Изменить стиль страницы

CZĘŚĆ 6 GRINGO WŚRÓD DZIKICH ZWIERZĄT

Nie napisałem tu jeszcze Opowieści o przyrodzie, prawda?

Dotkliwy brak zwierząt. W pobliżu nas, pośród drzew, nie przemknął nigdy cień jaguara. Nie wyskoczył nam pod nogi rozjuszony tapir. Ścieżki nie przeciął z sykiem jadowity zygzak żararaki. Ani na gałęzi nad głową nie pojawiła się oczekująca ze spokojem anakonda. Nie przypominam sobie nawet porządnego pająka czy małej drużyny czerwonych mrówek, które by nam wlazły do hamaka… Ze zwierząt najwięcej tu było ludzi.

Poza tym – kompletny brak flory. Ani jednej ekstatycznej uwagi na temat roślin splątanych w bujnym ogrodzie tropikalnej puszczy. Brak gąszczy, pnączy, lian, dzikich ostępów, zielonych piekieł… Pojawiło się wprawdzie kilka skórzastych liści, których lepiej nie dotykać, bo mogą…aał… uszczypnąć, aleśmy je szybko potraktowali maczetą i poszli dalej.

Nie przypominam też żadnych uniesień (i towarzyszących im zwykle egzaltowanych pisków) na temat ptaszków mieniących się tęczowo barwami kolorowych piór, kiedy biorą kąpiel w perlistej wodzie albo furkają w promieniach słonecznych. Ptaszków zdecydowanie nie było… No dobra – jeden. Ale on tylko robił truk – truk, a potem szybko odlatywał. (Zawsze jakoś tak tuż przed burzą.)

Ani razu nie pojawiło się zachwycone cudem natury pochylenie nad lepkimi od nektaru kielichami egzotycznych kwiatów, które odurzają swoim słodkim zapachem tak, że…

… Głowa boli i tyle.

Nie było motyli wielkich jak patelnie…

Wielu rzeczy nie było.

To znaczy one były TAM – w miejscach, które opisuję – natomiast nie było ich TU – w miejscu gdzie je opisuję, czyli na kartach tej książki. Dlaczego?

Kiedy człowiek posiedzi miesiąc, dwa w dżungli, zaczyna się zachwycać zupełnie innymi rzeczami niż otaczająca go przyroda [Przypis: Z tym słowem mam kłopot – nie wiem, czy aby na pewno Autorowi chodziło o przyrodę „otaczającą”, czy może o „osaczającą”.

Tekst spisuję z rękopisu, a on jest miejscami niewyraźny. Dotarł do mnie w formie kilku szkolnych zeszytów w kratkę zapisanych (właściwie nagryzmolonych) naprzemiennie w trzech językach – po hiszpańsku, angielsku i trochę po polsku. Ponadto między kartki powtykano dodatkowe zapiski na luźnych serwetkach, odwrotnych stronach etykiet od oranżady, wywiniętych papierowych torebkach (w których wcześniej były frytki) oraz na rozłożonych pudełeczkach po lekarstwie na malarię.

Kwestii „otaczająca” czy „osaczająca” nie sposób już dziś rozstrzygnąć, z dwóch powodów: Pierwszym jest to, że Autor nie pamięta, co wtedy miał na myśli. Drugim jest rozległa plama po keczupie, którym polano frytki, [przyp. tłumacza]]. Na przykład prostą konstrukcją krzesła (najlepiej żeby było wyściełane); albo zasadą działania naczyń połączonych, na końcu których zainstalowano prysznic.

Przyrody jest w tropikach tyle, że najczęściej trzeba się od niej oganiać albo przez nią przedzierać i wtedy nie ma już czasu na zachwyty. W tych warunkach to, co określa się jako „zbliżenie z naturą” polega zwykle na tym, że albo my przed nią uciekamy, albo ona przed nami. [Przypis: Są oczywiście wyjątki. Na przykład dobrze uwędzony udziec tapira albo pieczeń z kapibary (będące bez wątpienia częściami natury). Wtedy nikt nikogo nie goni, nikt też nie ucieka – wszyscy gromadzą się wokół ogniska i uczestniczą we wspólnym posiłku – a zbliżenie jest… jakby to powiedzieć… doskonałe. Bo czy można być bliżej kogoś niż kiedy się go ma w żołądku?

W tym kontekście zwierzęciem, które najbardziej łaknie zbliżenia z człowiekiem, jest jaguar. I takie zbliżenia też się zdarzają. Są jednak mało romantyczne, choćby z tego powodu, że jaguary nigdy nie rozpalają ognisk, [przyp. Autora]].

Posłuchajcie…

INTRUZ

Biały człowiek w dżungli to zawsze intruz. Czasami zaledwie niegroźny przechodzień – gringo poszukujący dzikich plemion, pełen szacunku dla wspaniałości tropikalnej puszczy – najczęściej jednak biały w dżungli jest agresywnym pogromcą.

Wpycha się do cudzego świata i wrasta weń jak huba w pień. Obce, szkodliwe ciało. Wrzód. Rak planujący kolejne przerzuty.

Dżungla nie jest jego domem – to po prostu pole do eksploatacji. Przybył tu z zamiarem szybkiego zdobycia majątku. Potem planuje wyjechać. A co po sobie zostawi?

Poszukując cennych kruszców albo ropy naftowej używa buldożerów i dynamitu. Dla pozyskania kilku ton szlachetnego drewna unicestwia ogromne połacie lasu. Potem spławia zdobycz rzeką, a sam zwija obozowisko i przenosi się dalej w głąb puszczy, by kontynuować zniszczenie. Zwierzęta na jego drodze ratują życie ucieczką, a rośliny… Rośliny tego nie potrafią.

Bywa też, że biały sieje spustoszenie ciche i na pierwszy rzut oka niewidoczne – wyłapuje rzadkie gatunki motyli, odławia ryby akwariowe, okazy egzotycznych zwierząt… Robi to metodycznie, skutecznie, doszczętnie.

Biały to pogromca. Skupiony na własnych celach; na interesach, które leżą daleko poza obszarem puszczy. On przecież nie przyjechał dorobić się majątku TUTAJ – w miejscu które eksploatuje, tylko TAM – w miejscach cywilizowanych, gdzie mu zapłacą za to wszystko, co wyrwał z tropikalnego lasu.

Nawet jeżeli biały mieszka tu na stałe, nawet gdy szczerze kocha przyrodę i traktuje dziką puszczę jak swój dom, nawet jeżeli się w niej zakorzenił i nie ma zamiaru nigdzie wyprowadzać, to jednak – na zawsze – pozostaje ciałem obcym.

* * *

Żaden biały nie potrafi się zasymilować ze światem natury tak, jak to robią Dzicy. Tego nie można się nauczyć – to się ma z urodzenia. We krwi. Krwi indiańskiej – żadnej innej.

Indianie dostosowują się, dostrajają do harmonii natury.

Biali przestrajają otaczający świat tak, by grał w ich własnym rytmie.

Biały, nawet ten najbardziej zadomowiony w dżungli i jej przyjazny, zawsze krok po kroku zmienia środowisko – to zew jego krwi. Stale tworzy i powiększa wokół siebie bąbel cywilizacji, z której przybył:

Najpierw karczuje hektar puszczy i stawia przyczółek – drewniany dom kryty blachą falistą. Bąbel ma w tym stadium rozwoju około trzydziestu metrów średnicy.

Następnie instaluje antenę i radio charczące muzyką na kilkaset metrów dokoła – w takim promieniu milkną wszystkie ptaki. Pakują swoje gniazda i wynoszą się tam, gdzie nikt ich nie będzie uczyć nowoczesnego śpiewu. Ani zagłuszać.

Kolejne spęcznienie bąbla wywołane jest pojawieniem się generatora prądu. Słychać go wprawdzie tylko wieczorami, ale za to na kilka kilometrów we wszystkie strony. Teraz – śladem ptaków – także małpy opuszczają swoje ulubione gałęzie I odchodzą. Ryk silnika wyklucza obecność nie tylko osobników płochliwych, cicho – lubnych – przeciwnie – w pierwszej kolejności znikają gatunki najbardziej hałaśliwej czyli wyjce.

Te małpy porozumiewają się między sobą donośnym rykiem. Samce przez całą noc wznoszą przerażające okrzyki, które mają odstraszyć intruzów, a jednocześnie poinformować śpiących w ciemności pobratymców, że stado się nie zwinęło i nigdzie nie odeszło, że chociaż się wzajemnie nie widzimy, bo jest ciemna noc, to jednak nadal jesteśmy bezpiecznie blisko siebie. Wyjce traktują warkot generatora prądu jak odgłosy konkurencyjnego stada i natychmiast usuwają się poza zasięg hałasu.

Pozostałe zwierzęta przegania swąd spalin.

Robi się pusto. (Jeśli nie liczyć moskitów, które – wiedzione zapachem ludzkiego potu – przybywają ochoczo z bardzo odległych stron.)

To nie koniec – bąbel cywilizacyjny białego człowieka nigdy nie przestaje pęcznieć. Jest stale rozdymany przez dopływ przedmiotów z zewnątrz, które mają życie w dżungli uczynić znośniejszym. Żywność przybywa w opakowaniach, napoje w plastikowych butlach, baterie do latarek, puszki, żarówki, nylonowe linki, płachty przeciwdeszczowe, różne miski, garnki i talerze, czasami lodówki na gaz, a wraz z nimi pojemniki z tym gazem – słowem cała masa przedmiotów, z których spora część ma planowo krótki żywot, dosyć szybko przestaje być potrzebna i…

Pozostaje.

Przecież po opróżnieniu, zużyciu, zepsuciu nie wywozi się ich tam, skąd przyjechały, tylko porzuca gdzieś w lesie. Większość tych rzeczy oczywiście ma szansę ulec naturalnemu procesowi biodegradacji, tyle że rozkładać się będą długo. (Puste plastikowe torebki rozkładają się po kilka tysięcy lat. TYSIĘCY.)

W tym czasie przyroda podejmie wiele desperackich prób samo – oczyszczenia, ale przegra.

Posłuchajcie…

TRUK…

Na dnie tropikalnego lasu odpoczywa grupka spoconych wycieczkowiczów. W biurze turystycznym na innym kontynencie wykupili bilety i przyjechali tu spędzić egzotyczne „Wakacje nad Amazonką”. Teraz gaszą pragnienie z plastikowej butelki z napojem gazowanym. Dźwigali go tyle godzin, bo smakuje lepiej niż woda z błotnistego strumienia. Butelka krąży z rąk do rąk – trzeba wypić wszystko, bo ktoś zapodział zakrętkę.

Ocierają lepkie karki i czoła. Uspokajają oddechy. Niedługo znów ruszą w drogę.

Ich agresywny perfumowany zapach skrzywi kilka zwierzęcych nosów, ale dosyć prędko utonie w gnijącym powietrzu dżungli. Ślady ich stóp wkrótce podejdą wodą i rozpłyną się w błocie. Taka wizyta obcych jest w skali dżungli niezauważalna…

Chyba, że ktoś wypatrzy zakrętkę…

* * *

Plastikowa zakrętka od butelki po pepsi – coli ma rozmiar i kolor identyczny jak twarde owoce pewnego gatunku palmy. Z tego powodu zostaje połknięta przez tukana. Potem ptak zjada jeszcze to i owo, a następnie syty i zadowolony odlatuje na swoją ulubioną gałąź.

Tam, zamiast zwyczajnego trawienia, przeżywa kilka godzin straszliwych męczarni, kiedy zakrętka przedziera się przez jego wnętrzności prując je na krwawe szmaty.

W końcu tukan odbywa swój ostatni lot – spada z gałęzi na gnijące dno dżungli. Uderza o nie miękko, wydając ostatnie tchnienie.

– Piiigh…

Prawie natychmiast jego ciało opadają różnorakie ścierwojady, w przeważającej liczbie robaki i mrówki. W ciągu kilku dni zostaje objedzony do szkieletu. I zapomniany.