Z satysfakcją ruszyłam do domu.

* * *

Nie zdążyłam zdjąć płaszcza, kiedy zadzwonił telefon.

– Coś ty im nagadała? Że nie lubisz tarzania się, flaków i tak dalej! – Sebastian był wściekły. – W jakim ty mnie stawiasz świetle. Pomyślą, że mam z tym coś wspólnego. I jeszcze ta farsa…

– O co ci chodzi? Powiedziałam, co myślę, to chyba dobrze, nie?

– Widziałaś ich ostatnią sztukę Rodzi się świat? Dokładnie opisałaś trzy pierwsze sceny. Dziewczyno, ty to potrafisz namotać.

Zrobiło mi się niewyraźnie.

– Powiedzieli, że zadzwonią – odparłam niepewnie.

– Na twoim miejscu bym na to nie liczył – rzucił sucho. – Trzymaj się, stara, co złego, to nie ja.

Otworzyłam usta, żeby coś jeszcze powiedzieć, ale Sebastian zdążył się rozłączyć. Gapiłam się na słuchawkę, słuchając przerywanego sygnału i próbując zebrać myśli.

Powiesiłam płaszcz na wieszaku i usiadłam na krawędzi łóżka. Wzięłam do ręki kolorowe pismo i przewertowałam kilka stron. Łza spłynęła mi po policzku, za nią następna i kolejne. Przetarłam oczy i próbowałam czytać, ale po chwili obraz zupełnie się rozmazał. Ogarnęła mnie złość. Miałam ochotę czymś rzucić, czymkolwiek, wyładować frustrację, która gromadziła się we mnie już od dawna. Jak to możliwe, że nic, dokładnie nic mi nie wychodzi? Za co się wezmę, porażka. Czego nie dotknę, plajta, Dlaczego zdradziecka natura obdarzyła mnie pragnieniem twórczego życia, kiedy do niczego, absolutnie do niczego się nie nadaję?!

Weszłam do łazienki i spojrzałam w lustro. Patrzyłam, jak łzy płyną mi po twarzy, wiją się po policzkach, skapują z brody do umywalki. Wściekła, przepełniona żalem, rozpłakałam się na dobre…

Nagle usłyszałam ciche miauknięcie. Obejrzałam się. W drzwiach do łazienki stał Filek. Trzymał coś w pysku. Podskoczyłam przerażona i cofnęłam się. Mysz?! Skąd ten kot wytrzasnął mysz i po jaką cholerę ją tu przyciągnął?!

Zaraz…

O, matko!

To przecież mały kociak… Filek, urodziłeś kotka! O, matko!

Mały stworek poruszył się delikatnie i cichutko zapiszczał. Zrobiłam krok w stronę Filka, ale ten cofnął się, pokręcił się chwilę po korytarzu i położył szare ciałko na podłodze. Podeszłam na palcach i przykucnęłam. Nagle zamarłam. Maleństwo nie oddychało. Filek żałośnie miauknął i nerwowo uderzył głową w moje kolano. Zbliżył się do małego. Trącił go nosem, na co malec poruszył się i leciuteńko westchnął. Zrozumiałam, że dzieje się coś niedobrego.

Filek krążył wokół malucha, coraz głośniej miaucząc. Skoczyłam na równe nogi i złapałam za telefon. Trzęsącymi się rękami przewertowałam notes, wykręciłam numer pogotowia weterynaryjnego i niecierpliwie czekałam na połączenie. Gdy usłyszałam głos znajomego weterynarza, coś we mnie pękło. Krzyknęłam do słuchawki: – Filek urodził, miał pan rację, ale mały umiera, niech pan przyjedzie, szybko. – Podałam adres i odłożyłam słuchawkę. Patrzyłam na Filka, połykając łzy.

Weterynarz zjawił się po piętnastu minutach. Czekając na pomoc, położyłam obok kociego noworodka miękką filcową szmatkę i przełożyłam na nią. wątłe ciałko. Gdy sięgałam po malca, krążący po przedpokoju F'ilek podbiegł szybko, jakby sprawdzając, czy nie robię małemu krzywdy. Głaskałam biednego Filka, próbując go uspokoić.

Lekarz szybko postawił diagnozę. Tym razem niczego nie komentowałam.

– Przykro mi, ale kociak nie przeżyje, ma niedorozwinięte płuca, to kwestia jeszcze paru minut. Takie są prawa natury – dokończył miękko, gdy dostrzegł moje zaczerwienione oczy. – Gdzie reszta kociąt, przy okazji rzucę okiem?

– Jest tylko ten jeden.

– Można? – lekarz zajrzał do pokoju. – To niemożliwe, przy pierwszym miocie rodzi się nie mniej niż cztery, pięć sztuk. Zaglądała pani do szafy?

Już chciałam mu powiedzieć, że nie ma tu więcej żadnych kotów, ale w porę ugryzłam się w język. Lepiej z nim nie zadzierać, w końcu ostatnio miał rację. Posłusznie otworzyłam drzwi szafy i zamarłam. Na dolnej półce, w stosie prześcieradeł, w wykopanym małym dołku, leżała kupka splecionych biało – rudych ciał. Lekarz spojrzał na mnie z wyższością nauczyciela.

– Jak mówiłem, pięć sztuk, no, minus jeden.

„Minus jeden” przypomniał mi o chorym malcu. Wyszłam do przedpokoju i spojrzałam. Leżał bez ruchu. Dotknęłam go palcem. Już nie żył.

Weterynarz okazał się przyzwoitym człowiekiem. Zabrał martwego kotka i zaoferował pomoc, gdybym miała jakieś kłopoty. Nie wziął żadnych pieniędzy.

Wieczór spędziłam siedząc przed szafą i patrząc na śpiące maleństwa. I Filek położył się obok kociąt i zapamiętale lizał małe łebki. Ślepe maluchy kręciły się, przełaziły jeden nad drugim i cicho popiskując szukałypokarmu. Po krótkiej przepychance przyssały się do Filkowego brzucha i posapując piły mleko.

Jeden kotek wyraźnie się wyróżniał, miał na grzbiecie rudo – siwe pręgi i ciemne uszy, drugi był rudy z biało – szarym ogonem. Dwa pozostałe były identyczne, rude jak marchewka. Zamyśliłam się. Co ja z nimi pocznę? Trzeba je będzie oddać, ale komu? Może dam ogłoszenie w gazetce osiedlowej? To dobry pomysł, na pewno ktoś się zgłosi. Ale jeszcze nie teraz, niech podrosną. I niech się Filek nacieszy.

Spojrzałam w ciemne okno. Drzewa uginały się pod naporem silnych podmuchów, sypał suchy śnieg, w szparach budynku gwizdał wiatr. Przytuliłam głowę do puchatej kupki. Poczułam, że te narodziny to dobry J znak, że teraz wszystkie sprawy ułożą się jak należy, znajdę dobrą pracę, zajmę się sobą, zaopiekuję kotami. Jestem odpowiedzialna i nie zawiodę. Wszystko będzie dobrze.

Postanowiłam zadzwonić do Miśki i pochwalić się moim inwentarzem, kiedy stanął mi przed oczami upiorny obraz z salonu piękności. Wypełniła i mnie tkliwość dla kochanej Misi. Wyobraziłam sobie, jak siedzi samotnie w pustym domu, przeżuwając rozczarowanie wobec świata, smutna i zagubiona. Powiem jej, że uroda jest zupełnie nieważna, że liczy się życie, miłość i przyjaźń. Zaproszę ją i pozna moje małe koteczki…

Ku mojemu zdziwieniu telefon odebrał Edek.

– Misia poszła na chwilę do sąsiadki. Zadzwonisz jeszcze czy coś przekazać?

– E… dzwonię, bo Misia była po tej odnowie trochę załamana i pomyślałam…

– A, właśnie. Szczere dzięki, Ewa, Misia wygląda… – Edek cmoknął w słuchawkę -… szałowo, w czarnych włosach jest jej doskonale. I są takie króciutkie, jak u jeżyka. Cudne.

– W czarnych?

– Jak hebanik. Misi też się podoba. Jest bardzo zadowolona.

– Aha…

Powiedziałam, że to cudownie. Że najwyraźniej się Misia przefarbowała. Że wspaniale, że nie jest sama. Że ma Edka, który ją. wspiera. Że jeszcze zadzwonię… i odłożyłam słuchawkę.

Super! Naprawdę fajnie. Świetnie.

Spokojnie…

Poszłam do kuchni, nalałam mleko do miseczki i postawiłam ją obok szafy. Przez głowę przebiegły mi mroczne myśli. Od wieków nie wyglądałam szałowo, nie mam faceta, który odbiera telefon kiedy nie ma mnie w domu, nie mam pracy, pieniędzy, perspektyw… za to rodzą mi się koty, które muszę nakarmić, choć nie mam forsy. I co ja teraz zrobię?! Przeszłam się nerwowo po pokoju i wyjrzałam przez okno. Głupia wichura z łomotem waliła w okno. Niebo łypało na mnie zimnymi gwiazdami. I jak tu nie zwariować?!

* * *

Zamknęłam drzwi na klucz, rozpakowałam zakupy, wafelki waniliowe i czekoladę ułożyłam na talerzyku, umyłam jabłka i włożyłam je do salaterki, zaparzyłam cappuccino, kubek przykryłam przykrywką, Zapakowałam wszystko na tacę i postawiłam obok łóżka. Zajrzałam do kotów, nakarmiłam Filka, wzięłam krótką rozgrzewającą kąpiel, położyłam się pod ciepłym kocem i z kubkiem cappuccino i czekoladą w ustach zabrałam się za przeglądanie książek przyniesionych z biblioteki.

Już od dawna czułam, że potrzebuję solidnej dawki intelektualnej strawy. Że brak lektury, wypartej myślami o facetach, rozleniwił i uwstecznił mój umysł, że moja kondycja duchowa nadaje się do generalnego remontu. Samotny wieczór z książką, milką i cappuccino zawsze stawiał mnie na nogi. Po przeanalizowaniu wszystkich faktów doszłam do wniosku, że jedynym wyjściem dla osoby w moim żałosnym położeniu (brak mężczyzny, nadwyżka kotów) będzie siedzenie w domu, cisza, słodycze i święty spokój.

Obejrzałam przyniesione książki. Niestety, z powodu pośpiechu (wpadłam do biblioteki na pięć minut przed jej zamknięciem) wybrałam lektury bez głębszego zastanowienia. W dodatku, jak zwykle, zdenerwowałam się, gdy bibliotekarka, przewiercając mnie wzrokiem, spytała j o moje nazwisko. Nie wiem, czy coś podejrzewa, ale faktem jest, że na I terenie biblioteki zmieniam tożsamość. Przez krytyczną minutę, gdy] bibliotekarka skanuje moją magnetyczną kartę czytelnika i rejestruje wypożyczane tytuły, przyjmuję postać Aldony Kwiatkowskiej, koleżanki ze studiów, która, nie korzystając z karty, wspaniałomyślnie mi ją ofiarowała. Wypożyczam więc książki nielegalnie, ale kiedy patrzę, najszczerszej jak potrafię, w skupioną twarz bibliotekarki, kiedy moje sumienie kala łamanie bibliotecznego prawa, pocieszam się myślą, że wcześniej, z powodu braku zameldowania w Warszawie, z każdej biblioteki odprawiano mnie z kwitkiem. A czytać muszę, i basta.

Jest jeszcze jeden powód moich bibliotecznych stresów. Cierpię na syndrom czytelnika niezdecydowanego, czytającego kilka książek naraz. W dodatku, i chyba o to chodzi zimnej bibliotekarce, czytającego tak powoli, że prawie przy każdym zwrocie czeka na mnie świstek informujący o nałożonej na mnie karze za zwłokę.

Książki prezentowały się jak następuje:

1. Adam Mickiewicz Pan Tadeusz . W szkole Mickiewicz był zupełnie j niemodny, ja jednak byłam pod wrażeniem. Zastanawiałam się, jak można ciągnąć trzysta stron wierszem, ani razu się nie zająknąć i tworzyć rymy tak precyzyjne i trafne, że da się je wytłumaczyć jedynie dziełem geniuszu. Wzięłam go jednak tylko dlatego, że wywołuje wspomnienie domowego ciepła. A tego właśnie potrzebuję.