2. Lew Tołstoj Anna Karenina . Wzięłam sobie romans, sama nie wiem po co. Dwa tomy złośliwa bibliotekarka policzyła mi podwójnie! Okropna baba, ma na mnie oko, w dodatku odkąd wpisała mnie do jakiegoś durnego zeszytu, twierdzi, że obowiązuje mnie limit w wypożyczanych tytułach.
3. Stendhal Czerwone i czarne . Matko, co ja z tymi romansami…
4. Sue Townsend Adrian Mole. Lat 13 i 1/2 . Angielski humor nigdy mnie nie bawił, postanowiłam więc się do niego przekonać.
5. Uschi Fellner Być kobietę z klasą .
Miałam jeszcze trzy książki z prywatnych zasobów, dwie należące do Sebastiana, jedną do Miśki, czyli: Powiastki filozoficzne Woltera i Rozmyślania Marka Aureliusza (nawiedzony Sebastian) oraz Salvadora Dali Moje sekretne życie (Miśka).
„Leżałam w łóżku i spałam spokojnie, kiedy spodobało się niebu zesłać Bułgarów do naszego pięknego zamku Thunder – ten – tronckh. Zamordowali ojca i brata, matkę pokrajali na kawałki. Olbrzymi Bułgar, wysoki na sześć stóp, widząc, iż przejęta grozą straciłam przytomność, zabrał się do gwałcenia”.
Matko! Sebastian od dawna namawiał mnie na Woltera, ale chyba przecenił mój poziom przyswajalności klasyki. Obu panom dziękuję. Żadnych gwałtów, żadnych mordów. Żadnych facetów.
Sięgnęłam po Być kobietą z klasą i przeżuwając milkę otworzyłam ją na pierwszej lepszej stronie: „Czekolada szybko i skutecznie niszczy linię. W używanej często dla pocieszenia zbolałej duszy czekoladzie jest do 60 procent cukru i 35 procent tłuszczu. A więc pakiet substancji, które gwarantują utratę figury”.
Wzruszyłam ramionami i przełknęłam rozpuszczony w ustach kawałek czekolady. Przerzuciłam kartki i otworzyłam książkę parę stron dalej. Tym razem trafiłam na kawałek bardziej praktyczny: „Techniki zapobiegania łzom”. Książka podawała krótką instrukcję: „Napinaj po prostu mocno mięśnie pupy – to powstrzyma łzy”. I dalej: „Wyobraź sobie swojego szefa lub rozmówcę nago, tylko w wieńcu laurowym. Działa momentalnie rozweselająco”. Zajrzałam jeszcze tu i ówdzie i stwierdziłam, że książkę przeczytam. Zostanę „kobietą z dolarami w oczach a jednak kobiecą. Dzielną i samowystarczalną, a mimo to delikatną i kruchą.
Poczułam się zdecydowanie lepiej. Bo czy kobieta naprawdę potrzebuje chłopa? Czy potrzebuje wpatrzonych w siebie gał i wszystkich tych sentymentalnych bzdur? Kogoś, kto jej powie, że jest piękna? Kto jej zrobi herbatę? Sama mogę powiedzieć i sama sobie zrobić. Jestem silna j i kocham siebie. Poczułam, że moja kuracja przynosi oczekiwany efekt: wiarę w siebie, odwagę i głęboki spokój. Zadowolona sięgnęłam po Adriana Mole'a. Ten smarkacz, niewiele wiedzący o życiu i jego trudach, uwodziciel od siedmiu boleści, z pewnością, rozerwie mnie swoimi fantazjami o nieletniej Pandorze. Uśmiechając się pod nosem, pociągnęłam za czerwoną okładkę z krzywo ustawionego stosu książek, ale zrobiłam to tak niefortunnie, że kupka lektur się rozsypała, a leżące na samej górze Rozmyślania Aureliusza spadły na ziemię prosto w kubek z cappuccino. Zerwałam się na równe nogi, wyrzucając w górę talerzyk wafelków i kawałków czekolady i rozsypując je po łóżku i podłodze. Krzyknęłam, złapałam książkę zalaną gorącą kawą, teraz dodatkowo upstrzoną rozpuszczającymi się kawałkami czekolady i pędem pobiegłam do kuchni. Rozłożyłam książkę na stole i gąbką delikatnie starłam czekoladowe plamy. Suchą ścierką odsączałam przemoczone kartki, gdy Filek, najwyraźniej obudzony hałasem, usiadł w drzwiach kuchni, pociągnął nosem i podniecony zapachem cappuccino, za które dałby się pokroić, wskoczył na stół i wbił głowę pomiędzy pachnące kartki. Wściekła, złapałam kota za kark i zrzuciłam go ze stołu. Ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania. Sebastian mnie zabije, to było pewne, zabije mnie i odda na pożarcie bernardynowi, z którym codziennie przechadza się po osiedlu. I będzie miał rację. Co za idiotka ze mnie. Uczyli mnie w dzieciństwie, że książka plus jedzenie równa się katastrofa, ale człowiek nigdy nie pamięta tych odwiecznych mądrości. Rozmyślania wyglądały fatalnie. Usiadłam na taborecie i bezmyślnie zapatrzyłam się w tekst rozmazujący się od łez: „Nie czuj wstrętu ani nie trać odwagi i nie popadaj w zwątpienie, gdy ci się nie powiedzie uczynić wszystkiego według zasad słuszności”.
Pociągając nosem, gapiłam się na pofalowaną od wilgoci kartkę. Przetarłam oczy i przeczytałam dalej: „Lecz zepchnięty z drogi, wróć na] powrót i czuj się zadowolonym, jeżeli większa część twych czynów jest bardziej zgodna z naturą ludzką, a miłuj to, do czego wracasz”.
„Lecz zepchnięty z drogi, wróć na powrót…” – powtórzyłam półgłosem.
„A popatrz, czy nie jest korzystniejsza dla nas wielkoduszność, swoboda, prostota, szlachetność, zbożność?”
Nagle doznałam olśnienia. Nachyliłam się nad książką i przebiegałam tekst wzrokiem jeszcze dwukrotnie. Łzy ponownie stanęły mi w oczach. Tym razem ze wzruszenia. Ściągnęłam pośladki (rzeczywiście pomogło) i ucałowałam wilgotną kartkę z wdzięczności dla Marka Aureliusza, cesarza i filozofa, który przemówił do mnie tak trzeźwo i mądrze przez dzielące nas prawie dwa tysiące lat. Wielkoduszność, prostota, szlachetność. Oczywiście! Nie popadaj w zwątpienie. Zepchnięta z drogi wróć na powrót. Do Przewodnika Życiowego! Matko, gdzie ja go wsadziłam? Należy go koniecznie znaleźć, rozbudować i wprowadzić w życie. Poczułam powracający spokój. Pogłaskałam Filka i przeprosiłam go za gwałt na jego woli. Wlałam mu do miseczki resztki cappuccino. Książkę rozłożyłam na kaloryferze. Bez irytacji sprzątnęłam pokój, ułożyłam książki, wytarłam zalany kawą dywan. Położyłam się do łóżka. Wyciągnęłam się wygodnie. Czym ja się właściwie martwię. Nie mam pracy, to fakt, chodzę na nieudane randki, to też fakt, jestem bez grosza, to także fakt, ale liczy się przecież wiara w siebie i słuszność drogi, którą się podąża. Wszystko, co mnie spotyka, to tylko przejściowy etap, który mnie zahartuje i wzmocni. Postanowiłam, po chwilowej burzy, jeszcze raz spróbować odnaleźć wewnętrzną harmonię. Po namyśle doszłam do wniosku, że najlepszą drogą będzie pogrążyć się w lekturach, życiu intelektualnym, ascetycznym, cichym. Zajmę się własnym rozwojem i duchem, a reszta przyjdzie… Poleżałam przez chwilę oddychając i relaksując się. Zerknęłam na zegarek. Na dwójce zaczynał się właśnie dwusetny odcinek… Nie! Sięgnęłam po książkę. Pod książką, jak na złość, leżał pilot od telewizora. Włączyłam tylko na chwilkę, kiedy zadzwonił telefon:
– Co robisz? – odezwała się Miśka, gdy podniosłam słuchawkę.
– Czytam – powiedziałam, uczciwie gasząc telewizor. Zauważyłam z przyjemnością, że mój głos nabrał przyjemnej barwy i głębi, prawdopodobnie pod wpływem niedawnego oświecenia.
– Świetnie. To w końcu wróci do mnie mój Dali. Zdaje się, że wzięłaś go trzy miesiące temu. Przebrnęłaś chociaż przez spis treści? – zarechotała.
– Oddam go za kilka dni – odpowiedziałam spokojnie, zdając sobie sprawę, że dobór lektury na dzisiejszy wieczór właśnie się dokonał. – Z czym dzwonisz?
– Jest ktoś u ciebie? – Miśka spytała podejrzliwie.
– To co się dzieje?
– A co ma się dziać?
– Matko, nic. Ale jakoś tak dziwnie gadasz… Nie możesz rozmawiać? Powiedz szczerze, mam zadzwonić później? – wyszeptała znacząco.
– Nikogo tu nie ma – powiedziałam tracąc cierpliwość.
– No, nie wiem… Okej. Jutro idziemy do Łazienek.
– Kto?
– Ty i ja.
– Pytasz czy informujesz?
– To zależy, czy chcesz pogadać o tym twoim Maćku.
Zupełnie o tym zapomniałam. Tego dnia, w którym odbyło się zebranie, przez telefon zrelacjonowałam Miśce jego przebieg i chciałam jak najszybciej poznać jej zdrowy punkt widzenia, bez śladu romantycznego zawrotu głowy. Teraz jednak było mi to całkiem obojętne.
– Nie muszę o nim gadać, ale chętnie się przejdę – rzuciłam zupełnie szczerze.
– No to jutro w południe przy Frycku?
– Dobrze. W południe przy Chopinie – odpowiedziałam, nie zrażając się Miśkowym brakiem szacunku dla wielkich tego świata.
Sięgnęłam po Dalego, ale po przeczytaniu kilku stron, odłożyłam go zniechęcona. Jego metaforyczny, skomplikowany język podziałał na mnie odpychająco. Po telefonie Miśki poczułam, że płomień mojego duchowego odrodzenia zdecydowanie przygasł. Najwyraźniej powinnam ograniczyć kontakty z ludźmi. Z pewnością średniowieczni pustelnicy mieli rację chowając się w pieczarach i jaskiniach przed pustką otaczającego ich świata. Włączyłam telewizor, poskakałam po kanałach, przeczytałam rozdział z Kobiety z klasę o ćwiczeniach na jędrny biust i poszłam spać. Niestety, zupełnie wypadłam z nastroju. To żałosne, ale zasypiając, całkowicie wbrew sobie, myślałam o niebieskich oczach Maćka. O, Aureliuszu!
Siedziałyśmy z Miśką w Łazienkach. Co nam do łbów strzeliło, żeby w taki ziąb wlec się do Łazienek? Przycupnęłyśmy na skraju ławki i rozejrzałyśmy się po pustej przestrzeni. Zimno, ale pięknie. Powyginane gałązki kasztanów pokryła cienka warstewka szronu, staw ściął lód, trawniki wyglądały jak srebrne dywany. Kaczki zabawnie ślizgały się po zamarzniętej tafli.
– Ty, te kaczki mają czerwone łapy. Myślisz, że im odmarzły?
Spojrzałam na Miśkę z politowaniem. Co ona, biologii nie miała? Kaczki mają czerwone łapy. Przez cały rok.
Miśka zamyśliła się. Po chwili wyciągnęła chusteczkę i wytarła nos.
– À propos. Chyba coś mnie łapie – zażartowała melancholijnie.
Milczałyśmy grzebiąc obcasami w ziemi.
– Miśka, miałaś mi doradzić w sprawie Maćka – odezwałam się.
– Przed chwilą mówiłaś coś o ascetyzmie i parciu na samodoskonalenie.
Wzruszyłam ramionami. Owszem, mówiłam i podtrzymuję, ale skoro pojawił się facet, nie będę udawać, że go nie ma.
Miśka oparła łokcie o kolana i przejechała ręką po hebanowych włosach.
– Nie wiem, czy jesteś w stanie to przyjąć, ale proszę. Poznałaś mężczyznę. Masz z nim pracować. Jest inna kobieta. To wszystko równa się kłopoty. – Podniosła głowę i spojrzała mi w oczy. – Uważaj na niego, nie ufam mu.