Изменить стиль страницы

Potem Indianin namyślał się jeszcze…

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

…całe dwa dni…

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

– 

…ale w końcu ruszyliśmy w drogę.

PRZEZ SAWANNĘ I DŻUNGLĘ

Najpierw musieliśmy przebyć sawannę Rupunui. Wypełniały ją zapierające dech w piersi pejzaże. Gdyby im zrobić zdjęcie lub namalować portret, można by startować w konkursie na największy kicz świata:

Płaskie bezludne przestrzenie. Pełne kurzu i kamieni. Miejscami podmokłe. Tu i ówdzie poprzecinane korytami rzek okresowych. Nad tymi rzekami lasy galeriowe. Wszędzie indziej trawa, trawa, trawa, kopiec termitów, trawa, trawa, samotna akacja lub kolczasty krzak i trawa, trawa, trawa. A poza tym sporo trawy. Bardzo sporo.

I nie pomaga nawet pół miliona krów – giną w tej trawie – jest jej tyle, że nie mają najmniejszych szans wszystkiego przeżuć. A przecież, poza krowami, są tu jeszcze kapibary, żółwie, południowoamerykańskie odpowiedniki antylop, saren i jeleni oraz cała masa innej zwierzyny, która żyje trawą. Przejadają setki ton dziennie!

A ona odrasta.

* * *

Przebycie Rupunui na piechotę zajęłoby nam jakieś siedem do dziesięciu dni – tyle szedł Ekufa. Wozem zaprzężonym w wołu to byłyby trzy dni; może cztery. Wynająłem więc traktor, który tłukł się tylko jedną dobę. Za to całą – od południa do południa, z dwugodzinną przerwą na sen o północy.

Za traktorem ciągnęliśmy dwukółkę, na której pod nieprzemakalną plandeką leżały wszystkie nasze bagaże, zapasy żywności, amunicja, sprzęt niezbędny na wyprawie, a ponadto dwa worki soli i czerwona sukienka dla żony (E)Kufy.

Dwukółka nie miała resorów, a jej połączenie z traktorem stanowił krótki sztywny dyszel. Dodajcie do tego bezdroża… I co Warn wyszło?

Mnie przypominało to jazdę rowerem po zaoranym polu w poprzek skib. Co chwila podrzucało nas z impetem w górę, a potem z równym impetem człowiek lądował na twardej metalowej podłodze. Do wyboru były dwie pozycje: na siedząco lub w kucki. Stanąć normalnie się nie dało, ponieważ burty dwukółki były zbyt niskie – sięgały zaledwie moich kolan. W pozycji wyprostowanej człowiek nie miał się za co złapać i na pierwszym wyboju fikał koziołka.

Kucanie połączone z ciągłymi wyrzutami w powietrze męczyło kolana. Wtedy człowiek siadał na pupie, ale to z kolei powodowało bolesne obicie kości ogonowej. No i tak przez całą dobę.

Gdy sawanna została za plecami, wjechaliśmy w zielony tunel – otoczyła nas ciemna, gęsta dżungla. Ta najprawdziwsza i największa na świecie – amazońska.

* * *

Jej północny skraj (obejmujący spore połacie Gujany, Surinarnu i Gujany Francuskiej) to ziemie niezamieszkane i nieeksplorowane. Wszystko dlatego, że żadna z rzek na tym terenie nie łączy się z Amazonką. Nie warto więc sobie zawracać głowy na przykład wycinką miejscowego drzewa – potem i tak nie byłoby go jak przetransportować do miejsc, gdzie ktoś mógłby je od nas kupić. Z identycznych powodów nie warto tu zakładać wiosek, karczować puszczy pod uprawy, łowić i wędzić ryb, suszyć mięsa leśnej zwierzyny itd. W Amazonii jedynymi szlakami komunikacyjnymi są rzeki – tam gdzie ich nie ma, nie osiedlają się ludzie. (Poza Indianami rzecz jasna.)

W dżungli, do której właśnie dotarliśmy, rzeki jako takie wprawdzie były, niektóre nawet całkiem spore[Przypis: Na przykład rzeka Essequibo, nad którą dzieje się akcja sławnej powieści Arkadego Fiedlera „Orinoko”. [przyp. tłumacza]], ale wszystkie one płynęły na północ – do Morza Karaibskiego – a nie na południe – w stronę Amazonki.

* * *

Po kolejnych dziesięciu godzinach (urozmaicanych ciągłym odkopywaniem traktora z błota oraz wyciąganiem go za pomocą lin i kłód ciskanych pod koła) dotarliśmy wreszcie do jakiejś rzeki.

Sądząc z mapy, była to rzeka Kuyuwini, choć Ekufa nazywał ją całkiem inaczej. Jednym z tych słów, których biały człowiek nie jest w stanie ani powtórzyć, ani sensownie zapisać.

Na jej brzegu czekała na nas sporej wielkości łódź i śpiący na jej rufie młody Indianin – jak się wkrótce okazało, pomocnik Ekufy do wiosłowania. Wszyscy byliśmy szczęśliwi i pełni werwy. Skończyło się błoto, skończyły wyboje, teraz już będzie równiutko po wodzie. Postanowiliśmy odpłynąć jeszcze tego samego dnia.

Traktor zawrócił i szybko odjechał, a my bez większego trudu zapakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy do ośmiometrowej pirogi.

Była długa i wąska. Wydłubano ją z twardego czarnego pnia. Wyglądała jak zrobiona z bazaltu. Gdyby jakimś cudem przenieść tę pirogę do Europy, samo drewno, sprzedawane na wagę, miałoby wartość średniej klasy mercedesa.

Właśnie kończyłem rozmyślać na ten temat, kiedy okazało się, że w rzece nie ma wody. Prawie nie ma. Z tego powodu zaraz po wejściu do łodzi osiedliśmy na mieliźnie.

Przez następne dwa dni ciągnęliśmy łódź brzuchem po piachu. Przenosiliśmy przez podwodne skały. Przeciągaliśmy przez powalone pnie. I pchaliśmy przez zbyt wąskie zakręty. Przy tej robocie „Camel Trophy” to popołudniowe leżakowanie w przedszkolu.

Trzeciego dnia woda podniosła się na tyle, że można było usiąść do wioseł. Ale moja radość trwała krótko – w ciągu następnych siedmiu dni wiosłowaliśmy po dwanaście godzin dziennie! Na domiar złego, wiosłowania nie można było przerywać na dłużej niż kilka sekund, bo wówczas prąd spychał nas wstecz.

Bąble na dłoniach i bolące barki to jeszcze nic w porównaniu z przeraźliwą MONOTONIĄ trzydziestu tysięcy uderzeń wiosłem. Codziennie! Od bladego świtu do szarego zmroku.

I nazajutrz znów – trzydzieści tysięcy wioseł.

I… raz!

I… dwa!

I… trzy…aał… (przy trzecim pociągnięciu wiosłem pękały wczorajsze bąble) I… cztery!

I…

I…

I…

I…

I…

I…

I… dwa.

I… TRZYDZIEŚCI TYSIĘCY! Nareszcie koniec!

– Wiosłuj, gringo, wiosłuj – krzyknął Ekufa za moimi plecami. – Dzisiaj płyniemy do oporu, nawet po ciemku. Wioska jest już blisko.

I… trzydzieści tysięcy…siedemnaście

Dotarliśmy do niej po jedenastu dniach od wyruszenia z Lethem.

OSTATNIA WIOSKA

Przywitała nas starszyzna plemienna. Bardzo niechętnie. Ekufa usłyszał od Najstarszych kilka twardych słów, z których zrozumiałem wyłącznie gringo. Było ono wypowiadane tonem, jakiego używa się, gdy ktoś odkrywa, że zamiast masła orzechowego na jego grzance umieszczono smar do osi.

Najstarsi pokrzykiwali szeptem [przypis: Czy można pokrzykiwać szeptem? Owszem. Na przykład, kiedy dwoje ludzi próbuje się „dyskretnie” kłócić przy gościach.], jednocześnie wskazując energicznie rzekę za naszymi plecami. Sugestia była przerażająco jasna – wynocha, i to natychmiast!

Pomyślałem wtedy, że moja umowa z Ekufą dotyczy wyłącznie doprowadzenia mnie do wioski, natomiast nie mówi nic o odprowadzeniu. Z doświadczenia wiedziałem, jak dosłowni potrafią być Indianie i jak świetną mają pamięć do szczegółów. Ostatecznie jednak zwyciężył plemienny nakaz gościnności – wódz, niechętnie i po długich targach, ale pozwolił zostać.

Ta początkowa niechęć brała się stąd, że przybyliśmy do wioski w Wielkim Tygodniu, a więc w okresie świątecznym. Dla Wai Waiów nie miało to oczywiście żadnego znaczenia – oni prowadzą inną rachubę czasu i mają własne święta – ale dziwnym zrządzeniem losu tej wiosny nasz (chrześcijański) Wielki Tydzień zbiegał się z ich największym świętem, które, podobnie jak my, nazywają „Wielką Nocą”.

Zadziwiło mnie, ile w tym starym indiańskim święcie było podobieństw do naszego Wielkiego Postu i Wielkanocy.

WIELKA NOC

Jakieś 40 dni wcześniej wszyscy myśliwi opuścili wioskę i udali się na odległe łowiska. Wówczas w wiosce zapanował okres wymuszonego postu – nie miał kto polować, dlatego jedzono głównie ryby i płaskie placki z tartego manioku, przypominające macę. Jednocześnie wszyscy przygotowywali się do Wielkiej Uczty, która miała nastąpić po powrocie myśliwych.

* * *

O świcie usłyszeliśmy płynące z oddali odgłosy trąb. Coś jakby rogi myśliwskie. Wszyscy mieszkańcy wioski wybiegli na brzeg rzeki, by przywitać zapowiadających się w ten sposób łowców.

Z mgły wypłynęły trzy obładowane pirogi. Były pełne łupów: wędzone mięso tapirów i małp, szlachetne ptactwo (część jako przysmak, inne celem oskubania na piękne pióropusze), leniwce, pekari, aguti i sporo innych, które ciężko było rozpoznać.

Myśliwi przybili do brzegu i zaczęli procesyjnie przenosić łupy – - trofea do maloki (wielkiej okrągłej chaty służącej zebraniom). Nie wolno im było pomagać! Każdy sam nosił, a jednocześnie prezentował, co upolował. Potem przywoływał wybrane przez siebie gospodynie i ceremonialnie przekazywał im mięso, z prośbą o przygotowanie go na wieczorną Ucztę. Kobiety dziękowały, a następnie częstowały myśliwych cienką (postną?) zupką z orzeszków palmowych. Zupka była na oszukanie głodu i przypominała mi wyglądem zupkę śledziową, którą w każdy Wielki Piątek serwuje moja Babcia.

Po ceremonii przekazania darów, wszyscy na kilka godzin rozeszli się do swoich domów. Kobiety miały w tym czasie przyrządzić wyszukane potrawy mięsne – pierwszy od czterdziestu dni syty posiłek.

Wieczorem nastąpiła celebrowana hucznie wieczerza: Najpierw wniesiono placki maniokowe – indiański chleb powszedni. Ponieważ są okrągłe i białe, przypominały mi ogromne hostie (miały po metrze średnicy). Zgromadzeni ludzie zaczęli się nimi dzielić, zupełnie tak, jak my dzielimy się opłatkiem lub święconym jajkiem – wymieniając uśmiechy i dobre życzenia na nowy sezon.

Następnie dostojni myśliwi odebrali od kobiet przygotowane przez nie mięso i zaczęli dzielić je sprawiedliwie między wszystkich.