– Hładun, wyrywajmy! – poradził Haber i nie czekając na przyjaciela przepychał się między krzesłami do wyjścia, depcząc energicznie po nogach siedzących widzów. Tumult z tego powodu powstał jeszcze większy, tym bardziej że Szökölön widząc, że towarzysze go opuszczają, zaczął, na cały głos ryczeć, żeby się zatrzymali. Siedząca w dalszych rzędach publiczność nie wiedziała, o co chodzi, skutkiem czego zaczęły się odzywać gromadne wołania o światło.
Szökölön zlazł z krzesła i tym razem oparł się o obnażoną głowę stojącej przed nim nieszczęsnej właścicielki zmaltretowanych ptaszków tak mocno, że raptownie usiadła na swoim miejscu i na moment zaniemówiła. Bileterki nie wiedziały, o co chodzi, i stały niezdecydowanie przy wejściach, cała zaś publiczność powstała ze swoich miejsc i rozglądała się na wszystkie strony. Winowajca chciał jak najprędzej podążyć za towarzyszami i bezlitośnie parł naprzód po odciskach siedzących w tym samym rzędzie widzów. Nic dziwnego, że taki bezceremonialny sposób chodzenia nie mógł się im podobać i dali temu wyraz w dobitnych a soczystych przekleństwach. Jednocześnie przyszła do siebie użyta przez Szökölöna za podpórkę niewiasta.
– Trzymajcie go! – ryknęła nieludzkim głosem. Wymachując zgniecionym na placek kapeluszem wyraźnie wskazywała na winowajcę całego zamieszania i również przepychała się w jego kierunku. Ucierpiały przy tym także nogi i jej sąsiadów, co pociągnęło za sobą rozwidlenie głównej linii hałasu. Szökölön wyrwał się na wolną przestrzeń i już miał zamiar odrzucić portierę zasłaniającą wejście, kiedy otrzymał potężne uderzenie w głowę. Odwrócił się szybko i chwycił za bagnet, gdy w tej samej chwili coś ciężkiego, najeżonego szpilkami, przejechało mu po głowie.
– Masz za kapelusz, ty świnio! Masz! Masz!
Szökölön zasłonił twarz dłońmi, a energiczna dania obtłukiwała go kapeluszem, z którego smętnie zwisały pogniecione ptaszyny. Zaczął cofać się tyłem do wyjścia, na oślep odsunął portierę, nastąpił na czyjąś nogę, usłyszał krzyk i w ślad za nim otrzymał potężne kopnięcie w miejsce jakby specjalnie do tego przeznaczone. Zrobił więc gwałtowny zwrot w tył frontem do niespodziewanego napastnika i zdrętwiał.
Przed nim stał z wściekłym wyrazem twarzy major huzarów. Zanim pan major zdążył otworzyć usta do odpowiedniej perory, zza portiery wyłonił się wirujący jak wiatrak kapelusz, a w chwilę później jego posiadaczka.
– Ty świnio podła! Trzydzieści koron mnie kosztował i ten… gdzie on jest? Aha… ja ci teraz…
Szökölön nie namyślał się długo. Chwycił kobietę za ramiona i z całej siły pchnął ją na osłupiałego majora, a kiedy oboje, zgodnie z prawami fizyki, rozciągnęli się na podłodze, w kilku susach dopadł wyjścia. Wybiegłszy z bramy przeszedł szybkim krokiem na drugą stronę ulicy i zmieszał się z tłumem. Wytarł spoconą i pokaleczoną twarz chustką, a kiedy zobaczył na niej ślady krwi, zawołał dorożkę i kazał się zawieźć do hotelu. W pokoju zastał czwórkę w komplecie.
– Ty nędzny idioto! – przywitał go Haber. – Tobie do chlewu, a nie do kina! O mały figiel nie dostaliśmy się przez ciebie do kryminału, ty dzikusie…!
Bohater wieczoru opadł na krzesło i bardzo głęboko odetchnął.
– Bydlę! – syknął flegmatyczny Hładun.
– Mam prawo czytać napisy czy nie?
Haber żuł coś w zębach, ale nic nie powiedział.
– Jeżeli będziesz robił brewerie – odezwał się Kania – lepiej idź na zbity łeb i odczep się od nas. Nie mam zamiaru przez jednego osła pójść pod słupek. Chcesz zgubić nas i siebie? Nie możesz z knajpy przyjść do domu?
– Przecież ja…
– Stul pysk. Po jakie licho kłócisz się z babami w kinie? Niechby tak żandarm się nawinął! Co wtedy?
– Gorzej… Nawinął się major. Kania gwizdnął.
– Gadaj!
Szökölön opowiedział pokrótce przebieg wypadków. Teraz wymyślali mu wszyscy czterej jednogłośnie. Nie reagując na skomplikowane przekleństwa i wymysły, zdjął mundur i umył sobie twarz.
Następnego dnia rano, przed śniadaniem, Haber zeszedł po gazetę i musiał w niej znaleźć coś bardzo interesującego, bo pędem wbiegł do pokoju.
– Masz, Kania! Czytaj!
Rzucił gazetę na stół, a sam gorączkowo otworzył szafę, wydobył, z niej swój plecak i zaczął się pakować.
– Co się stało? – zapytali Szökölön i Hładun, kiedy Kania wziął gazetę w rękę.
– Żandarmeria go szuka! Doczekaliśmy się przez tego idiotę!
– Czytaj na głos!
“Napad na oficera – czytał ze zmarszczonymi brwiami Kania. – Wczoraj w kinie»Eldorado«wynikło zajście między pewną panią a jakimś pijanym żołnierzem, który ją zaczepił.
Dyrekcja kina poprosiła o interwencję znajdującego się w poczekalni znanego w szerokich kołach Budapesztu majora sztabu generalnego I. v. S. z komendy tutejszego garnizonu. Major v. S. usiłował zatrzymać pijanego żołnierza, który w pewnej chwili pchnął na niego stojącą obok panią, co spowodowało upadek obojga. Upadek okazał się fatalnym, gdyż major v. S. nie mógł o własnych siłach powstać. Znajdujący się w tym czasie przypadkowo na widowni lekarz stwierdził zwichnięcie łopatki. Napastnik korzystając z zamieszania zbiegł, lecz dzięki szczegółowemu rysopisowi, podanemu przez majora v. S., będzie niezawodnie wkrótce schwytany, gdyż, jak się dowiadujemy, żandarmeria wojskowa jest już na jego tropie.”
Szökölönowi opadła dolna szczęka. Kania odłożył gazetę i spojrzał na niego tak przeszywająco, że zrobiło mu się zimno,
– Co teraz, Lajos?
– Ja… nnie…
– Ty “nnie” – Kania powstał i włożył ręce w kieszenie spodni – ty “nnie”, bydlaku! Świnio! Idioto! Kretynie! Kina mu się zachciało! Do domu wariatów, a nie do kina!
– Tak zwykle bywa, kiedy się człowiek sprzęgnie z takim świniobójcą – rzekł Haber zwijając koc. – Chodziło to kiedy do kina w cywilu? Teraz nam narobił salcesonu, bodaj pękł na tysiąc dziesiętnych ułamków!
Winowajca siedział jak trusia i podziwiał swoje buty, nie mogąc patrzeć na rozsierdzonych kolegów.
– A tobie znowu gdzie taki pilno? – zapytał Kania Habera.
– Będę siedział tutaj i czekał, aż mnie wezmą? “Żandarmeria jest na jego tropie” – pisali tak czy nie?
– Co pisali, to pisali, a ty się nie pakuj, bo beze mnie nie zrobisz kroku. Haber wypuścił plecak z rąk i usiadł na łóżku.
– Zwariowałeś? Będziemy tu siedzieli?
Kania usiadł chmurny i nic nie odpowiedział. Baldini przysiadł się do Szökölöna.
– Zabawiłeś się, ty hieno! Teraz gotowi przyjść wszyscy żandarmi i złożyć nam gratulacje, że takiego mędrca ze sobą wozimy! Pfuj! Taki stary, a głupi! Po coś go przewracał na podłogę, ty koźle?
– A co? Miałem go pieścić? Całować? Kania spiorunował go wzrokiem.
– Żarciki jeszcze opowiada, bydlę. Powinienem teraz tobie zwichnąć łopatkę, jak ty temu majorowi, przywiązać do łóżka, wyjechać i podać żandarmerii twój adres. Wiej teraz z Budapesztu przez takiego starego durnia! Po co ja ciebie zabierałem z sobą?
– Stało się… – niepewnie zauważył Szökölön. – Trochę za dużo wypiłem i tego… nie dali mi czytać napisów…
– Zamknij gębę!
– Co zrobimy, Kania? – zapytał Haber.
– Wyjedziemy dzisiaj w nocy… – Włożył pas i czapkę. – Niech mi się nikt nie waży wyjść, póki nie wrócę, słyszycie?
Po jego wyjściu na nieszczęsnego Szökölöna posypał się istny grad wymyślań. W całym dotychczasowym swoim życiu nie słyszał tyle, ile przez dwie godziny nieobecności Kani. Kiedy sobie ulżyli, Hładun poradził, aby w celu uniknięcia rozpoznania Szökölön owinął sobie głowę i połowę twarzy bandażami, co ten skwapliwie wykonał.
– Wąsy powinieneś zgolić – poradził Baldini – po tych miotełkach najpewniej cię poznają.
– Wąsów nie zgolę.
– Nie zgoli wąsów, bałwan! Uwziął się, psiakrew, żeby nas pod słupek postawili – odezwał się Haber. – No to sobie tak gębę owiń bandażami, żeby wąsów nie było widać!
– Kiedy bo…
– Jeżeli, nie zrobisz tego sam, to my cię siłą obandażujemy – ostrzegł Baldini.
Rad nierad owinął sobie dodatkowo dolną połowę twarzy. Teraz nie groziło mu w żadnym wypadku rozpoznanie. Wyglądał jak ciężko ranny w głowę. Po powrocie Kani, który zaaprobował pomysł z bandażami, kazali przynieść obiad. Szökölönowi bandaże sprawiły wiele trudności w jedzeniu, a niezależnie od tego spocił się jak mysz. Z zawiścią patrzył, jak tamci piją wino, i nie miał odwagi prosić o lampkę.
– Siedzi teraz drań i udaje niezadowolonego – odezwał się zgryźliwie Haber. – Z winem się pożegnaj! Jak ktoś nie umie pić wina, niech pije wodę!
Spoza bandaży doszło ich jakieś niewyraźne gulgotanie.
– Że co?
– Dajcie bi szkladetke wida, bo bab okropde pragdiedie…
– Pragnienie? Masz wodę! Chlaj!
Szökölön położył się na łóżku i pogroził mu pięścią.
– Nie groź, bo się nie boję! A po coś mu zwichnął łopatkę? Teraz masz za to nagrodę!
– Każdy ba prawo czytać dapisy w kidie.
– Owszem, każdy ma prawo czytać, ale nie ma prawa zaczepiać kobiet, brzuchomówco – wtrącił Baldini. Szökölön westchnął.
– Może odwidoć baddaże, bo die boge oddychać…
– W każdej chwili może wejść żandarm.
Szökölön westchnął jeszcze głośniej. Kania pił w milczeniu i bębnił palcami po stole.
– Wzdychaj! Na przyszły raz zastanów się, zanim zrobisz grandę. Powinienem ci tę głupią jadaczkę w ogóle zalutować.
– Żeby bdie die zaczepiła ta lafirydda, byłaby…
– “Lafirydda” cię zaczepiła, a jakże! Zgniótł jej kapelusz na miazgę i zwala winę na nią. Po coś właził na krzesło?
– Chciałeb powiedzieć tyb dedzdyb cywilob, żeby bdie bo…
– Bdia, bdio, bdie, sakramencki dziadu! Teraz bdiabdiasz! Bohater frontowy, sacra, Donnerwetter! Cóżeś ty chciał tym,,dedzdyb” cywilom powiedzieć mądrego? Żeś schlany, widzieli bez objaśnień – irytował się Haber – i nie miałeś potrzeby włazić na krzesło, żeby to stwierdzili. A po coś babie zrujnował kapelusz? Po coś majorowi zwichnął łopatkę? Po co?
Szökölön z rezygnacją machnął ręką.