Изменить стиль страницы

Dzikich Wai Wai przetrwało niewiele ponad dwustu. Dzikich, czyli takich, którzy wciąż jeszcze żyją w kulturze pierwotnej: groty do swoich strzał wyrabiają z połupanych kamieni; cięciwy łuków z trzewi i ścięgien tapira; drewniane ostrza dzid utwardzają w ognisku; jadają wyłącznie to co da im tropikalny Las; i unikają kontaktu ze światem zewnętrznym. Tylko ich stroje coraz częściej, pochodzą z importu.

Ostatni dzicy Wai Wai wiedzą sporo o naszej cywilizacji. Słyszeli Opowieści Najstarszych, trochę widzieli na własne oczy. Znają nawet pieniądze. Tyle że w ich świecie są one całkowicie nieprzydatne. Do najbliższego sklepu musieliby najpierw płynąć czółnem, a następnie iść piechotą, w sumie kilkanaście dni. W jedną stronę! Co ja mówię „sklepu” – to nawet nie jest porządny stragan – ot, drewniana szopka wielkości szafy, ustawiona na pograniczu dwóch światów – dżungli i cywilizacji. Cywilizacja dostarcza tam, od czasu do czasu, niewielki asortyment plastikowej tandety Made in China, a Indianie przynoszą suszone mięso upolowanych zwierząt oraz wędzone ryby. Handel jest wymienny. Papierowe pieniądze przyjmowane są jedynie w drodze absolutnego wyjątku.

POCZĄTEK WYPRAWY

Przed wyruszeniem na wyprawę wiedziałem tyle: Gdzieś w dżungli na południu Gujany leży ostatnia wioska plemienia Wai Wai. Wszystkie pozostałe dawno podbito albo ucywilizowano. Ta ostatnia ocalała, bo leży bardzo daleko w głębi lasu. Gęstego, ciemnego i groźnego – takiego, który zabija intruzów.

Od czasu do czasu, bardzo rzadko, pojedynczy myśliwi lub drwale natykają się w dżungli na ślady Indian. Ale Indianin zostawia ślady tylko wtedy, gdy sobie tego życzy. Jeśli nie chce być odnaleziony, możesz przejść o krok od niego i go nie spostrzeżesz. Z kolei on może cię obserwować, z bardzo bliska, całymi dniami. Będzie cię śledził, pilnował, zwodził i umiejętnie odciągał od swojej wioski, a ty się ani razu nie zorientujesz, że jest tuż obok.

* * *

Odnaleźć tę ostatnią wioskę nie było łatwo. Teren do zbadania ogromny i praktycznie niezamieszkany, a poza tym nie mieliśmy pewności, czy ona jeszcze w ogóle istnieje.

Podstawowym źródłem informacji, a właściwie plotek na ten temat, było wojsko. Konkretnie jeden kapral i kilku szeregowców, którzy stanowili obsadę posterunku nazwanego hucznie: BAZA GUJAŃSKICH SIŁ OCHRONY POGRANICZA w LETHEM. W zamyśle twórców chodziło pewnie o wzbudzenie szacunku, jednak w kontekście tego, co się na ów posterunek składało, buńczuczna nazwa wywołuje śmiech. Był to zielono – biały barak z pustaków plus wygódka z blachy falistej. Wszystko usytuowane na końcu polnej drogi o długości… uwaga, uwaga… pięciuset kilometrów.

A po co komu taka długa droga polna?

Potrzebna! I to bardzo, bo jest to JEDYNA droga, która łączy karaibskie wybrzeże Gujany z resztą kraju. Większość tej reszty to dżungla, a w dżungli rosną cenne gatunki drewna, które wwozi się do portów właśnie tą polną drogą. Za dżunglą rozciąga się sawanna, gdzie rośnie sobie wołowina, którą też wywozi się tą polną drogą. [przypis: Autorowi chodzi o sawannę Rupunui. Nawiasem* mówiąc, fantastyczne miejsce na rezerwat dzikiej przyrody – na powierzchni równej Portugalii mieszka zaledwie 500 osób. [przyp. tłumacza]

* Trzeba by tylko gdzieś poza ten nawias przegnać krowy, których na Rupunui jest pól miliona.[przyp. Autora]] Z kolei za sawanną jest następna dżungla, ale stamtąd już nic się nie wywozi, bo droga kończy się dużo wcześniej. (Pod drzwiami blaszanej wygódki w Lethem.)

Wróćmy jednak do początku:

Początkiem najdłuższej polnej drogi świata są portowe ulice Georgetown. Tam jest ona jeszcze brukowana. Kręci się wokół doków, wchodzi na kilka wysuniętych w Morze Karaibskie betonowych nabrzeży, a w pewnym miejscu rozdwaja, i próbuje dotrzeć za granicę – na zachód do Wenezueli i na wschód do Surinamu. Obie próby kończą się smętnymi urwiskami na brzegu rzek granicznych – z braku pieniędzy na mosty.

Ponieważ to wstyd być jedyną drogą w swoim kraju i prowadzić donikąd, droga decyduje się uderzyć na południe z nadzieją dotarcia do Brazylii i połączenia z pewną całkiem przyzwoitą dwupasmówką. To by było coś – tamtędy można dojechać do Manaus albo do Caracas a dalej to już na cały kontynent.

Niestety, asfaltu starczyło na zrealizowanie zaledwie 50 kilometrów tych marzeń. Niektórzy nieżyczliwi cudzoziemcy twierdzą, że i to nieprawda, ponieważ dziury zajmują dużo więcej powierzchni niż asfalt. Tak czy siak, wkrótce po opuszczeniu stolicy droga (nie osłonięta już niczym twardym i płaskim) staje się pełną gębą polna.

Biegnie w miarę prosto na południe. Najpierw przez błotnistą dżunglę, a potem przez kamienistą sawannę, aż do wspomnianego posterunku – w sumie około 500 kilometrów [przypis: Albo inaczej: 27 godzin terenową ciężarówką, bez przerw na sen. A na siusiu tylko wtedy, gdy zachce się kierowcy]. Dalej na południe ciągnie się już tylko niewyraźny szlak wydeptany krowimi kopytami, który zahacza o kilka hacjend, a potem dość szybko znika pośród traw Rupunui. Za tą sawanną rozciąga się Amazonia – dawne królestwo Wai Waiów.

DALEJ NIŻ „CAMEL TROPHY”

Ze sprzecznych relacji wynikało, że daleko w dżungli przetrwała jednak jakaś duża osada. Od czasu do czasu przybywali z tamtych stron indiańscy tragarze obładowani wędzonymi rybami i mięsem. Wymieniali je – towar za towar – w samotnym drewnianym sklepiku położonym o kilka mil od BAZY GUJANSKICH… Wymieniali głównie na sól i bawełniane ubrania. Potem szybko wracali do siebie. Pozostało na nich czekać, a następnie zabrać się z nimi do ich wioski.

Czekać?

Ale jak długo?

Jak często ci Indianie wychodzą z lasu?

Tego nie wiedział nikt w całym Lethem.

„Nikt” to może trochę mylące słowo. Formalnie rzecz ujmując, wiedzieli wszyscy. Tyle że każdy wiedział co innego. Gorzej! – ta sama osoba rano wiedziała co innego niż po południu. I zawsze była stuprocentowo pewna, że wie co mówi, i że jest jedyną osobą w Lethem, która ma rzetelne informacje. [Przypis: Wyjątek stanowiło wojsko – kapral zawsze mówił to samo. A potem pytał szeregowców, czy to prawda, na co oni zgodnym chórem odpowiadali: Tajes!]

* * *

A czym właściwie jest wspomniane tu Lethem? Miasteczkiem?

Z całą pewnością nie, bo nie ma ulic.

Wioską?

Też nie, ponieważ nie ma dróg wzdłuż których rozłożone są gospodarstwa.

Powiedziałbym, że jest to coś nowego, na co nie wymyślono jeszcze nazwy.

W Lethem na przestrzeni, którą zwykle zajmuje milionowa metropolia, mieszka tylu ludzi, ilu jest w stanie pomieścić jeden wagon metra.

Domostwa rozsypane są po okolicy bez ładu i składu – jakby się komuś rozsypały klocki, które niósł w worku na plecach. Brak jakiegokolwiek porządku urbanistycznego jest tak wielki, że ten chaos, który był na początku wszechświata, rumieni się ze wstydu. Zdarza się, że kilka chałup stoi wzdłuż czegoś, co mogłoby być ulicą, gdyby tylko jej końce podłączyć do innych ulic. Tymczasem one zawisają w próżni i giną pośród traw, a każda chałupa ma wyprowadzoną z tyłu własną drogę. To, że postawiono je w równym szeregu, wydaje się być działaniem przypadku. Tak jakby nikt z mieszkańców nie zauważał linii prostych.

Drogi w Lethem biegną, jak chcą. Najczęściej znikąd donikąd. A ich układ zmienia się bezustannie. Szczególnie w porze deszczowej, gdy sawanna Rupunui przez wiele tygodni leży kilkanaście centymetrów pod wodą. Siekące deszcze, a potem strumienie i bajora, zacierają wszystkie wcześniejsze szlaki komunikacyjne. Kiedy woda wysycha, Lethem zaczyna wytyczać swoje zupełnie nowe ścieżki. Wracasz tam po pół roku i nigdzie nie możesz trafić. Tak jakby wszyscy przeprowadzili się w nowe miejsca.

Myślicie, że przynajmniej układ domów pozostał ten sam?

Nieprawda. Mieszkańcy Lethem kochają się przenosić.

Ponieważ większość chałup zbudowano z desek, rozbiera się je bardzo łatwo – z użyciem młotka i łapki – potem przewozi furą, a następnie odtwarza ten sam domek w nowym miejscu. Powodem może być drobna sprzeczka z sąsiadami lub przepełniona wygódka. Najczęściej jednak jest nim: brak jakiegokolwiek powodu do dalszego pozostawania w tym samym miejscu. [Przypis: 1 Ludzie z wielkich metropolii radzą sobie z rym problemem zasiadając przed telewizorami i przenosząc się z kanału na kanał.]

Kto twierdzi, że najbardziej mobilnym społeczeństwem są Amerykanie, nie był w Lethem. No ale nie ma w tym nic dziwnego, bo w Lethem nie był prawie nikt. Jedyny moment w całej historii, gdy świat usłyszał o jego istnieniu, to rajd „Camel Trophy”.

Specjalnie podrasowane landrowery wypakowane luksusowym sprzętem i najlepszymi ekipami z kilkunastu krajów^ na oczach ekip telewizyjnych z ogromnym trudem przedarły się z Lethem do Georgetown, pokonując najdłuższą polną drogę świata. Czyli trasę, którą każdego tygodnia przejeżdża kilka ciężarówek wyładowanych brazylijską kontrabandą. Na południe od Lethem – a więc tam, gdzie zaczynają się prawdziwe bezdroża – „Camel Trophy” nie pojechał. (Prawdopodobnie dlatego, że drogę tarasowała blaszana wygódka.)

* * *

Po dwóch tygodniach beznadziejnego oczekiwania, w drewnianym sklepiku pojawił się samotny Indianin.

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

Po godzinie niemrawej rozmowy udało mi się z niego wyciągnąć, że ma na imię Kufa. [Przypis: Kilkanaście dni potem okazało się, że Indianin nie powiedział wówczas całej prawdy – jego imię brzmiało bowiem EKUFA, z „E” na początku. Do dzisiaj nie wiem, czemu postanowił wydzielać mi tę informację po kawałku. Jednego jestem pewien – zrobił co z PREMEDYTACJĄ.]

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

Po kilku kolejnych dniach poświęconych na namowy, perswazje i negocjacje udało mi się zawrzeć z nim umowę: w zamian za dwa worki soli i czerwoną sukienkę dla żony zgodził się zaprowadzić nas do ostatniej wioski swego plemienia.