Изменить стиль страницы

– Nie. A który to?

– Ten co robi truk – truk… truk – truk…

– Teraz słyszę.

– To jest śpiew na dobrą pogodę – wyjaśnił.

[przypis: Tukany – inaczej pieprzojady – to rodzina barwnych ptaków licząca 37 gatunków. Występują w tropikalnych Sasach Ameryki Południowej i Środkowej, Gnieżdżą się w dziuplach. Podobne do srok, z tą różnicą, że mają ogromne dzioby w kształcie banana, niekiedy prawie tak duże, jak reszta ptaka, jednak bardzo lekkie ze względu na gąbczasty szkielet. Tukany są wyłapywane przez tubylców dla pięknych piór i kolorowych dziobów, [przyp. tłumacza]]

* * *

A następnego dnia o wschodzie słońca było tak:

– Słyszysz głos tukana, gringo?

– Słyszę. Znów robi truk – truk… truk – truk… Wróży dobrą pogodę – odpowiedziałem zadowolony, że coś wiem.

– Nic nie wiesz, gringo. On teraz robi truk – truk na deszcz.

– Ale przecież to jest takie samo truk – truk, jak tamto wczorajsze na pogodę – zaprotestowałem.

– Będzie lało. Mówię ci, truka na deszcz.

* * *

Indianin miał rację – godzinę później byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Tak samo cały nasz bagaż i prowiant. Najgorsze, że wilgoć wpełzła także do puszki, w której trzymałem proch do nabojów.

– Nooo pięknie, KTOŚ nie docisnął wieczka – popatrzyłem wymownie w jego stronę – i teraz proch jest do kitu, a w takim deszczu nie wyschnie przez parę dni.

– Wyschnie, wyschnie, jeszcze dzisiaj, gringo.

– Ciekawe gdzie?

– Na słońcu. Nie słyszysz jak tukany śpiewają truk – truk? Będzie słońce jak drut! Rozsypiemy proch na jakimś ciepłym kamieniu i wyschnie. A w nocy pójdziemy polować.

* * *

Indianin jak zwykle miał rację – poszliśmy. Polowaliśmy. I ustrzeliliśmy młodą kapibarę. A kiedy o świcie piekliśmy mięso, tukany nad naszymi głowami znowu robiły truk – truk.

– Tym razem trukają na deszcz czy na pogodę? – spytałem kompletnie skołowany.

– Dlaczego wy, gringos, nie potraficie się nauczyć najprostszej rzeczy? Przecież wystarczy obserwować świat dookoła i człowiek od razu wie.

– Skąd niby mam wiedzieć, które truk – truk wróży słońce, a które deszcz, skoro wszystkie te truki są IDENTYCZNE!?

– No właśnie.

– Co „no właśnie”? – teraz dopiero byłem skołowany, tamto poprzednie skołowanie to był tylko lekki zamęt w głowie. – No więc może mi to wyjaśnisz. Skąd mam wiedzieć?

– Popatrz w niebo – westchnął wywracając oczami.

– Patrzę.

– I co widzisz?

– Słońce.

– To znaczy, że będzie deszcz – znowu wywrócił.

– Aaaa… jakby był deszcz, to by znaczyło, że się rozpogodzi? – chyba zaczynałem rozumieć.

– No właśnie – odrzekł Indianin, a potem uśmiechnął się, jak psychiatra na widok ciężkiego przypadku, któremu się odrobinkę poprawia. – Tukany robią truk – truk, kiedy idzie zmiana pogody – zakończył.

– A jak nie ma być żadnej zmiany, to co robią? Chyba mi nie powiesz, że w porze deszczowej przez trzy miesiące w ogóle nie śpiewają?

– Śpiewają ciągle – odparł spokojnie. – To bardzo gadatliwe ptaki.

– No i jak to robią, kiedy nie ma być żadnej zmiany pogody?

– Zwyczajnie: truk – truk, truk – truk. Przez te wielkie dzioby nie wychodzi im nic innego.

MORAŁ:

Obcowanie z Indianami jest jak gra

w „Chińczyka” – nie wolno się irytować.

Trzeba zaakceptować. Takimi, jacy są -

z ich tajemniczą logiką „dzikich ludzi”.

Oni to samo robią wobec nas – akceptują

niezrozumiałe. (I uśmiechają się wtedy jak

psychiatrzy na widok ciężkich przypadków.)

– – - – - – - – - – - – - – - – - – - -

[przypis: Jestem Państwu winien wyjaśnienie:

Na kartach tej książki pojawiają się liczne dialogi z Indianami. Czasami nawet dość skomplikowane. W jakim języku były prowadzone?

Zwykle zabieram ze sobą przewodnika, który włada hiszpańskim oraz kilkoma narzeczami okolicznych plemion. Wówczas rozmowy z Dzikimi prowadzę z jego pomocą.

Zdarza się, że sami Dzicy znają, już kilka słów po hiszpańsku. Na przykład trzy: gringo, nóż i zabić. To bardzo dobry początek. Na tej bazie można zbudować całkiem niezłe porozumienie. A potem albo obie strony szybko się uczą – bo chcą jeszcze pogadać – albo oni mówią do mnie: gringo, nóż, zabić, a ja ich nie słucham, tylko szybko biegnę.

Najczęściej jednak z mozołem przedzieramy się przez gąszcze niezrozumienia za pomocą wyrazów twarzy, mowy ciała, rozmaitych gestów, a także demonstrowania o co nam chodzi na przykładach.

Krótkie rozmowy prowadzone w ten sposób trwają niekiedy tygodniami, a potem w książce zostaje z tego zaledwie pół strony.

Dla Państwa wygody stosuję uproszczenie polegające na pominięciu osoby indiańskiego tłumacza, oraz tych wszystkich gestów i min. Proszę mi wierzyć – tak jest lepiej. (Kto nie wierzy, niech spróbuje powiedzieć: Bardzo smaczna ta zupa z małpy, dziękuję używając w tym celu wyłącznie słów: gringo, nóż i zabić.)]

GRINGO I KANIBALE

– Ładna Opowieść, gringo – zrecenzował mnie Indianin. – Chociaż sporo nie rozumiałem, to i tak mi się podobało.

Potem sypnął sobie do ust sporą garść pieczonych mrówek i zaczął nieprzyjemnie chrupać.

– Kończysz morałem. Zupełnie jak nasz Czarownik – podsumował drugi.

On z kolei pogryzał „czerwone łby” pojedynczo, ze specyficznym chrzęstem, który wydawały chitynowe pancerze. Najpierw jadł główkę, potem żuł nóżki, a na koniec kładł między zęby odwłok i miażdżył go z upodobaniem. Obrzydlistwo.

– Gringo – spytał po dłuższej chwili – a byłeś już kiedyś u takich jak my?

– To znaczy u jakich? U Dzikich?

– My nie jesteśmy Dzicy! – obruszył się, chrupiąc kolejną mrówkę.

– Różnicie się od nich tylko tym, że mieszkacie trochę bliżej świata i trafiło do was kilka plastikowych misek.

– I spodenki!

– Przecież nie zawsze je nosisz.

– Ale noszę! A Dzicy nie zakładają nigdy.

– Twoja siostra jest Dzika, twoi bratankowie są Dzicy, a twój szwagier jest wodzem Dzikich.

– Ale ja MAM spodenki, a oni stale noszą pinga na wierzchu.

– Czy poza tym szczegółem są między wami jeszcze jakieś różnice?

– Nie ma. Dzicy to nasi bracia.

– To czemu żyją osobno?

– Tak zdecydowali Najstarsi.

Ponieważ Indianin znów zaczął niebezpiecznie podnosić głos i ze złością błyskać oczami, przerwałem odpytywanie i sam zająłem się konsumpcją. Dobre, niedobre – nieistotne, przecież nie mieliśmy nic innego.

Dla zabicia nieprzyjemnego smaku, zagryzałem moje mrówki dziką papryką. Ma wielkość ziarenka grochu i jest wściekle ostra. Indianie dodają jej do wszystkiego, żeby zabić głód. Podobno zabija także pasożyty przewodu pokarmowego. (Oceniając po smaku, myślę, że w odpowiedniej dawce jest w stanie zabić wszystko.)

Kiedy uznałem, że Indianin się uspokoił, wznowiłem zarzucony temat:

– A czemu Dzicy nie chcą nas wpuścić na swoje ziemie i wciąż wbijają nam na ścieżkach skrzyżowane dzidy?

– To przez ciebie. Ja mogę tam iść kiedy zechcę.

– W spodenkach?

– W spodenkach nie.

– A jak zdejmiesz?

– Jak zdejmę to mogę, bo wtedy jestem Dzikim. Ale tylko wtedy! Zapamiętaj sobie, gringo, tylko wtedy!

– A jeśli ja bym zdjął moje spodenki, to mnie wpuszczą?

– Ty nie jesteś Dziki.

– Nie bądź tego taki pewien…

W tym momencie ugryzłem się w język. Nie chciałem żeby się dowiedzieli. Znaliśmy się zbyt krótko. Wprawdzie już mnie zaakceptowali, pozwolili mieszkać w swojej wiosce, zabierali na polowania, ale szaman nadal podchodził do mnie z rezerwą. Nie wiedziałem, jak mogliby zareagować na wiadomość, że jednak…

– Jadłeś ludzi, gringo, prawda? – Indianin nie pierwszy raz czytał mi w myślach.

(Oni wszyscy to potrafią. Nazywajcie to intuicją, ja i tak wiem – wiem na pewno! – że to coś dużo większego od intuicji. Specyficzna forma otwarcia umysłu na to wszystko, na co umysł białego człowieka zamknął się przed wiekami, przerażony widokiem płonących stosów Inkwizycji.)

– Raz jeden, jadłem człowieka.

– Ktoś ci w to wierzy, gringo?

– Nie. Zresztą… nie bardzo się tym chwalę, bo i nie ma czym, a kiedy już komuś powiem, to tylko parskają na mnie, że bujda.

– A ja ci wierzę – rzucił trochę od niechcenia, jakbyśmy konwersowali o ogryzaniu kolby kukurydzy.

– Opowiedz, jak smakuje człowiek – wtrącił ten drugi. Nawet głos mu nie drgnął. Jakby pytał nie o ludzkie mięso, ale o jakość świątecznego pasztetu cioci.

– Smakował jak zupa z bananów z dodatkiem popiołu. – He?

– Najpierw bardzo dokładnie spalili ciało, a potem popioły dodali do zupy.

– Czemu tak?

– To jedno z plemion wędrownych. W ten sposób zabierają swoich zmarłych dokądkolwiek idą.

– A czemu tobie dali tej zupy?

– Bo to był myśliwy, tak jak wy, i przed śmiercią zażyczył sobie, żebym go zabrał do mojej krainy. Chciał zobaczyć zwierzęta, o których mu opowiadałem. Ostatniej prośbie zmarłego się nie odmawia.

– W ten sposób zostałeś jednym z nich, gringo. Połączyłeś się z duszą tego plemienia. Dokądkolwiek poszli jesteś z nimi, a oni z tobą. Nasz Czarownik to czuje, dlatego się ciebie trochę boi.

Po tych słowach zapadła cisza. Żaden z nas nie miał nic więcej do powiedzenia. Było całkiem ciemno – czarna tropikalna noc – księżyc jakoś nie wschodził, a z ogniska pozostał tylko żar i samotny fioletowy płomyk pełgający sennie. W milczeniu jedliśmy mrówki.

Nagle, pośród tej ciszy, w fioletowej poświacie dogasającego ognia, pojawiła się postać szamana. Nie wiadomo skąd, bezszelestnie. Podszedł nas niezauważony nawet przez moich towarzyszy; podobno najlepszych tropicieli.