– Diabeł we bdie wstąbpił.
– Teraz trzeba cichutko wiać z tego Budapesztu, żeby nas nie capnęli – rzeczowo przerwał dyskurs Hładun – licho nie śpi.
Na wyjazd zgodzili się wszyscy i po krótkiej rozmowie ustalono sposób przedostania się na dworzec. Najpierw Kania miał pójść ostemplować dokument podróży i czekać przed dworcem na kolejne przybycie towarzyszy, których pojedynczo postanowił gromadzić obok jednej z kas biletowych, gdzie zwykle panował największy tłok. W rozgardiaszu dworcowym łatwo byłoby ujść pogoni w wypadku jakiegoś nieprzewidzianego niebezpieczeństwa. Uspokojeni, spakowali plecaki. Kania zapłacił rachunek i poszedł na dworzec z zamiarem zrobienia małego wywiadu, ponieważ Haber usilnie na to nalegał. Notatka w gazecie, w której zaznaczono, że żandarmeria jest na tropie napastnika dzięki szczegółowemu rysopisowi, przyprawiła go omal że nie o histerię. Obawy Habera, jak się okazało, nie miały żadnych podstaw. Ani na dworcu, ani na ulicach Kania nie zauważył niczego, co by potwierdzało wzmiankę w dzienniku, która była najwidoczniej oparta na własnych domysłach reportera. W schwytanie napastnika nie wierzył ani sam major, ani żandarmeria, która otrzymała rozkaz szukania go. Było to w tak dużym mieście niewykonalne, toteż żandarmeria, nie mając żadnych innych danych oprócz tych, że poszukiwany ma czarne wąsy, od razu zrezygnowała z jakiejkolwiek akcji. Jakżeż takiego znaleźć, skoro w Budapeszcie co drugi człowiek ozdobiony jest wąsami i to wyłącznie czarnymi? Po powrocie do hotelu Kania nic nie wspomniał o swoich spostrzeżeniach.
Wieczorem wyszedł i pojechał na dworzec. Przeszedł się kilka razy przez zatłoczone poczekalnie, po czym stanął obok wejścia w oczekiwaniu na Baldiniego i Hładuna. Po kwadransie, jak to było umówione, obaj wysiedli z tramwaju. Kania upatrzył sobie uprzednio ostatnią kasę pod boczną ścianą hali dworcowej i zaprowadził ich tam.
– Tu sobie trochę posiedzimy i zorientujemy się, gdzie mamy jechać.
– A może lepiej zatrzymać się jeszcze na kilka dni? – zapytał Baldini. – Nie zauważyłem wcale, żeby żandarmi po drodze zatrzymywali żołnierzy; zdaje mi się, że strach ma wielkie oczy. Nie mają nic innego do roboty, tylko szukać naszego moczymordy?
– Myślisz, że tego nie wiedziałem? – odpowiedział Kania. – Nie mówiłem o tym, żeby się jeszcze więcej nie rozzuchwalił, boby teraz co drugiemu majorowi łopatkę wykręcał. Niech się trochę boi i niech sobie odpocznie po tym piciu. Wyjdzie mu to na zdrowie. Mówię prawdę, jest to jedyna dla niego kara.
Zawsze przewidujący Kania tym razem omylił się. O ile bowiem Szökölön czuł respekt dla niego, o tyle dla Habera nie miał absolutnie żadnego uznania.
Kiedy przyszedł na nich czas opuszczenia hotelu, Haber założył plecak na ramiona, wziął karabin w rękę i kiwnął głową w stronę leżącego na łóżku Szökölöna.
– Auf! Czas na nas!
– Ja die idę.
Haber wytrzeszczył oczy.
– Bówię, że die idę.
– Zwariowałeś?
– Die zwariowałeb, ale boge pójść pod warudkieb, że bi dasz łykdoć szkladeczkę wida.
Haber patrzył na niego takim wzrokiem, jak pies patrzy na jeża.
– Wariat! Nic innego, tylko zwariował! Skąd ja ci wezmę wina? Akurat teraz ci się zachciało pić, kiedy każda minuta jest droga i chodzi po prostu o śmierć i życie. Nie zawracaj głowy i chodź! Prędzej!
Szökölön założył nogę na nogę i kręcił palcami młynka na brzuchu.
– Jak wipije wido, to wstade… idaczej die. Haberowi pot wystąpił na czoło.
– Słuchaj, Lajos! Po co mnie denerwujesz? Pojedziemy na dworzec i tam sobie wypijemy, ale teraz prędzej wstań, ubierz się i wychodzimy. A może żandarmi już mają twój adres? Zastanów się trochę.
– Bez wida nie ruszab sie. Haber spojrzał na zegarek.
– Chodź, mówię ci, bo pójdę sam.
– Bożesz iść. Jak przyjdą po bdie żaddarbi, to powieb, że jesteście da dworcu… aha! Haber załamał ręce.
– Co ja ci złego zrobiłem, powiedz, Lajos? Czy ja ci broniłem kiedy pić? Ale słyszałeś sam, co Kania mówił, nie? To po co mnie mordujesz? Chodź!
– Dasz wypić, to pójdę.
Haber przez chwilę stał niezdecydowany na środku pokoju, potem prędko odstawił karabin i zdjął plecak.
– Ubierz się! Lecę po wino, świnio jedna! I nie myśl, że ci to będzie darowane. Kania ma ciężką rękę, zobaczysz! Szökölön z zadowoleniem cmoknął.
– Die trać czasu, tylko przydoś wido.
Kiedy Haber wybiegł i trzasnął drzwiami, wstał z łóżka, spakował swój plecak i założył pas, potem przejrzał się w lustrze i z niezadowoleniem pokręcił głową. Wkrótce rozległo się gorączkowe bębnienie w drzwi.
– Wpuść mnie, bydlaku!
Haber wyjął z przepaścistej kieszeni płaszcza pękatą butelkę i szybko ją odkorkował. Napełnił szklankę i podał ją Szökölönowi.
– Chlaj!
– Dlaczego białe? Wiesz, że ja lubię czerwone.
– Zabrakło, pij już nareszcie!
Szökölön odwinął bandaże, zasłaniające mu usta, i jednym haustem wypił z połowę szklanki.
– Lura.
– Nie mogłem dostać szampana na dole – odpowiedział Haber, nakładając plecak i patrząc nienawistnie na napełniającego drugą szklankę Szökölöna. Ten widocznie miał czas. Powoli pił wino i wzdychał.
– Dokończ prędzej, do diabła! Nie będę przy tobie stał do rana! A może bym ja tak miał prawo do szklaneczki wina? Nie uważasz? Należy mi się za drogę… nie mówiąc o tym, że mnie kosztuje pięć koron.
– Masz pieniądze z powrotem i możesz sobie golnąć. Nie jestem świnia, jak wy.
Pod wpływem wina stał się weselszy i wspaniałomyślny. Haber wypił duszkiem napełnioną szklankę i odsapnął.
– Fertig! Idziemy! Tylko sobie pysk owiń jak przedtem, żeby ci wąsów nie było widać, kiedy będziemy jechali przez miasto.
– Czym pojedziemy: dorożką czy tramwajem?
– Tramwajem. Otwartą dorożką nie można, bobyśmy zwracali uwagę. Ja wezmę twój karabin, niby że ty jesteś ranny i odstawiam cię do szpitala.
– Można – zgodził się Szökölön.
Dopił wina i włożył plecak na ramiona, potem stanął przed lustrem i szczelnie owiązał twarz bandażem.
– Jazda.
Haber wyszedł pierwszy i ujął na korytarzu Szökölöna pod ramię.
– Idź wolno, bo jesteś ranny.
Troskliwie prowadził go schodami w dół, a kiedy wyszli z hotelu, zapytał pierwszego przechodnia, którym tramwajem można dojechać do dworca. Powoli podprowadził Szökölöna do wskazanego przystanku, który znajdował się niedaleko. Kilka osób cywilnych, oczekujących na tramwaj, patrzyło na Szökölöna ze współczuciem, a jakiś starszy pan podszedł bliżej i wyjąwszy z kieszeni papierośnicę całą jej zawartość podał Szökölönowi.
– Z włoskiego frontu? – zapytał z cicha Habera.
– Znad Tagliamento.
Starszy pan pokiwał głową ze zrozumieniem i westchnął.
Kiedy tramwaj nadjechał, Habera wyręczyli jacyś dwaj jegomoście, którzy wziąwszy Szökölöna pod ręce troskliwie pomogli mu wsiąść, a potem posadzili go na ławeczce. Bohater znad Tagliamento przyjmował te objawy współczucia z podstępnym błyskiem oczu i ciągle trącał Habera łokciem w bok. Wszyscy pasażerowie przyglądali mu się z zainteresowaniem, a widok jego szczelnie okutanej twarzy pobudzał ich do rozmów o wojnie. Otoczony ogólnym szacunkiem Szökölön z trudnością tłumił czkawkę i odwracał głowę do okna. Wreszcie dojechali do dworca. Obok przystanku stał wściekły Hładun.
– Gdzieście byli tak długo?
Haber wygramolił się z tramwaju i oddał mu karabin Szökölöna.
– Zapytaj tego drania, dlaczegośmy się spóźnili! Na dworcu nie ma obławy? Co?
– Nie ma ani jednego żandarma, ale Kania was zeżre za to opóźnienie. Napędziliście nam trochę strachu.
Kiedy weszli na dworzec i wmieszali się w tłum żołnierski, Haber zdjął czapkę z głowy i głęboko odetchnął.
– Mówię ci, Hładun, że już dużo w życiu widziałem i słyszałem, ale takiego bydlęcia jak on jeszcze mi się nie zdarzyło spotkać.
Na rozesłanym obok kasy pod ścianą kocu leżał Kania i rozmawiał z siedzącym obok Baldinim. Kiedy dojrzał obok siebie obandażowanego Szökölöna, usiadł i zapytał:
– Dlaczegoście się spóźnili?
Haber machnął ręką. Zdjął plecak i karabin, odpiął pas i usiadł.
– Każ mu chuchnąć, to się dowiesz. Rżnij od razu w mordę!
Szökölön, nie przejmując się wcale oczekującą go burzą, wygodnie się położył, potem odwinął bandaż i schował go do kieszeni.
– Nareszcie mogę oddychać.
Haber na pytające spojrzenie Kani opowiedział mu pokrótce przyczynę opóźnienia. Wszyscy spojrzeli na winowajcę jak rodzice na wyrodne dziecko.
– Chłop jesteś stary, Szökölön – rzekł Kania – i nie będę cię ani napominał, ani pouczał. I nie żądam też od ciebie wytłumaczenia, ale powiem ci jedno: jeżeli jeszcze raz narazisz nas na wsypę, to się rozstaniemy. To sobie zapamiętaj. Szökölönowi zrobiło się nieswojo.
– Kiedy ja sam dobrze nie wiem, co mi się wtedy stało. Nie chciałem, żebyście mieli przeze mnie zgryzotę, będę się w przyszłości pilnował.
Wyciągnął dłoń do Kani.
– Zgoda?
– Pamiętaj, co ci mówiłem. Nie jesteś małym dzieckiem. Nie rób już więcej grandy.
– Jak mówię, że nie, to nie.
– Pal cię licho!
Atmosfera spokoju zapanowała w zacisznym kącie pod kasą. Na przypieczętowanie zgody Baldini zaproponował wypicie butelki wina, co skwapliwie zostało przyjęte przez całe towarzystwo.
– Więc dokąd jedziemy? – zapytał Haber.
– Do Wiednia – odpowiedział Kania.
– A jak określisz cel podróży? Żebyśmy znowu nie jechali w kajdankach.
– Jedziemy na kurs przeciwlotniczy, co? Tak będzie dobrze? Wyglądamy właśnie tak, jakbyśmy wracali prosto z frontu. Baldini, wyjmiesz z mego plecaka srebrne medale i odznaczysz każdego jednym. Będzie to lepiej wyglądało. Więc jak napisać, kurs przeciwlotniczy czy co innego?
– Może być nawet kurs łażenia na czworakach, aby się tylko dostać do tego Wiednia. A tam kamień w wodę… Kiedy będzie pociąg?
– Przed dwunastą.
– Mamy trzy godziny czasu.
Usiedli na rozesłanym kocu i zaczęli grać w karty. Koczowisk takich było więcej. Niektórzy żołnierze leżeli pod ścianą na gołej posadzce kamiennej i oparłszy głowę o plecaki spali twardo, z otwartymi ustami, mimo panującego dokoła rozgwaru. Szary kolor mundurów dominował wszędzie i monotonia tej barwy zlewała się w jeden smutny motyw beznadziejności. Twarze wielu żołnierzy nie różniły się od barwy munduru i można było na nich wyczytać wszystkie cierpienia wielkiej rzezi światowej.