Изменить стиль страницы

Wierni schodzili się powoli ze wszystkich stron. Całymi rodzinami. Niektórzy bardzo biedni – nawet na Pasterkę nie znaleźli butów…

Wszyscy się znali i pozdrawiali hałaśliwie, jak to Latynosi.

Ktoś zaintonował pieśń i wtedy cały kościół huknął pełnym głosem.

Śpiewali wszyscy, bez najmniejszego wyjątku. Ale jak śpiewali! – jeszcze lepiej od naszych górali. Chmury na niebie się pruły od tego śpiewu.

Roześmiani od ucha do ucha, nabierali powietrza pełną piersią a potem:

GLORYJA!! GLOOORYJA!!!

NAJŚWIĘTSZA ROOODZINA!!!

W STAJENCE, W CHLEEEWIKU!!!

JAK MY TU W MEEEKSYKU!

W BIEDZIE, W ZAPOMNIENIU

W LUDZI POGARDZENIU

NOWO ZRODZONEMU

ŚPIEWAMY GLOOORYJA!!!

NADZIEJA! NAAADZIEJA!!!

ZSTĄPIŁA Z NIEBIOSA

BÓG ZESŁAŁ NAM SYNA

ZBAWCĘ, ZBAWICIELA

GLORYJA! GLOOORYJA!!!

UCIEKA ZŁO, BIEDA.

ANIOŁÓW PARADA

NA ZŁOTYCH TRĄBACH GRA

CHLEB POWSZEDNI WYPCHAŁ BRZUCHY

SERCA PEŁNE ZNÓW OTUCHY

URODZINY JEZUSA

GLORYJA! GLORYJA!

Po tej pierwszej pieśni tłum zamilkł i w kompletnej ciszy rozstąpił się. Środkiem kościoła szła dziwaczna procesja: młoda kobieta w kolorowej chuście na głowie i ramionach, podtrzymywana z jednej strony przez księdza w ornacie, a z drugiej przez młodego mężczyznę.

Była wyraźnie słaba. Słaniała się na nogach, a doprowadzona do stopni ołtarza siadła na nich ciężko, twarzą do nas. Dopiero wtedy zobaczyłem, że chusta, którą ma na sobie okrywa także jakieś zawiniątko.

To było dziecko! Narodzone zaledwie kilka godzin wcześniej.

* * *

Po mszy dowiedziałem się, że to tradycja tej biednej dzielnicy – na Pasterkę przynosi się noworodka (musi to być pierworodny i chłopiec). Bywa, że kilka kobiet konkuruje o ten przywilej i „ścigają się”, która zdąży urodzić i wydobrzeć na tyle, by iść do kościoła w tę jedną, szczególną noc narodzin Boga.

Takiego noworodka chrzci się potem hucznie, w styczniową niedzielę Chrztu Pańskiego, nadając mu oczywiście imię Jesus.

* * *

Msza trwała dużo dłużej niż zwykle – była wielokrotnie przerywana kwileniem nowo narodzonego dziecięcia. Wówczas kapłan odkładał liturgię, a wierni intonowali kolejną kołysankę.

Tak jak na wstępie huczeli pełnymi głosami, tak teraz śpiewali szeptem – Lulajże Jezuniu… Oj Maluśki, Maluśki, Maluśki… Matka kołysała dziecko albo karmiła je piersią, a oni śpiewali małemu do białego rana. [Przypis: Dla jaśniejszego obrazu, w miejsce hiszpańskich, daję tu polskie tytuły o charakterze kołysanek, [przyp. tłumacza]].

MORAŁ:

Czegoś takiego nie widziałem, nigdzie indziej na świecie. Najpiękniejsza Pasterka w moim życiu. Najpiękniejsze Jasełka. Najpiękniejsza szopka.

Niestety nie da się tego dobrze opowiedzieć – trzeba pojechać i zobaczyć, przeżyć na własnej skórze. A ona jest wtedy gęsia od wzruszenia.

TROPIKALNE NOCE

Wyprawa to wyprawa – nie można wybrzydzać – sypia się tam, gdzie można. Gdzie akurat człowieka zastanie noc. Sypiałem więc na dnie łodzi ( co nad ranem zawsze oznacza, że w kałuży wody), sypiałem na plaży ( co nad ranem oznacza., że robi się człowiekowi przeraźliwie zimno), w hamaku zawieszonym pod ciężarówką (zawsze skądś kapie olej, i zawsze trafia w oko), w wagonie towarowym (wszystko zależy od rodzaju towaru, ale w praktyce jedyne nieplombowane wagony wożą albo węgiel, rudę i boksyty, czyli kamienie, albo bydło – rogate i kopytne). Spałem też na ulicach Mexico City – największego miasta świata (tamtejsza biedota, jako miejscowa, miała pierwszeństwo do ciepłych kratek metra, a mnie zostawał karton na betonie), spałem nawet w łóżku Sylwestra Stallone (bez Sylwestra!, było to w luksusowej restauracji Mauna Loa, w karaibskim kurorcie Cancun – Sylwek już wyjechał, Arnold (Schwarzenegger, jakbyście nie wiedzieli) przyjeżdżał dopiero za dwa dni, a kierowniczką była moja… koleżanka [Przypis: Zbieżność ze słowem leżanka występuje jedynie w języku polskim – w oryginale Autor napisał amiga. Ale zaraz, zaraz… amiga pochodzi od amar, no wiecie amorozo i te rzeczy… [przyp. tłumacza]* * Ha, ha, ha. Baaardzo śmieszne, [przyp. Autora])].

Jednak najbardziej egzotycznym miejscem noclegowym był dom publiczny w porcie Colón, w Panamie.

Posłuchajcie…

Do portu przybiliśmy nocą. Jacht, którym płynąłem, nie mógł czekać do rana, więc mnie wysadził na brzeg i musiałem sobie poszukać jakiegoś noclegu. Mógłbym rzecz jasna spać na molo, ale Colón to miasto biedoty – bardzo niebezpieczne – i nie wiadomo, czy bym się jeszcze obudził.

Ponieważ w najbliższej okolicy nie było innych, normalnych hoteli, wynająłem pokój w domu z czerwonymi firankami, czerwonymi lampkami, czerwoną pościelą i damską obsługą mocno wy – szminkowaną na czerwono.

Ta obsługa miała na sobie więcej szminki niż ubrania. To przyciągało wzrok. Właściwie nie tylko wzrok – przykuwało całą uwagę. Szczególnie tę jej część, która mieści się w okolicy lędźwiów. Ale…

ale… ale w końcu jakoś się człowiek otrząsał, uświadamiał sobie, że to tylko szminka i trochę gołej skóry…

A potem obsługa bardzo się dziwiła, że stanowczo odmawiam wpuszczenia którejś panienki do pokoju.

Ostatecznie jednak uznano, że klient ma zawsze rację, nawet jeżeli zachowuje się jak wariat, więc skoro płacę za wszystko, choć z części usług nie korzystam, to już moja osobista sprawa. I tak byłem tu najlepszym klientem od niepamiętnych czasów – pozostali wynajmowali pokoje na godzinę, maksimum dwie, a ja zapłaciłem za całą noc z góry!

Następnego ranka wszystkie panie (z lekko rozmazaną szminką) dygały na mój widok grzecznie i zwracały się do mnie proszę księdza.

POKÓJ Z PRYSZNICEM

Kilka lat później wylądowałem w stolicy Gujany, Georgetown.

To też miasto portowe i raczej niebezpieczne. W najbardziej eleganckiej restauracji w centrum, wisiały na ścianach następujące tabliczki:

ZARZĄDZENIE DYREKCJI:

Za potłuczone butelki i szklanki pobiera się opłaty.

ZARZĄDZENIE DYREKCJI:

Zabrania się tańczyć po stołach.

ZARZĄDZENIE DYREKCJI:

Surowy zakaz bijatyk!

Przypominam: to wisiało w najbardziej eleganckiej restauracji! (O innych opowiem następnym razem, I na pewno nie przy dzieciach.)

Po przeczytaniu powyższych ogłoszeń, zrozumiałem, gdzie jestem: miasto – mordownia. A więc w trybie pilnym muszę poszukać noclegu – spanie w hamaku w parku odpada.

Pokoje do wynajęcia znalazłem w sympatycznym drewnianym domu, który zbudowano jeszcze w okresie kolonii brytyjskiej, w stylu znanym z Indii czasów Królowej Wiktorii. Miał liczne przewiewne werandy i balkony, fruwające firany itd.

Ściany i podłogi też były przewiewne – wszystkie deski tak rozeschnięte, że przez szpary można było bez większego trudu obserwować życie po drugiej stronie. (Na upartego przez taką ścianę można by pożyczyć gazetę od sąsiada.) Mimo to całość wyglądała przyjemnie – trochę jak klasyczny statek parowy na Missisipi.

Ale tylko od środka. Od zewnątrz hotelik wyglądał jak warownia – wszędzie solidne kraty, druty kolczaste, a nad recepcją informacja, że dookoła pełno złodziei, za co hotel nie ponosi żadnej odpowiedzialności, i że w mieście często nie ma prądu ani wody, za co hotel tym bardziej nie ponosi odpowiedzialności. Generalnie proszę się więc dobrze pilnować, co najłatwiej robić w ogóle nie wychodząc z hotelu.

Zapytano mnie, czy chcę mieszkać na pierwszym piętrze, czy na ostatnim, to znaczy drugim?

Wybrałem pierwsze. Drugie było wprawdzie bardziej przewiewne, ale leżało bezpośrednio pod rozgrzanym do czerwoności blaszanym dachem. (Ponadto na pierwsze łatwiej dojść – w Georgetown temperatura nie lubi spadać poniżej 30 stopni Celsjusza, a wilgotność zawsze trochę przypomina pralnię.)

Wchodzę do mojego pokoju i co widzę? Kolejne ogłoszenie:

Prosimy nie pluć na podłogę

– pod spodem też mieszkają ludzie,

/ – /DYREKCJA

Biegiem poleciałem z powrotem do recepcji z prośbą o przeniesienie pod sam dach.

– Tak żeby nade mną już nikt nie mieszkał. Bardzo proszę żadnych pomieszczeń w stylu sypialenka dla kucharki, albo suszarnia na pościel. Nade mną ma być już tylko dach, a potem niebo.

Żadnych plujących po podłodze.

A oni – ci z recepcji – chyba się nawet ucieszyli, że zwolniłem pokój na niższym piętrze, bo w ramach rekompensaty za rozgrzaną blachę dostałem kluczyk do osobnej łazienki. (Pozostali goście mieli jedną łazienkę dla wszystkich i czasami czekali w kolejce.)

Wchodzę do tego mojego prywatnego prysznica, a tu na środku podłogi stoi wiadro z wodą oraz miseczka do polewania. Niespecjalnie mnie to zdziwiło, bo w całej Ameryce Łacińskiej jest to standard. Jedynie najlepsze hotele stać na własne zbiorniki i pompy – wtedy zawsze mają bieżącą wodę – w pozostałych napełnia się wszystkie dostępne wiadra, kiedy w miejskim kranie raczy na chwilę zaistnieć ciśnienie.

* * *

Inny standard to ciepła woda podgrzewana prądem tuż nad głową biorącego kąpiel. Na rurę sterczącą ze ściany nakręca się specjalne urządzenie z grzałką i podłącza napięcie. (Wysokie napięcie!

– nie żadne tam 12V tylko od razu 110 albo 240.) Sterczące druty, zawsze skręcone byle jak, zaizolowane plastrem albo wcale, i człowiek już nie wie, czy to co czuje na plecach to gorące kropelki, czy też kropelki są zimne, ale przebicia gorące.

* * *

Patrzę na to wiadro i miseczką ale oprócz tego widzę, że ze ściany sterczy rura, a obok rury zawór. A więc jest szansa, że będę miał coś w rodzaju prysznica! („ Coś w rodzaju” ponieważ na rurze nie było żadnej siateczki atomizującej, a więc chlustało z niej ordynarnie, jak z ogrodowego szlaucha.)