Odrywali po kawałku, podchodzili do kolejnych osób i podawali – z ręki do ręki – zaglądając każdemu głęboko w oczy. Poważnieli przy tym na sekundę. Aż mnie od tego świdrującego spojrzenia przeszły ciarki – poczułem się wyróżniony. Podobnie jak wówczas, gdy przyjmowałem Pierwszą Komunię Świętą.
Potem myśliwi poili wszystkich chichą - indiańskim winem. Obchodzili całe zgromadzenie z jedną wspólną miseczką, zrobioną ze zdrewniałej skorupy kalebasy. Nabierali gęstego płynu i podawali każdemu, znów zaglądając mu głęboko w oczy. Kolejne ciarki.
Nikt się nie upił, choć w tropikalnym klimacie chicha szybko idzie do głowy. Ludzie zachowywali się radośnie, ale przez cały czas z godnością. Dostojnie.
W tym dniu przypadał nasz Wielki Czwartek – pamiątka Ostatniej Wieczerzy. A Indianie świętowali jeszcze cztery dni – aż do swojej Wielkiej Nocy.
KONIEC WYPRAWY
Egzotyczna wyprawa kończy się w chwili osiągnięcia celu, czyli w momencie dotarcia na szczyt najwyższej góry, na biegun północny, itp. Takie miejsca mają tę cechę, że stamtąd nie ma dokąd dalej pójść, można już tylko zacząć wracać. A powrót do domu to przecież nie jest żadna wyprawa. Powrót to powrót – tylko tyle – choćby był powrotem z najbardziej nawet egzotycznej ekspedycji.
Z ostatniej wioski Wai Waiów też można było wyłącznie wracać. W dodatku wracało się bez względu na to, w którą stronę człowiek poszedł – stamtąd w każdym kierunku było już tylko bliżej i bliżej do cywilizacji.
Ale w przeciwieństwie do biegunów i szczytów gór, w indiańskich wioskach można jeszcze po zakończeniu wyprawy pozostać.
Ja zawsze zostaję – czasami na długie tygodnie – i taki pobyt uważam za rzecz ciekawszą od samej wyprawy.
MORAŁ:
Pracochłonne docieranie dokądś, to tylko kwestia techniczna. Wyprawa, to zaledwie wyczyn mięśni i trochę hartu ducha. Prawdziwie ciekawe i wartościowe jest dopiero to, co następuje później – a więc życie codzienne pośród ludu o innej kulturze. I codzienne spostrzeganie, że człowiek pierwotny, często nazywany Dzikim, różni się od nas jedynie ilością noszonej odzieży.
ŻYCIE CODZIENNE DZIKICH
Kolejna wyprawa, tym razem do Wenezueli. Kolejne „dzikie” plemię. Pierwsze spojrzenia – jak zwykle pełne nieufności.
I broń – stale w zasięgu ręki.
A zaraz potem wielka natarczywa ciekawość i rewizja całego bagażu. Pierwsze palce skaleczone moją golarką. Pierwsze oczy oślepione zaglądaniem do latarki. Pierwsze piski i śmiechy, kiedy ktoś posmakował pachnące owocowo mydło.
Jest też pierwszy nieskrywany podziw ze strony mężczyzn – kiedy rozwieszam mój wojskowy hamak. Podchodzą, macają, cmokta – ją. Ważą w dłoni nieznany sobie materiał, który nic nie waży. Daje się zgnieść w małą kulkę i schować w dłoni! Potem każdy z nich, po kolei, siada w tym hamaku sprawdzając, czy coś tak cienkiego jest w stanie udźwignąć ciężar dorosłego mężczyzny. Niedowierzanie, podziw, śmiech.
Teraz ja. Ogłaszam, że chcę kupić łuk, strzały, przepaskę biodrową oraz kilka innych artykułów pierwszej potrzeby. W ten sposób mogę zyskać przychylność Indian. Biały, który ubiera się tak jak oni, wzbudza szacunek. Oddaję więc całe ubranie, które mam na sobie, w zamian za tubylcze stroje i ozdoby.
Łuk jest mi niezbędny jako atrybut męskości, bo tu tylko baby i dzieci nie noszą broni. Nawet bardzo mali chłopcy robią sobie łuki – zabawki i nigdy się z nimi nie rozstają.
Potem wynajmuję szałas, kupuję trochę żywności oraz zapewniam sobie usługi dwóch najlepszych tropicieli dzikiej zwierzyny.
Na tych wszystkich zajęciach mija mi kilka dni. Może tydzień… Sam już nie bardzo wiem, bo tutaj czas nie płynie; raczej kręci się w kółko. Dookoła tych samych, powtarzalnych czynności dnia codziennego, które trzeba wykonać, żeby przetrwać. Żeby przeżyć kolejny dzień.
Niestety, na początku stanowczo przeszarżowałem z hojnością. Rozochociłem Indian tak bardzo, że teraz wszyscy chcą ze mną handlować – natarczywie – a mnie zabrakło już przedmiotów na wymianę. W tej sytuacji, bezradny, proponuję im pieniądze. I natychmiast przekonuję się, ile są warte w dżungli:
Indianie wyznaczają ceny w rodzaju: Jeden pieniądz”, „dwa pieniądze”. Nie liczą się nominały, tylko SZTUKI. Każdy banknot jest przedmiotem – podobnie jak haczyk na ryby albo maczeta. Nie ma wprawdzie żadnej wartości użytkowej, ale ładnie wygląda i można go sobie pooglądać. Albo – co uczyniło kilka kobiet – wpiąć we włosy, lub przetknąć przez dziurkę w uchu. Tę samą, przez którą na co dzień przetyka się kolorowe piórka dla ozdoby.
Zawartość mojego portfela zamieniła się nagle w wygniecione papierki z obrazkami. A pośród nich najmniej warte okazały się amerykańskie dolary – na nikim nie robią wrażenia, bo w dżungli wszystko jest zielone jak dolary. W dodatku przy pocieraniu szorstkim paluchem dolary brudzą, więc Indianie uznali, że mi zapleśniały.
MORAŁ:
Są jeszcze na Ziemi takie miejsca, gdzie pieniądze się nie liczą. W świecie Dzikich walutą jest praca, sól, żelazne groty do strzał, noże, siekiery, strzelby Wielką moc nabywczą mają także: znajomość czarów i umiejętność leczenia, męstwo w walce, mądrość, którą potrafimy służyć innym, lub – i to Was pewnie zadziwi – dobra Opowieść. Posłuchajcie…
WIELKA MOC
Namydliłem się i spłukałem w wodzie po kostki. Głębiej w rzekę bałem się wchodzić ze względu na piranie i węgorze elektryczne.
Mógłbym do tego dodać także raye, canero, jadowite kolce powywracanych palm, no i królową podwodnych niebezpieczeństw – anakondę. Tylko po co dodawać cokolwiek, skoro samotna pirania jednym kłapnięciem potrafi odgryźć duży palec u nogi, a przelotny kontakt z elektrycznym węgorzem to tyle, co muśnięcie kablem o napięciu 350 V.
Moją kąpiel podziwiała spora grupka Indian zgromadzonych na brzegu. Wciąż stanowiłem dla nich atrakcję. Nie odstępowali mnie na krok, obserwując te wszystkie dziwy, które przywiozłem ze sobą: pieniący się szampon, plastikową szczoteczkę do zębów, oczywiście moją białą skórę, a także długi szew pooperacyjny, który mam na prawym boku.
W wieku lat pięciu wycięto mi kawał płuca. Po operacji została spora blizna. Zaczyna się z przodu, na klatce piersiowej, przechodzi pod ramieniem i kończy na plecach, aż za łopatką. Wyglądem przypomina tory dziecinnej kolejki albo suwak błyskawiczny – długa prosta szrama z kilkudziesięcioma poprzecznymi szwami.
Zawsze robi wielkie wrażenie na Indianach. W ich mniemaniu człowiek, który był tak dotkliwie rozharatany i od tego nie umarł, musi być napełniony Wielką Mocą.
Moja blizna kilkakrotnie była przepustką na tereny zamknięte dla białych i kartą wstępu na sekretne indiańskie obrzędy. Pogrzeby, porody, odczynianie uroków – tego wszystkiego nie pokazuje się obcym. Chyba że któryś ma odpowiednio szokującą szramę – dowód działania Wielkiej Mocy.
Za każdym razem muszę podawać jakąś genezę tej blizny – Indianie domagają się Opowieści. Niestety, prosta prawda o chirurgu ze skalpelem odpada, bo nic z tego nie rozumieją. To musi być coś dostosowanego do lokalnych warunków i poziomu wiedzy…
Na przykład historia o wielkich krokodylach pływających w Wiśle; albo o bardzo starym jaguarze, który miał już tylko jedno czerwone oko i jeden tępy pazur, ale i tak mnie nim rozharatał od przodu aż do tyłu.
…A ja go w odwecie nożem! Ciiaaaach! Od brzucha, w miejscu gdzie wyrastają tylne łapy, aż po same gardło. Potem padliśmy na siebie. Zbroczeni krwią. A krew, jego i moja, spienione walizą, mieszały się, i mieszały, aż zostaliśmy braćmi krwi. Ja i stary jednooki jaguar. W pewnej chwili mój brat – jaguar wyzionął ducha. I ten duch szukał sobie nowego miejsca. I poprzez otwarte żyły wniknął do wnętrza mojego serca…
Opowieść może być zmyślona. Byle była zabawna lub sławiła przyjaźń, męstwo i odwagę.
Tym razem opowiedziałem o zardzewiałej maczecie i wojnie plemiennej (z niejakimi Kaszubami). A potem dodałem coś na temat szamanów w białych maskach, z błyszczącymi nożami w dłoniach, którzy wznoszą okrzyki w rodzaju: Siostro, zaciski.
Zgromadzeni na brzegu rzeki Indianie wysłuchali mojej Opowieści. Popatrzyli na bliznę. Pokiwali głowami. Poszeptali między sobą. A potem już nikt w tej wiosce nie odważył się obserwować mnie w kąpieli.
I prosili, żebym nigdy w ich obecności nie zdejmował koszuli, bo na Wielką Moc niebezpiecznie patrzeć.
Decydujący w tej sprawie był głos ich szamana, który stwierdził, że człowiek przerżnięty w taki sposób jak ja, już się nie zrasta.
– Tylko umiera. I to szybko.
Więc jeśli ja nie umarłem, to znaczy, że potęga białych szamanów przewyższa wszystko, o czym on słyszał. [Przypis: A potem wziął mnie na stronę i wypytywał jak to jest\ że nasi szamani pracują ze swoimi siostrami? Bo u Indian szaman wystrzega się kobiet, żeby go przez nie Moc nie odeszła, „Nie wyciekła” – tak to ujął. Odpowiedziałem, że sekret polega na tym, by z siostrami obcować wyłącznie w szałasach operacyjnych, nigdy w hamaku – wtedy żadna Moc „nie wycieknie”.]
MORAŁ:
Następnego dnia rano, przed moim szałasem znalazłem wspaniały łuk i strzały. Były dużo lepsze od tego, co udało mi się wcześniej nabyć w drodze wymiany „towar za towar”. Bo z Indianami jest tak, że bardziej cenią przyjaźń, męstwo, odwagę, dobrą Opowieść, zabawę i wspólny śpiew niż góry złota. O ile nasz świat byłby lepszy, gdyby więcej jego mieszkańców myślało tak jak Indianie. [Przypis: Bardzo wyraźnie zalatuje mi tu pastiszem, czyli mówiąc po ludzku – zżynką. W rozdziale 18 „Hobbita” krasnolud Thorin wypowiada następujące słowa: Świat byłby weselszy, gdyby więcej jego mieszkańców tak jak ty ceniło dobre jadło, zabawę i śpiew wyżej niż górę złota, [przyp. tłumacza]]