– Jeszcze nigdy w życiu nie wstydziłam się tak jak dzisiaj! – szepnęła.

Ale ojciec bynajmniej nie skończył.

– Jeszcze tego kiedyś pożałują, przeklęci głupcy! – Matka opadła na fotel i wpatrywała się w niego pustym spojrzeniem. – Przegrają tę wojnę, wspomnicie moje słowa!

– Ojcze, proszę cię, przestań! – powiedziała błagalnie Margaret. Na szczęście jedyną osobą, która oprócz niej i matki słyszała tyradę ojca, był Harry, gdyż pan Membury gdzieś zniknął.

Ojciec nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.

– Niemiecka armia zaleje Anglię jak fala przypływu! – ciągnął. – Jak myślicie, co się wtedy stanie? Naturalnie Hitler powoła faszystowski rząd. – Nagle w jego oczach pojawił się dziwny błysk.

Boże, on wygląda, jakby oszalał – przemknęło spłoszonej Margaret przez myśl.

– Angielski rząd, ma się rozumieć, kierowany przez angielskiego faszystę.

– O, mój Boże! – jęknęła głośno Margaret. Dopiero teraz zrozumiała, do czego zmierzał, i ogarnęła ją bezdenna rozpacz.

Ojciec miał nadzieję, że Hitler uczyni go dyktatorem Wielkiej Brytanii. Uważał, że Anglia zostanie podbita i że Hitler wezwie go z wygnania, by postawić na czele marionetkowego rządu.

– A kiedy w Londynie nastanie faszystowski premier, wtedy zatańczą w takt zupełnie innej melodii! – zakończył triumfalnie ojciec, jakby właśnie rozstrzygnął na swoją korzyść jakąś dyskusję.

Harry przypatrywał mu się ze zdumieniem.

– Pan naprawdę myśli, że… że Hitler poprosi pana…

– Kto wie? Na pewno będzie to musiał być ktoś, kto nie miał żadnych związków ze skompromitowaną administracją. Jeśli otrzymam taką szansę… obowiązek wobec ojczyzny… start zupełnie od nowa, bez obciążeń przeszłości…

Harry był tak wstrząśnięty, że nawet nie próbował nic odpowiedzieć.

Margaret ogarnęła rozpacz. Musiała jak najprędzej uciec od ojca. Zadrżała na wspomnienie całkowitego fiaska, jakim zakończyła się pierwsza próba, ale postanowiła, że weźmie się w garść i nie pozwoli, by to niepowodzenie osłabiło jej determinację. Spróbuje ponownie.

Ale tym razem zorganizuje to zupełnie inaczej. Wiele ją nauczył przykład Elizabeth. Wszystko starannie zaplanuje, zdobędzie pieniądze i zapewni sobie jakieś miejsce do spania. Tym razem na pewno się uda.

Z łazienki wrócił Percy. Ominęła go zasadnicza część dramatu, jaki rozegrał się w jadalni, ale wyglądało na to, że brał udział w innych, nie mniej emocjonujących wydarzeniach, gdyż na policzkach miał żywe rumieńce i sprawiał wrażenie mocno podekscytowanego.

– Coś niesamowitego! – oznajmił wszystkim zebranym w kabinie. – Przed chwilą spotkałem w łazience pana Membury'ego. Miał rozpiętą marynarkę i wsadzał koszulę w spodnie, i wiecie, co zobaczyłem? Pod pachą ma kaburę z rewolwerem!

ROZDZIAŁ 15

Clipper zbliżał się do punktu bez powrotu.

O dziesiątej wieczorem zdenerwowany, nie wypoczęty i zestresowany Eddie Deakin przejął ponownie służbę. Słońce skryło się już za linią horyzontu, pozostawiając samolot w ciemności. Zmieniła się również pogoda: w okna siekł gęsty deszcz, niebo zasnuło się chmurami, a porywisty wiatr trząsł bez odrobiny szacunku wielkim samolotem i zamkniętymi w nim pasażerami.

Zazwyczaj najgorsza pogoda panowała na niskich wysokościach, lecz mimo to kapitan Baker prowadził maszynę tuż nad falami, „polował na wiatr”, czyli starał się znaleźć pułap, na którym przeciwny zachodni wiatr dął z najmniejszą siłą.

Eddie bał się, ponieważ wiedział, że maszyna ma za mało paliwa. Zająwszy swoje stanowisko wziął się do obliczania odległości, jaką uda im się pokonać na zapasie, który został w zbiornikach. Ponieważ warunki atmosferyczne okazały się nieco gorsze, niż wynikało z zapowiedzi, silniki z pewnością zużyły więcej paliwa niż zwykle. Jeśli zapas miał nie wystarczyć na dotarcie do Nowej Fundlandii, powinni zawrócić, nim miną punkt bez powrotu.

Co się wtedy stanie z Carol-Ann?

Tom Luther z pewnością brał pod uwagę możliwość, że Clipper przybędzie do celu z opóźnieniem. Musiał mieć jakiś sposób na skontaktowanie się ze wspólnikami, by potwierdzić realizację wcześniej ustalonego planu lub wprowadzić do niego poprawki.

Jeśli jednak samolot zawróci, Carol-Ann pozostanie w rękach porywaczy co najmniej przez następne dwadzieścia cztery godziny.

Większość czasu przeznaczonego na odpoczynek Eddie spędził siedząc w kabinie numer jeden i wpatrując się w okno nie widzącym spojrzeniem. Nawet nie próbował zasnąć, wiedząc, że i tak mu to się nie uda. Dręczyły go okropne wizje: Carol-Ann zalewająca się łzami, związana lub ciężko pobita; Carol-Ann przerażona, błagająca, rozhisteryzowana, zdesperowana. Co pięć minut z najwyższym trudem powstrzymywał się, by nie rąbnąć pięścią w szybę lub by nie pobiec na górę, na pokład nawigacyjny i zapytać Mickeya Finna, swego zastępcę, o zużycie paliwa.

Jego zdenerwowanie było tak duże, że pozwolił sobie na niewybaczalny błąd, za jaki bez wątpienia należało uznać bezceremonialne potraktowanie Toma Luthera podczas kolacji. Straszliwy pech sprawił, że posadzono ich przy tym samym stoliku. Po posiłku Jack Ashford, nawigator, urządził mu dłuższy wykład i wtedy Eddie zrozumiał, jak głupio postąpił. Teraz Jack wiedział, że między Deakinem i Lutherem istnieje jakiś związek. Eddie odmówił jakichkolwiek wyjaśnień, Jack zaś nie nastawał – na razie. Eddie przysiągł sobie w duchu, że teraz będzie znacznie ostrożniejszy. Gdyby w umyśle kapitana Bakera powstał choćby cień podejrzenia, że jeden z jego oficerów stał się obiektem szantażu, z pewnością przerwałby lot, a wtedy Eddie nie mógłby uczynić nic, by pomóc Carol-Ann. W ten sposób zyskał jeszcze jeden powód do niepokoju.

Jednak jego nieuprzejme zachowanie wobec Toma Luthera poszło w niepamięć w związku z awanturą, jaka wybuchła między Mervynem Loveseyem i lordem Oxenford. Eddie nie był jej świadkiem – pogrążony w niewesołych myślach siedział wtedy w kabinie numer jeden – ale stewardzi zdali mu później dokładną relację. Jego zdaniem Oxenford był gburem, któremu należało utrzeć nosa, dokładnie tak, jak zrobił to kapitan Baker. Szkoda, że taki bystry chłopak jak Percy miał takiego beznadziejnego ojca.

Za kilka minut ostatnia tura pasażerów powinna skończyć posiłek i na pokładzie pasażerskim zapanuje spokój. Starsi położą się od razu spać, większość zaś, nie odczuwając senności z powodu podniecenia lub strachu, posiedzi jeszcze godzinę lub dwie, by wreszcie ulec prawu natury i kolejno udać się na spoczynek. Kilku twardzieli zasiądzie zapewne do gry w karty, co jakiś czas zamawiając nowe drinki, ale nawet jeśli się upiją, to nie należało się spodziewać z ich strony żadnych kłopotów.

Eddie z rosnącym niepokojem nanosił na wykres rzeczywiste zużycie paliwa. Gruba czerwona linia biegła zdecydowanie powyżej cienkiej; wykonanej ołówkiem przed startem z Foynes. Należało tego oczekiwać, bo przecież sfałszował tamte obliczenia, ale w związku ze złą pogodą różnica była znacznie większa, niż się spodziewał.

Kiedy zabrał się do obliczania maksymalnego zasięgu samolotu, niepokój zamienił się w strach. Po uwzględnieniu warunków lotu jedynie z trzema pracującymi silnikami – a tego wymagały od niego względy bezpieczeństwa – okazało się, że nie zdołają dotrzeć do Nowej Fundlandii.

Powinien natychmiast zawiadomić o tym kapitana, ale tego nie uczynił.

Brakowało dosłownie kilkunastu litrów; na czterech silnikach powinni dolecieć do celu. Poza tym, sytuacja w każdej chwili mogła ulec zmianie. Na przykład wiatr mógł stracić nieco na sile, dzięki czemu spadłoby zużycie paliwa. Wreszcie, gdyby miało dojść do najgorszego, mogli zmienić trasę i przelecieć przez środek sztormu, skracając znacznie drogę. Tyle tylko, że pasażerowie musieliby znieść trochę niewygód, bo samolotem rzucałoby na wszystkie strony.

Siedzący po jego lewej stronie radiooperator zapisywał właśnie nadawaną alfabetem Morse'a depeszę. Eddie stanął za nim i zajrzał mu przez ramię w nadziei, że będzie to prognoza pogody zapowiadająca zmniejszenie siły wiatru.

Treść depeszy wprawiła go w zdumienie.

Nadawcą było FBI, adresatem zaś ktoś nazwiskiem Ollis Field.

„Biuro otrzymało wiadomość, że na pokładzie samolotu mogą znajdować się wspólnicy wiadomych przestępców. Zalecamy zachowanie szczególnej ostrożności i otoczenie więźnia wzmożoną opieką.”

Co to mogło znaczyć? Czy miało coś wspólnego z porwaniem Carol-Ann? Eddiemu aż zakręciło się w głowie, kiedy usiłował rozważyć wszystkie możliwości naraz.

Radiooperator jednym ruchem oderwał kartkę z depeszą.

– Kapitanie! – zawołał. – Myślę, że powinien pan to przeczytać.

Jack Ashford podniósł głowę znad stołu z mapami, zaalarmowany tonem głosu Bena. Eddie wziął od Bena depeszę, pokazał ją Jackowi, a następnie zaniósł kapitanowi Bakerowi, który jadł właśnie stek z puree ziemniaczanym przy stoliku w głębi kabiny. Kiedy przeczytał wiadomość, jego twarz zachmurzyła się.

– To mi się zupełnie nie podoba – powiedział. – Ten Ollis Field jest zapewne agentem FBI.

– To któryś z pasażerów? – zapytał Eddie.

– Tak. Od początku wydawało mi się, że jest w nim coś podejrzanego. W niczym nie przypomina typowego pasażera Clippera. W Foynes ani na chwilę nie wyszedł z samolotu.

Eddie, w przeciwieństwie do nawigatora, nie zwrócił na niego uwagi.

– Wiem, kogo ma pan na myśli – powiedział Jack, drapiąc się po pokrytej cieniem zarostu brodzie. – Taki zupełnie łysy facet. Jest z nim jeszcze jeden gość, znacznie młodszy i dużo lepiej ubrany. Dziwna z nich para.

– Ten chłopak jest zapewne więźniem – mruknął kapitan. – Zdaje się, że nazywa się Frank Gordon.

Mózg Eddiego pracował na najwyższych obrotach.

– A więc dlatego w Foynes zostali na pokładzie! Ten facet z FBI bał się, żeby szczeniak mu nie bryknął.

Kapitan skinął ponuro głową.

– Widocznie dostali zgodę na ekstradycję Gordona z Wielkiej Brytanii, a nikt raczej nie robiłby sobie tyle zachodu, gdyby chodziło o zwykłego złodziejaszka. Chłopak musi być niebezpiecznym przestępcą. Wprowadzili go na pokład nie mówiąc mi ani słowa!