DO GRAZU
Pociąg, do którego wsiedli, zapełniał się szybko i o zajęciu całego przedziału nie było mowy. Przeważna część pasażerów wojskowych składała się z rekonwalescentów, którzy odsyłani byli z różnych szpitali na dokończenie kuracji do Grazu.
W przedziale drzemał już jakiś feldfebel, który wejście ich przywitał z niezadowoleniem, ponieważ musiał wstać i ustąpić miejsca na ławce. Zrobił to zresztą dopiero wtedy, kiedy Kania odsłonił lampę i zaprezentował mu swoje medale i oznaki na kołnierzu. Przedstawił się przy tym, ale jakoś tak niewyraźnie, że nie mogli odgadnąć, jakiej jest narodowości. Bezpośrednio przed odejściem pociągu weszli do przedziału dwaj marynarze. Zasalutowali z charakterystycznym niedbalstwem, właściwym całej marynarce w zetknięciu się z wojskiem lądowym. Miejsca zajęli z hałaśliwą nonszalancją i nie zważali zupełnie na resztę pasażerów. Zachowanie się ich denerwowało szczególnie Szökölöna, który szukał okazji do wyładowania nagromadzonej w sobie irytacji. Kiedy pociąg ruszył, wyjął z plecaka karty.
– W co panowie grają? – zapytał feldfebel.
– We wszystko, w co można ograć jakiegoś bogatego pana feldfebla – odpowiedział Szökölön. – Przy naszym żołdzie każda setka ma swoją wartość.
– Wysokie żołdy dostajecie panowie, jeżeli gracie na setki.
– Takie żołdy są niezłe – zauważył jeden z marynarzy. Szökölön ucieszył się z okazji.
– A komu mają tak płacić? Wam?
– Jeżeli już o tym mowa, to takie wysokie żołdy powinna dostawać marynarka.
– Niby za co? Za to, że sobie jeden z drugim żuje prymkę na czółnie?
– Tylko nie czółnie… te!
– Prędkoś się ze mną spoufalił, jak świnia z pastuchem. “Nie na czółnie”, hm! widziałem ja te pancerniki dunajowe! Jakbym się dobrze najadł, to przeniósłbym go w zębach z jednego brzegu na drugi. Kichnąć i zatonie!
– Za takie gadanie powinieneś, bracie, tak w pysk dostać, żebyś wyleciał przez okno i kilka razy okręcił się dokoła jakiego słupa telegraficznego jak glista – zareplikował marynarz – ale nie chce mi się ręki brudzić takim wszawym piechociarzem. Tfu!
– E, matróz! Nie wycierajcie sobie tak zębów wszawą piechotą, dobrze?
Marynarz spode łba popatrzył na medale Kani. Wzbudziły w nim respekt.
– Nie wolno pomiatać marynarką, panie feldfebel…
– Piechotą też nie wolno pomiatać. Za duże wam grzebienie pourastały, rolmopsy, piklingi wędzone! Włazi taki do przedziału i łapę do swego talerzyka przykłada, jakby łaskę robił, że starszemu salutuje! Cóżeś ty za dygnitarz jeden z drugim?
– Dymaj na front i tam się stawiaj – złośliwie odezwał się Haber.
– Albo idź do Syrii i rżnij się na pustyni z Arabami – dodał Hładun – tam bądź mądry!
– Bohaterowie! Wilki morskie! Wam nawet długie portki na to dali, żebyście nie mogli wiać w bitwie. Takie szerokie pantalony przeszkadzają w pływaniu i nie można tak sobie, ni z tego, ni z owego, wskoczyć do wody i odpłynąć na brzeg, a stamtąd patrzeć, jak macierzysty okręt idzie na dno. A wyrywać umiecie! W Poli coś o tym mogliby powiedzieć, gdyby tak popytać w porcie, jak ta marynarka była waleczna, kiedy pokazała się włoska łódź podwodna. Teraz robią blokadę i nawet siatki powpuszczali w wodę, żeby więcej takich gości nie było, bo musieliby wiać na piechotę. A w wagonie nadyma się taki śledź w oliwie, taka nędzna szprotka, jakby nie wiadomo jakie cuda robił! I grozi jeszcze komuś, że da w pysk! Kto? Komu? – Dosyć – przerwał Kania, kiedy zauważył, że marynarze zgrzytają zębami i jeden z nich w niedwuznacznych zamiarach sięgnął do kieszeni – nie gadać z nimi!
– Befehl, Herr Feldwebel! Rzeczywiście, nie warto sobie języka strzępić z takimi dziadami, bo się potem gotów pochwalić, że z nim frontowy żołnierz rozmawiał. I mógłby jaki bałwan uwierzyć, że się taki niehonorowy żołnierz znalazł.
– I wstyd z tego na froncie – uzupełnił Hładun – hańba na całą piechotę. Ja się nawet nie przyznam, że razem z nimi w jednym wagonie jechałem, boby mi za złe wzięli, że od razu nie wywaliłem ich na zbitą mordę.
– Słusznie – wtrącił Haber – rzeczywiście nie można się przyznać do takiego poniżenia, bo gotowi jeszcze za karę przenieść nas do marynarki.
– Wtedy nie pozostałoby nic innego, jak założyć pętlę na szyję i poszukać suchej gałęzi – odezwał się Baldini – raczej śmierć niż taka hańba.
Obcy feldfebel pokiwał głową i obrócił wesołą twarz do marynarzy.
– Dojechali wam niezgorzej. – Żeby to w porcie – westchnął z żalem jeden z marynarzy – już by dwie karetki sanitarne miały pasażerów.
– Trzeba by ich było zbierać łopatkami razem z ziemią – uzupełnił drugi.
– Aha! W porcie! Toś taki mądry? Wiem. Zaplącze się jakaś chudzina z taborów nogi wymyć, to go wtedy znienacka opada załoga trzech monitorów i kradnie mu onucki. Bądź taki odważny, kiedy jesteś sam na sam z żołnierzem frontowym!
– Panie feldfebel – zwrócił się jeden z marynarzy do Kani – bardzo pana przepraszam, ale muszę mu dać po mordzie.
– Nie radzę wam się tak meldować do tego bicia, bo sami oberwiecie. A ty siedź cicho i nie gadaj!
– Befehl, Herr Feldvebel. Będę cicho siedział, chociaż oni zaczepili nas pierwsi. Nie gadam z tobą więcej, zdechły polipie! Sr… ci w serce!
Szökölön splunął na podłogę i demonstracyjnie roztarł ślinę butem, jakby rozcierał na proch całą marynarkę austriacką. Feldfebel śmiał się, a marynarze zaczęli udawać, że chce im się spać. Stracili trochę na swojej zuchowatości wobec znakomitej przewagi “frontowych żołnierzy”. Nasunęli płaskie czapki na twarze i oparli głowy o ścianą.
– Gramy, panie feldfebel? – zapytał Szökölön, dumny z pognębienia marynarzy.
– W co panowie grają?
– W co pan sobie życzy.
Baldini wylosował bank i zaczęli grać w dwadzieścia jeden. Kania nie brał udziału w grze i najpierw wyglądał przez okno w ciemność, a potem nasunął czapkę na oczy i usnął. Feldfebel przegrał i stwierdziwszy to wyraźnie skwaśniał. Dalsze banki nie przyniosły mu również wygranej. Zapalił się i zapewniał, że zwykle ma szczęście w grze i nie wie, czemu ma przypisać swego wyjątkowego pecha. Kiedy przegrał posiadany zapas gotówki, oświadczył, że ma pieniądze w Grazu, ale chciałby się odegrać i proponuje grę na rum. Manierka dwadzieścia koron.
– Ile pan ma tych manierek?
– Pięć.
– Możemy grać o to – zgodził się Szökölön – nie lecę na wygranie. Odegraj się pan.
Mimo szczerej chęci odegrania się, jaką miał feldfebel, po kilku uśmiechach losu, które go napełniły nadzieją, w rezultacie przegrał i rozstał się ze swoim rumem. Z wielkim żalem wręczał manierki wydobyte z plecaka.
– Ma pan, Madziarze, szczęście wprost niesamowite. Prawdę powiedziawszy, Szökölön wydatnie temu szczęściu umiał dopomóc zgrabnymi fintami.
– Jak czasem, panie feldfebel. W tamtym tygodniu, po jednym gefechcie, znalazłem się w odwrocie razem z pewnym kapitanem artylerii w leju po granacie i nie mogliśmy się z niego wydostać przez całą dobę, bo był ogień huraganowy. Więc powiadam do tego kapitana: tromelfajer nas tu potrzyma trochę i przed nocą nie będziemy mogli się stąd wydostać, może więc pan kapitan dla zabicia czasu zagra ze mną w ferbla. Zaczęliśmy grać i nie minęła godzina, jak wygrałem od niego przeszło pięć tysięcy koron. Bardzo go denerwowały granaty, bo co chwila któryś blisko wyrżnął, i nie mógł skupić uwagi, a ja z tego skorzystałem, bo mi granaty niestraszne i w największym ogniu mogę grać w warcaby jak w knajpie. Ale z tej wygranej pociechy nie miałem, bo następnego dnia, kiedyśmy się wydostali z tego leja i przeszli w bezpieczne miejsce, wróciłem do pułku i zaraz zasiadłem do kart. I co pan powie: przegrałem wszystko, co wygrałem, i jeszcze swoje na dodatek. Została mi tylko totenkapsla. Orżnął mnie tak kucharz. Zwyczajny szmirak, ale umiał szelma lepiej grać, niż gotować. Cokolwiek gotował, zawsze wychodziła taka papka, jaką się dzieciom daje, kiedy mają szkarlatynę. Ryż z pomidorami – klajster, pęczak z grzybami – Majster, a fasola i groch – to już nie klajster, ale kit. Można by okna zaklejać.
Opowiedziawszy tę historię feldfeblowi w celu osłodzenia mu przegranej, Szökölön odkorkował jedną manierkę i powąchał.
– Skosztujemy pańskiego rumu, panie feldfeblu, trzeba zobaczyć, czy wart był stawek.
Rum, jak się okazało, był tego wart. Nawet je przewyższał. Feldfebel przyznał się po pierwszej manierce, że “zaoszczędził” go na fasunkach oficerskich, i wyraził ze skruchą pogląd, że należało mu się ten rum przegrać, bo kradzione nie tuczy.
– Lekko przyszło, lekko poszło, panie feldfebel – pocieszył go Haber – zaoszczędzi pan przy następnym fasunku.
– U nas, w Serbii, tak często się nie fasuje. Teraz zaopatruje się najpierw front włoski.
– To prawda – potwierdził Hładun z powagą – u nas rumu mamy dosyć.
– Co też jest tam do roboty w tej Serbii? – zapytał powątpiewająco Szökölön.
Feldfebel pociągnął z manierki i otarł usta rękawem.
– Słyszał pan co o komidadżich?
– To te sympatyczne chłopczyki, co główki ucinają, prawda?
– Mało, że ucinają, ale przysyłają następnego dnia kobiałkę z głową owiniętą w papier, na którym jest wypisana obietnica, że za każdego zabitego Serba obetną trzy głowy austriackie. Przyjemne, co? W moim batalionie już kilkanaście takich głów mieliśmy, trzeba je było pochować oddzielnie, bo ciał nie znaleziono.
– Swoją drogą, nie ma się czemu dziwić, panie feldfebel, i nie można wymagać, żeby was pieścili. Kraj im się spustoszyło, narżnęło się ludzi jak baranów, nie dziwota, że was tak traktują – zauważył Hładun.
– Nie twoja rzecz – zgromił go Szökölön – nie krytykuj, bo możesz trafić tam, gdzie Abraham piwo podaje. Feldfebel machnął ręką.
– Przy mnie możecie, panowie, mówić, co wam się podoba, bo jestem Chorwatem.
– A jeżeli tak, to co innego. Pańskie zdrowie!
Teraz roztrząsali położenie na wszystkich frontach z rutyną generalissimusów, oczywiście nieprzyjacielskich. Feldfebel całkowicie solidaryzował się z poglądem Habera, że przed zimą nastąpi krach i wszystko się zawali. Przy tej wiernopoddańczej rozmowie wypili połowę wygranego rumu.