Jednak nigdy nie udało jej się spotkać takich ludzi, a nawet jeśli ich spotkała, to zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy; czyż nie siedziała na schodkach domu na „najbardziej zakazanej ulicy w Londynie”, nie wiedząc o tym, że wszyscy dokoła biorą ją za prostytutkę? Wydawało jej się, że zdarzyło się to już bardzo dawno temu, choć w rzeczywistości było to zaledwie poprzedniej nocy.

Spotkanie z Harrym stanowiło najbardziej interesującą przygodę, jaka przytrafiła się jej od wielu, wielu lat. Reprezentował sobą wszystko, za czym tęskniła, i mógł robić to, na co miał ochotę. Rano postanowił polecieć do Ameryki, a po południu był już w drodze. Jeśli zapragnął tańczyć przez całą noc i spać cały dzień, po prostu to robił. Jadł i pił to, co chciał i tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę, wszystko jedno – w Ritzu, zwykłym pubie czy na pokładzie Clippera. Mógł wstąpić do partii komunistycznej, a potem wypisać się z niej bez potrzeby tłumaczenia się przed kimkolwiek. A kiedy potrzebował pieniędzy, po prostu zabierał je tym, którzy mieli więcej, niż na to zasługiwali. Był po prostu wolny!

Pragnęła dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Podczas kolacji żałowała każdej chwili, jaką musiała spędzić bez niego.

W jadalni stały trzy czteroosobowe stoliki. Przy sąsiednim siedzieli baron Gabon i Carl Hartmann. Kiedy wchodzili, ojciec obrzucił ich niechętnym spojrzeniem, prawdopodobnie dlatego, że obaj byli Żydami. Sąsiadami barona i profesora byli Ollis Field i Frank Gordon. Gordon, odrobinę starszy od Harry'ego, zwracał na siebie uwagę niezwykle przystojną twarzą, choć w kształcie jego ust było coś brutalnego. Ollis Field natomiast był niezbyt rzucającym się w oczy starszym mężczyzną o zupełnie pozbawionej włosów głowie. Obaj stali się obiektem plotek i dociekań, kiedy jako jedyni pozostali w samolocie podczas postoju w Foynes.

Miejsca przy trzecim stoliku zajmowały Lulu Bell i księżna Lavinia, narzekająca głośno na to, że kucharz przesolił koktajl z krewetek. Wraz z nimi siedziało dwoje pasażerów, którzy weszli na pokład Clippera w Foynes: pan Lovesey i pani Lenehan. Percy twierdził, że umieszczono ich w apartamencie dla nowożeńców, mimo że nie byli małżeństwem. Margaret bardzo zdziwiło, że linie lotnicze dopuszczają do czegoś takiego. Być może zdecydowano się nieco rozluźnić rygory przepisów ze względu na ogromną liczbę osób pragnących za wszelką cenę dostać się do Ameryki.

Percy zasiadł do kolacji w czarnej żydowskiej jarmułce. Margaret nie zdołała zdusić chichotu. Gdzie udało mu się znaleźć coś takiego?

Ojciec natychmiast zerwał mu ją z głowy.

– Niemądry chłopak! – warknął gniewnie.

Odkąd matka przestała płakać po rozstaniu z Elizabeth, jej nieruchoma twarz nie odzwierciedlała już jakichkolwiek uczuć.

– Bardzo wcześnie jak na kolację – zauważyła apatycznie.

– Jest już wpół do ósmej – odparł ojciec.

– Czemu więc się nie ściemnia?

– U nas, w Anglii, już jest ciemno – powiedział Percy. – Ale my jesteśmy pięćset kilometrów na zachód od brzegów Irlandii. Gonimy słońce.

– Ale kiedyś chyba zrobi się ciemno?

– Myślę, że około dziewiątej.

– To dobrze – odparła obojętnie matka.

– Czy, zdajecie sobie sprawę, że gdybyśmy lecieli z odpowiednią prędkością, zrównalibyśmy się z pozornym ruchem słońca i wtedy cały czas byłoby widno? – zapytał z podnieceniem Percy.

– Nigdy nie uda się zbudować tak szybkich samolotów – stwierdził stanowczo ojciec.

Steward przyniósł pierwsze danie.

– Ja dziękuję – powiedział Percy. – Krewetki nie są koszerne.

Nicky spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale zachował milczenie. Ojciec poczerwieniał jak burak.

Margaret pośpiesznie zmieniła temat.

– Kiedy będzie następny postój, Percy? – Jej brat zawsze wiedział takie rzeczy.

– Lot do Botwood trwa szesnaście i pół godziny. Powinniśmy zjawić się tam o dziewiątej rano brytyjskiego czasu letniego.

– A która godzina będzie tam, na miejscu?

– Na Nowej Fundlandii jest o trzy i pół godziny później niż na południku Greenwich.

– Trzy i pół? – zdziwiła się Margaret. – Nie wiedziałam, że są miejsca, gdzie dodaje się albo odejmuje połówki godzin.

– A ponieważ obowiązuje tam czas letni, tak jak w Wielkiej Brytanii, wylądujemy w Botwood o piątej trzydzieści rano czasu lokalnego – dokończył Percy.

– Chyba nie dam rady wstać tak wcześnie.

– Owszem, dasz radę – odparł ze zniecierpliwieniem. – Będzie ci się zdawało, że jest już dziewiąta.

– Wszyscy chłopcy tak dobrze znają się na tych różnych technicznych sprawach… – mruknęła lady Oxenford.

Margaret ogromnie irytowało, kiedy matka udawała głupią. „Pamiętaj, kochanie, że mężczyźni nie lubią zbyt mądrych dziewcząt”, usłyszała kiedyś od niej. Margaret nie zgadzała się z nią, ale zachowała to dla siebie. Jej zdaniem głupi mężczyźni lubili głupie kobiety, mądrzy zaś – mądre.

Od strony sąsiedniego stolika dotarły do niej podniesione głosy. Baron Gabon i Carl Hartmann sprzeczali się o coś, podczas gdy współbiesiadnicy przyglądali im się w milczeniu. Uświadomiła sobie, że za każdym razem, kiedy widziała profesora i barona, byli pogrążeni w zażartej dyskusji. Może nie było w tym nic dziwnego; widocznie obcując z jednym z najwybitniejszych umysłów świata nie sposób było prowadzić normalnej rozmowy. Kilkakrotnie usłyszała słowo „Palestyna”. Zerknęła z niepokojem na ojca; on także to usłyszał i sprawiał wrażenie coraz bardziej zirytowanego. Jednak zanim zdołał zareagować, Margaret powiedziała:

– Podobno mamy przelatywać przez sztorm. Będzie trochę trzęsło.

– Skąd wiesz? – zapytał Percy z zazdrością w głosie; to on był tu ekspertem, nie jego siostra.

– Harry mi powiedział.

– A skąd on wie?

– Jadł kolację z inżynierem pokładowym i nawigatorem.

– Wcale się nie boję – oświadczył Percy głosem, który sugerował jednak, że się boi, i to bardzo.

Margaret do tej pory jakoś nie przyszło do głowy obawiać się sztormu. Może będzie im trochę niewygodnie, ale chyba samolotowi nie groziło żadne niebezpieczeństwo?

Ojciec opróżnił kieliszek i zrzędliwym tonem zażądał od stewarda więcej wina. Czyżby on także bał się sztormu? Zauważyła, że pije więcej niż zazwyczaj. Miał nabiegłą krwią twarz i wytrzeszczone oczy. Czy to strach, czy zdenerwowanie wywołane buntem Elizabeth?

– Margaret, powinnaś trochę porozmawiać z tym miłym panem Memburym – powiedziała matka.

Margaret bardzo się zdziwiła.

– Dlaczego? Przecież dał wyraźnie do zrozumienia, że chce, by zostawić go w spokoju.

– Moim zdaniem jest po prostu nieśmiały.

Okazywanie współczucia nieśmiałym ludziom było zupełnie niepodobne do matki, szczególnie jeśli, tak jak ów pan Membury, bez wątpienia należeli do klasy średniej.

– Wyduś to z siebie, mamo. O co ci naprawdę chodzi?

– Po prostu nie życzę sobie, żebyś spędziła całą podróż flirtując z panem Vandenpostem.

Było to dokładnie to, co zamierzała zrobić Margaret.

– A dlaczego, jeśli wolno spytać?

– Cóż, jest w twoim wieku, jak może zauważyłaś, więc raczej nie powinien sobie zbyt wiele wyobrażać.

– Nie mam nic przeciwko temu, żeby wyobrażał sobie jak najwięcej. Jest szalenie przystojny.

– Nie, kochanie – stwierdziła stanowczo matka. – Wydaje mi się, że nie należy zupełnie do nas.

Innymi słowy uważała, że Harry nie należy do klasy wyższej. Jak większość cudzoziemców wżenionych w arystokratyczne rodziny, matka przewyższała pod względem snobizmu nawet rdzennych Brytyjczyków. Poza tym, nie dała się do końca oszukać Harry'emu udającemu zamożnego młodego Amerykanina. Jej wyczucie było nieomylne.

– Ale przecież sama powiedziałaś, że znasz Vandenpostów z Filadelfii?

– Owszem, lecz teraz jestem niemal pewna, że nie pochodzi z tej rodziny.

– Powinnam darzyć go jeszcze większymi względami choćby po to, żeby ukarać cię za twój snobizm, mamo.

– Tu nie chodzi o snobizm, kochanie, tylko o pochodzenie. Snobizm jest szalenie wulgarny.

Margaret zrezygnowała z dalszej dyskusji. Zbroi wyższości, w jaką zakuła się matka, nie imał się żaden oręż. Próby przekonywania nie miały żadnego sensu. Mimo to nie miała najmniejszego zamiaru zastosować się do jej życzenia; Harry był stanowczo zbyt interesujący.

– Ciekawe, kim jest ten pan Membury? – odezwał się Percy. – Podoba mi się jego czerwona kamizelka. Nie wygląda na kogoś, kto często lata przez Atlantyk.

– Przypuszczam, że jest jakimś funkcjonariuszem państwowym – powiedziała matka.

Rzeczywiście wygląda na kogoś takiego – pomyślała Margaret. – Mama ma bystre oko.

– Może pracuje dla linii lotniczych – zauważył ojciec.

– Moim zdaniem ma raczej coś wspólnego ze służbą publiczną – odparła matka.

Stewardzi przynieśli główne danie. Lady Oxenford podziękowała za filet mignon.

– Nie jadam smażonych potraw – poinformowała Nicky'ego. – Proszę mi przynieść trochę selera i kawior.

– Musimy mieć własne państwo! – stwierdził przy sąsiednim stoliku baron Gabon. – To jedyne rozwiązanie.

– Ale przecież sam przyznałeś, że to będzie musiało być państwo zmilitaryzowane… – zauważył Carl Hartmann.

– W celu obrony przed wrogimi sąsiadami.

– Czyli zgadzasz się, że będzie się w nim dyskryminowało Arabów, a faworyzowało Żydów – ale przecież jeśli połączymy militaryzm i rasizm, to otrzymamy faszyzm, przeciwko któremu podobno walczysz!

– Cii, nie tak głośno! – syknął baron Gabon i obaj zniżyli głosy.

W normalnych okolicznościach Margaret bardzo zainteresowałby przedmiot ich sporu; ona także często rozmawiała na ten temat z Ianem. Zdania socjalistów w kwestii Palestyny były podzielone: niektórzy twierdzili, iż oto wreszcie nadarza się okazja stworzenia idealnego państwa, inni zaś utrzymywali, że ziemie te należą do zamieszkujących je już ludzi i nie mogą być „przekazane” Żydom, tak samo jak nie mogły być im przekazane Irlandia, Hongkong czy Teksas. Okoliczność, że tak wielu spośród socjalistów było Żydami, jeszcze bardziej komplikowała cały problem.

Teraz jednak modliła się w duchu o to, żeby Gabon i Hartmann okiełznali nieco temperamenty, by ich wypowiedzi nie dotarły do uszu ojca.