FINIS AUSTRIAE
Następnego dnia rano, bezpośrednio po pobudce, po całej stacji zbiorczej zaczęły krążyć jakieś dziwne wieści, które rozprzestrzeniały się z błyskawiczną szybkością. Rozpoczynający się dzień, ponury i dżdżysty, był tragiczny dla monarchii austro-węgierskiej. Był to ostatni dzień jej istnienia, dzień 31 października 1918 roku.
Nie wiadomo skąd do wszystkich sal stacji zbiorczej przedostała się wiadomość, że do komendy przyszedł w nocy szyfrowany telefonogram, zawiadamiający o jakimś manifeście cesarza, który dotąd miał być trzymany w tajemnicy. Oficerowie i podoficerowie gdzieś się podzieli, okazało się, że są w komendzie, na odprawie. W stacji zbiorczej zapanował szalony ruch. Żołnierze z rozgorączkowanymi twarzami chodzili z sali do sali i jeden drugiego pytał o nowiny. Chodziły słuchy, że cesarz Karol abdykował na rzecz swego małoletniego syna Ottona. Inne wieści głosiły, że jest zamordowany. Kolportowano również wiadomość o jakimś buncie na froncie włoskim i utworzeniu tam rad żołnierskich. Nikt nic pewnego nie wiedział i najrozmaitsze plotki rozpalały i bez tego bujną wyobraźnię zgromadzonych w koszarach żołnierzy.
Ci, którym po śniadaniu udało się przedostać przez wysoki mur do miasta, wrócili z wiadomościami nieco wiarygodniejszymi. Na murach rozklejane były afisze nawołujące do posłuszeństwa władzy państwowej, w osobie cesarza, jak również orędzie do “wiernych ludów”, głoszące, że każdy naród będzie miał prawo do szerokiej autonomii w swoich granicach etnograficznych.
Ludność gromadziła się przed tymi afiszami i różnie je komentowała. Nieliczni patrioci obwiniali Naczelne Dowództwo o zdradę Niemiec, których pomoc miała być rękojmią zwycięstwa; inni zaś smutnie kiwali głowami i mówili coś o cesarzowej, która miała rzekomo nawiązać kontakt z koalicją w sprawie zawarcia oddzielnego pokoju.
Wiadomości te podziałały na zgromadzonych w stacji zbiorczej jak iskra prochu.
Około południa otwarcie wypowiedziano posłuszeństwo podoficerom służbowym i wszyscy kategorycznie domagali się pozwolenia wyjścia do miasta.
Warta została wzmocniona przybyłym z jednego z pułków garnizonu plutonem piechoty, a przed bramą stanęły dwa karabiny maszynowe. Obsługa, w hełmach bojowych, siedziała przy nich i z nikim nie wdawała się w rozmowę. Byli to Niemcy z Górnej Austrii. Nie wiadomo skąd na dachu stacji zbiorczej pojawił się czeski sztandar biało-czerwony, który początkowo uważano za polski. Powiewał on dumnie na wietrze ku radości włóczących się na podwórzu Czechów. Oni też byli pierwszymi, którzy dali hasło do otwartego wypowiedzenia posłuszeństwa. Po obiedzie wszyscy żołnierze zgromadzili się na podwórzu i zaczęli wznosić okrzyki, domagając się wypuszczenia na miasto. Komenda stacji zareagowała na to ściągnięciem do koszar jeszcze jednego plutonu piechoty. Młodziutki fenrich zastąpiony został przez udekorowanego oberlejtnanta z czarną opaską na prawym oku, który u wejścia do komendy postawił wartę.
Podziałało to na żołnierzy prowokująco. Wartownicy z bagnetami na karabinach oglądali się nieswojo na swoich dowódców i coraz chętniejszym uchem nasłuchiwali okrzyków z kłębiącego się na podwórzu tłumu żołnierskiego.
Z któregoś okna wyleciał na bruk podwórza taboret. Dało to sygnał do ogólnego demolowania urządzenia koszar. Posępny, jednooki oberlejtnant wyszedł na schodki komendy i dał znak stojącemu obok niego trębaczowi. Rozległ się sygnał. Żołnierze powrócili na podwórze i zgromadzili się przed komendą w odległości kilkudziesięciu kroków. Oberlejtnant podniósł rękę.
– Wzywam was do zachowania spokoju i ostrzegam przed dawaniem posłuchu agitatorom namawiającym was do łamania przepisów. Jeżeli akty nieposłuszeństwa powtórzą się jeszcze raz, będę do was strzelał jak do psów i żywa noga stąd nie ujdzie! Macie natychmiast powrócić do swoich sal i czekać na dalsze rozkazy! Rozejść się!
Wysłuchali oficera w milczeniu, kiedy jednak skończył, po małej przerwie rozległy się okrzyki:
– Nie strasz, nie boimy się!
– Dosyć tyranizowania!
– Precz z Austrią!
Oficer wodził swoim jednym okiem po rozkrzyczanym tłumie tłoczącym się na placu i wolno odpinał futerał rewolweru.
– Precz z tyranami! Precz z Austrią!
Z okna komendy wyjrzała ostrożnie trupio blada twarz pułkownika.
– Dawać go tu, złodzieja! Na gałąź z nim!
Tłum zakołysał się i pułkownik schował głowę. Oberlejtnant wydał jakiś rozkaz stojącemu przy nim fenrichowi, ten zaś z kolei powiedział coś do obsługi karabinów maszynowych, która położyła się przy nich na ziemi i otworzyła skrzynki z taśmami amunicyjnymi. Na czoło tłumu wysunął się Kania, uzbrojony w karabin i otoczony kilkoma, również uzbrojonymi, żołnierzami. Oberlejtnant zauważył ich i podniósł rękę.
– Natychmiast oddać karabiny!
– Wypuście nas do miasta!
– Nie będę z wami pertraktował, szaleńcy! Oddajcie karabiny i wracajcie do koszar. W tłumie podniósł się znów gwar i rósł z sekundy na sekundę.
– Dosyć rzezi! Nie damy się dalej zabijać! Chcemy do miasta! Oberlejtnant wyjął rewolwer.
– Daję wam trzy minuty czasu na wykonanie mego rozkazu. Równo z końcem trzeciej minuty otwieram ogień.
Spokojnie odwinął rękaw i patrzył na zegarek. Kania szybko naradzał się z otaczającymi go żołnierzami.
Z tyłu odezwały się okrzyki:
– Zmasakruje nas, wracajmy lepiej do sal!
– Cicho być!
– Wybrać komitet!
– Racja, wybrać komitet!
– Zebrać radę!
Jakiś żołnierz uniesiony na rękach zwrócił się do tłumu:
– Wracamy do koszar i wybieramy komitet. Do koszar!
– Do koszar!
Wszyscy zaczęli cisnąć się do wejścia. Rozogniony Kania z ręką na zamku karabina zamykał odwrót. Ledwie weszli, z górnych pięter zaczęli zbiegać żołnierze.
– Zbierają się! Odchodzą!
– Pilnować drzwi, może zechcą wedrzeć się za nami?
Kania wrócił na dół i wyjrzał. Stalowe hełmy przed komendą znikły. Zgromadzone przed wartownią i obok bramy pogotowie piechoty, ustawione w czwórki, było gotowe do odmarszu. Z komendy stacji zbiorczej wyszedł oberlejtnant i szybko stanął na czele oddziału. Wydał komendę i wyprowadził go za bramę. Podwórze znowu się zapełniło. Przywódcy byli zdetonowani i nie wiedzieli, czemu przypisać nagły odmarsz pogotowia.
– Będą nas ostrzeliwali z dział! – krzyknął ktoś.
– Do komendy!
Całym tłumem rzucili się w kierunku komendy i wpadli do wnętrza budynku. Wszystkie kancelarie były puste; na podłodze leżały porozrzucane papiery, wszędzie panował nieład, wskazujący na pospieszną ucieczkę. W jednym z pokoi stała otwarta na oścież kasa, całkowicie opróżniona.
– Uciekli!
Rozwścieczeni żołnierze zrywali ze ścian portrety cesarza i darli je na strzępy. Kiedy zdemolowali urządzenie komendy, ktoś rzucił hasło rozgrabienia magazynów, które doszczętnie ogołocono. Znaleziono w nich kilka beczek rumu; zaczęła się bezładna, chaotyczna pijatyka. Niektórzy żołnierze poprzypinali sobie do płaszczy kawałki czerwonego materiału, inni zaś ozdabiali się małymi kokardkami o barwach narodowych. Kania, z przypiętym na miejscu austriackiego bączka orzełkiem, zwoływał Polaków. To samo robili przedstawiciele innych narodowości. Połowa zdążyła już tymczasem wyjść za bramę nie zatrzymana przez nikogo. Wartownia była pusta. Koszary pozostawiono na pastwę rozwydrzonego tłumu, który chciał na kimś wywrzeć zemstę za znoszone przez kilka lat katusze. W baraku demolowano urządzenia wewnętrzne, wybijano szyby, w końcu zaś podpalono stertę słomy i podwórze rozświetliło się jaskrawym płomieniem.
– Podpalić koszary!
– Nie jesteśmy dzikusami! – wołali rozważniejsi.
– Do miasta, do miasta!
Powoli zapadał mrok i na niebie ukazała się łuna pożaru, ogarniającego kilka drewnianych baraków stojących na podwórzu stacji zbiorczej. Kania polecił jakiemuś lwowiakowi zebrać wszystkich Polaków, poprzypinać im do mundurów biało-amarantowe kokardki albo orzełki i wyjść z nimi z koszar zwartym oddziałem.
Z miasta przybiegli ci, którzy poprzednio wyszli za bramę.
– Rewolucja!
Za chwilę na podwórzu rozległy się okrzyki:
– Re-wo-lu-cja!…
Żołnierze ściskali się i całowali, zapanowała nieokiełznana radość.
– Niech żyje Polska! – krzyknął Kania.
W ślad za tym okrzykiem zaczęły się rozlegać inne, w różnych językach. Przyniesione z miasta wiadomości brzmiały różnie. Jedni opowiadali o zatłoczonych wojskiem pociągach, odjeżdżających w kierunku frontu, inni zaś zaprzeczali temu i twierdzili, że pociągi pełne są uciekinierów z linii bojowej, gdzie podobno zaprzestano walki. Władze wojskowe w mieście były bezczynne. Na ulicach nie można było spotkać ani jednego oficera lub starszego podoficera. Ktoś widział leżącego na ulicy zabitego feldfebla. Baraki na podwórzu spaliły się do szczętu i zapanowała ciemność. Żołnierze wrócili do koszar. Każda grupa narodowa wydelegowała jednego przedstawiciela do stworzonej ad hoc komendy tymczasowej, mającej zaprowadzić jaki taki porządek. Wszędzie panowało jedno tylko pragnienie: wyjechać do domu.
Polacy, zgromadzeni na oddzielnym piętrze wraz z Czechami, postanowili przed wyjazdem zabrać pozostawione w magazynach karabiny i amunicję.
Kania, obrany dowódcą, w porozumieniu z innymi wyznaczył wartę i przy bramie pełniły teraz służbę uzbrojone po zęby posterunki na wypadek, gdyby ktoś próbował wedrzeć się do koszar. Obawiano się zresztą jedynie żandarmerii węgierskiej.
Przez całą noc nikt nie spał; zaszłe wypadki, uzupełniane ciągle świeżymi nowinami, dały mniej więcej zgodny i jasny obraz położenia. Fronty przestały istnieć. W każdym kraju koronnym powstawały rządy narodowe, które ogłaszały niepodległość. Monarchia habsburska ostatecznie znikła z mapy Europy.
Z okna wagonu pociągu zdążającego do granicy włoskiej wychylił się były jeniec wojenny Giuseppe Baldini, w cywilnym ubraniu podróżnym.
Na peronie przed wagonem, w austriackim mundurze, ale ze srebrnymi wężykami na kołnierzu i orzełkiem na maciejówce, stał Kania.
Na dworcu panował szalony ruch; we wszystkich kierunkach biegali zaaferowani podróżni, między którymi widziano przemykających się jakoś trwożnie mężczyzn w mundurach wojskowych, ale bez oznak stopnia, na których miejscu widniały jaśniejsze tła po odprutych przezornie naszyciach i gwiazdkach, Kania palił papierosa i patrzył w górę.