Изменить стиль страницы

Chrzęszczenie ściółki w lesie iglastym pełnym starych szyszek, suchych szpilek i świerkowego chrustu nikogo nie dziwi, ale tu – to była dżungla, gdzie nic nigdy nie chrzęści; raczej mlaska błockiem, butwieje po cichutku, mięknie i głuszy wszelkie kroki.

Więc co tu tak chrzęści?… Ktoś się skrada, czy jak?… I dostanę zaraz w plecy małą czarną strzałką?…

Niemożliwe, przecież zawsze, kiedy na naszej drodze znajdowaliśmy wbite w ziemię oszczepy ostrzegawcze – znak zakazu wstępu na teren Dzikich – grzecznie zawracaliśmy. A Dzicy są honorowi – nie strzelą do nikogo bez powodu.

Więc co tu tak…

Ojej! Niedobrze! Jedyne, co tu ma prawo zachrzęścić, to chityna – pancerze owadów.

Gwałtownie szarpnąłem się w hamaku chcąc z niego wyskoczyć…

– …siiiiiiedź cicho, gringo, i się nie ruszaj – wrzasnął na mnie szeptem Indianin.

(Znacie to pewnie – wrzask szeptem – nie podnosi się głosu, ba, mówi się cichuteńko, na granicy słyszalności, właściwie ledwie syczy przez zęby, a jednak to, co się mówi, i sposób w jaki się to robi, dzwoni w uszach jak! W!R!Z!A!S!K!)

– Udawaj, że cię tu nie ma, że nic żyjesz. Inaczej cię zjedzą.

– ?

– Mrówki – odpowiedział dokładnie na pytanie, które raz zadałem (choć pytałem tylko w myślach).

W takich sytuacjach nie zadaje się pytań (na głos). Kiedy twój przewodnik mówi: padnij – padasz, kiedy mówi: ciii – siedzisz cicho do odwołania. Tak długo, jak on.

Nieraz widywałem Indian godzinami tkwiących w bezruchu – jak kamienne posągi – czatowali w ten sposób na zwierzynę. Ludzie biali czegoś takiego nie potrafią. Nasze stawy wymagają częstego rozprostowywania, nasze karki, pokąsane przez moskity, wymagają podrapania, kropelki potu na czole – otarcia itd., a w tym czasie Indianie siedzą bez ruchu. Nawet im oko nie drgnie. Czasami tylko w głębi półprzymkniętego oczodołu źrenica przesuwa się powolutku i niepostrzeżenie, milimetr po milimetrze. O tym, że po godzinach takiego kamiennego siedzenia, Indianin się ożywia (bo w gąszczu spostrzegł zwierzynę) świadczy tylko mała fioletowa żyłka na skroni, która zaczyna pulsować napięciem.

Teraz my wisieliśmy nieruchomo w hamakach udając część pejzażu. Martwą część. A na ziemi pod nami toczyła się wojna. Śmiertelna wojna.

Szedł tamtędy rozłożysty, dobrze zorganizowany, krwiożerczy i głodny dywan czerwonych mrówek. Chrzęsty, które słyszałem, pochodziły od węża, który zwijał się właśnie w przedśmiertnych konwulsjach. Umierał najgorszą możliwą śmiercią – wyżerany od środka. Mrówki maszerowały metodycznie przez jego wnętrzności i opróżniały go ze wszystkiego co jadalne… chrzęszcząc przy tym szczękami.

Na szczęście żadna z nich nie wpadła na pomysł, by spojrzeć w górę – to nam uratowało życie. Mrówki, zajęte wężem, nie zwróciły na nas uwagi i wkrótce poszły sobie dalej.

Zaraz potem my także poszliśmy dalej. Rzecz jasna w przeciwnym kierunku. I biegiem! Jak najdalej od tego miejsca! Zostały po nas tylko te puste, dyndające hamaki.

– I moja nowiutka maczeta!

– Chcesz po nią wrócić, gringo? – spytał Indianin z wyraźną kpiną w głosie. – Idź. A my tu sobie na ciebie poczekamy.

Nie chciałem.

MRÓWKOŻERCY

Tego samego dnia wieczorem Indianie postanowili się zemścić za… poniesione straty. Nałapali kilka garści tak zwanych „czerwonych łbów” – mrówek wielkich jak nieszczęście (dorastają do trzech centymetrów!), ale za to zupełnie niegroźnych. Potem je żywcem upiekli, a teraz pałaszowali ze smakiem.

– Gringo – zwrócili się do mnie – opowiedz nam o swoim świecie. Jak tam jest?

– A co konkretnie chcielibyście usłyszeć?

– Jecie ludzi?

– Czy JEMY ludzi!? W jakim sensie??

– Ustami, zębami, przez gardło do brzucha. Zjadacie ludzi?

– Skąd wam to przyszło do głowy? A wy zjadacie?

– Nam nie wolno! Tabu.

– A Dzicy?

– Oni mają te same tabu co my. To nasi bracia. Żadne plemię w tej okolicy nie je ludzi.

– No to dlaczego niby ja miałbym jeść?

– Słyszeliśmy, że biali jedzą ludzi.

– Bzdura jakaś. Kto tak mówi?

– Najstarsi. Pamiętają jeszcze czasy, kiedy po naszej puszczy kręcili się biali. To byli szamani złych duchów. Odprawiali obrzędy, składali ofiary… I zapraszali nas żeby się przyłączyć. Chcieli, żebyśmy razem z nimi jedli ciało jakiegoś człowieka i popijali jego krwią. Na szyjach mieli zawieszone żelazne trupy, takie same jak ten – wskazał palcem srebrny krzyżyk na mojej szyi. – Więcej nie wiemy, bo to było bardzo dawno temu.

– I co się z nimi stało?

– Zostali przepędzeni. U nas nie wolno jeść ludzi, gringo. Ani pić krwi – mówiąc te słowa popatrzył na mnie znacząco.

– A ja słyszałem od moich Najstarszych, że bardzo dawno temu, kiedy Najstarszy z Najstarszych był jeszcze dzieckiem, wasze plemię było znane z tego, że jadało ludzkie mięso. Zawsze w dniu Wielkiego Święta. I może wciąż jada, co?

– To przez takich jak ty.

– Co przez takich jak ja?

– Ludzie dowiadują się o nas, że jemy ludzi. A nam nie wolno, rozumiesz?! – ton jego głosu podniósł się niebezpiecznie.

Temat był wyjątkowo grząski… Ale przecież po to tu przyjechałem – w poszukiwaniu pierwotnych obyczajów i wierzeń.

– Ode mnie się niczego takiego nie dowiadują – powiedziałem w sposób, który miał brzmieć polubownie.

Po tych słowach zapadła napięta cisza. Indianin dźgał kijem żar ogniska; potem się uspokoił. Podłubał jeszcze przez chwilę między polanami, aż wreszcie cisnął kij w ogień, spojrzał na mnie przyjaźnie i zapytał:

– A co ty im właściwie o nas mówisz, gringo? Kiedy wracasz do swojego świata, na pewno snujesz jakieś Opowieści, he?

– Snuję.

– Siadacie wtedy przy ogniskach?

– Czasami. Zwykle rozpalam ogień w kominie…

– He???

– Nieważne, po prostu rozpalam ogień, siadamy sobie dookoła i zaczynani opowiadać.

– O nas?

– Tak, o was.

– Opowiadasz dobre rzeczy?

– Opowiadam wszystko. Tak jak to widziałem. Czasami tylko mylę tropy, żeby tu nie przyjechało więcej białych.

– A dlaczego? Biali są źli?

– Biali wprawdzie nie jedzą ludzi, ale… pożerają dżunglę.

– Nie wszyscy, gringo, ty nie pożerasz. Raczej ona pożera ciebie – po tych słowach Indianie gruchnęli gromkim śmiechem.

Gruchnąłem i ja, choć nie powinno mi wcale być do śmiechu, a to dlatego, że poddawany byłem właśnie codziennemu poniżającemu obrzędowi iskania z kleszczy. Indianin, który rechotał najgłośniej, kucał w tej chwili za moimi plecami i wyskubywał pasożyty z tych miejsc, do których nie byłem w stanie sięgnąć samodzielnie. (To znaczy ręką sięgałem bez trudu, natomiast wzrokiem nigdy.)

– No to teraz, gringo, opowiedz nam jedną z tych swoich historii.

– O czym?

– Na przykład o tym, jak spotkałeś pierwszego w życiu Indianina. Ponieważ i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty, a ponadto właśnie przyszła moja kolej na pozycji wyskubującego, postanowiłem zająć czymś umysł i zacząłem opowiadać:

JAK SPOTKAŁEM PIERWSZEGO INDIANINA

Było to na odludnych terenach Ameryki Środkowej. W miejscu gdzie nie wiadomo dokładnie jaki to kraj, bo jeden został daleko za naszymi plecami, a drugi się jeszcze nie zaczął.

Takich miejsc jest wciąż sporo – chociażby Mosquitia, czyli karaibskie Wybrzeże Moskitów [przypis: Trwają, spory historyków, czy powinno być Mosquitia od moskitów – tak, jak to proponuje nasz Autor – czy może Miskitia od muszkietów. Na najstarszych mapach występują obie te nazwy i dzisiaj nie da się już stwierdzić, która była pierwsza. Ponadto na terenie Moscquitii żyją Indianie, których w literaturze naukowej określa się mianem Miskito. Czyje więc jest to Wybrzeże: moskitów czy Miskitów? No cóż, trzeba stwierdzić ze smutkiem, że Indianie (tak jak kiedyś muszkiety) stopniowo przechodzą do historii, moskity zaś bzykają sobie spokojnie, co definitywnie przesądza sprawę na ich korzyść, [przyp. tłumacza]], które ciągnie się od Hondurasu przez Nikaraguę aż do Kostaryki. Ma długość 600 kilometrów i sięga na 100 do 200 kilometrów w głąb lądu. W Europie to mogłoby być niezależne państwo – Dania, Holandia – a tutaj, po prostu wielka zarośnięta dżunglą Ziemia Niczyja.

Oficjalnie oczywiście ma właściciela, jest nawet podzielona na prowincje, ze stolicami i gubernatorami, ale w praktyce to tereny bezludne i dzikie. Nigdy nie cywilizowane. Wciąż jest tam wielkie pole do popisu dla poszukiwaczy przygód i odkrywców. I wciąż, mimo zakusów cywilizacji, sporo przestrzeni dla Indian.

Najpierw jechałem – dłuuugo i wooolno – wojskową ciężarówką. W prażącym słońcu, na pace bez plandeki. Przewiewnie? No owszem, tyle że wiatr składał się z kurzu zamiast powietrza.

Asfalt skończył się po stu kilometrach. Wylazły spod niego dwie wyboiste koleiny, Zaczęło kiwać i podrzucać tak bardzo, że dostałem choroby morskiej. Po osiemnastu godzinach wysiadłem. Na środku pustkowia porośniętego sawanną.

Potem jechałem na grzbiecie muła (dwie noce, bo za dnia mułowi było zbyt gorąco) aż do miejsca, gdzie zaczynały się bagna. Dalej muł nie chciał iść. Zaparł się stanowczo przednimi kopytami i burczał na mnie nieprzyjemnie. Ponaglany piętami, patykiem oraz okrzykami zachęty (w których przewijały się pewne nieprzyjemne sugestie związane z jego przyszłością) muł odwrócił się i ugryzł mnie w kolano. Wtedy zsiadłem, pognałem go z powrotem, a sam ruszyłem dalej na piechotę.

Wąska, prawie niewidoczna ścieżka wiła się między bajorami. Powietrze dookoła cuchnęło rozgrzaną zgnilizną, a do tego bzyczało i gryzło. Po kilkunastu godzinach ścieżka przeprowadziła mnie na drugą stronę moczarów. Tam, na skraju tropikalnego lasu, spotkałem pierwszego w moim życiu Indianina. Takiego, który wciąż żyje po staremu – mieszka w szałasie, chodzi na bosaka i żywi się tym, co upoluje w puszczy.

My, biali, mówimy o takich, że dzicy. Tymczasem dla niego to ja byłem „dziki”.

* * *

Pierwszego wieczora było tak:

– Słyszysz głos tukana, gringo? – zapytał Indianin.