Jedyne jakie mam. Niepowtarzalne…
A kule od karabinu lecące w kierunku czyjegoś brzucha są nieodwracalne – sz epnęło mi coś wprost do ucha. (Było kosmate.)
Więc co ja tutaj robię?… – myślałem gorączkowo.
– No właśnie żołnierzu, co ja właściwie tutaj robię? – powiedziałem na glos zaskakująco miękko i spokojnie. – Właśnie WAS żołnierzu chciałem o to zapytać. Noo? Może mi łaskawie odpowiecie, co ja tutaj robię, ha?! – spokój i miękkość powoli ustępowały miejsca dźwiękom przypominającym świderek dentystyczny.
Żołnierza zatkało. A ja stopniowo zaczynałem mówić coraz głośniej i coraz groźniej mrużyłem oczy:
– No więc żołnierzu?… Gonzales, widzę na plakietce, że nazywacie się Gonzales. Zgadza się Gonzalesssss, czy nie?!! – huknąłem na niego po kapralsku.
– Tajes – odbąknął Gonzalez wyraźnie zbity z tropu i wstępnie zaniepokojony.
– Powiedzcie mi, Gonzalesss – świderek dentystyczny zwiększył obroty – jak to możliwe, żeby nieupoważniony gringo/ wtargnął tak głęboko na strzeżony przez was teren? Żeby wlazł wam w sam środek poligonu i zaczął robić zdjęcia, ha?! – świderek dowiercił się w pobliże nerwu – I dlaczego tam z tyłu nie ma żadnej warty, ha?! Pospaliście się, Gonzalessss?! SSSJESTY SIĘ WAM ZACHCIAŁO!!? HA?! Dlaczego ja tam nie widziałem żadnej tablicy ostrzegawczej, ha?! Proszę mnie stąd natychmiast wyprowadzić! A w ogóle to GDZIE JEST WASZ DOWÓDCA?!!!
Z dowódcą rozmawiałem już w tonie konsyliacyjno – konspiracyjnym. Robiąc porozumiewawcze gesty głową w kierunku 300 hektarów trefnej uprawy mówiłem:
– Przecież jakby to ktoś tu zobaczył, jakby tu wam wlazł jakiś prawdziwy gringo, w dodatku dziennikarz, to by nam wszystkim tyłki usmażył.
Słówko „nam”, które bardzo misternie wplotłem do rozmowy, uczyniło ze mnie sojusznika, albo wspólnika z konspiracji, albo… Nie wiadomo dokładnie kogo, ale przecież podrzędny dowódca warty nie mógł samodzielnie zdecydować o obsianiu dwóch pasów startowych marihuaną. Na pewno decydował ktoś starszy stopniem, kogo tutaj nie było.
Bo nie mogło być – żaden oficer nie zaryzykowałby przebywania w pobliżu. Liczyłem więc na to, że wezmą mnie za osobę przysłaną „z góry”, która sprawdza, jak się sprawy mają.
Wszystko rozeszło się po kościach, a ja wiałem z tego poligonu jak huragan i potem przez tydzień zmieniałem autobusy, jeżdżąc zygzakiem po całym kraju, żeby zmylić ślad.
MORAŁ:
W dalekiej podróży dobrze jest mieć przy sobie tupet jak taran i refleks jak błyskawica. A w walce z przemysłem narkotykowym, dobrze jest uważnie patrzeć na ręce nawet najbliższym sojusznikom.
KARAIBSKA MODLITWA
Kiedy po raz pierwszy poszedłem do kościoła na Karaibach, byłem zszokowany. Aż musiałem wyjść przed budynek i przeczytać, czy jest na pewno katolicki – takie to wszystko było inne. Ale po swojemu wspaniałe.
Dzisiaj już się niczemu nie dziwię – po dwudziestu latach wypraw do Ameryki Łacińskiej widziałem już chyba wszystko co może szokować:
Nie dziwią mnie psy, które leżą w kościelnych ławkach, obok nóg swoich właścicieli. I nie chodzi tu o eleganckie pieski kanapowe, ale o wielkie i najczęściej brzydkie kundle, które asystują właścicielom zawsze i wszędzie, więc także w czasie mszy. Niektóre nawet przy komunii.
Nie szokują mnie rowery i motory zaparkowane wewnątrz kościoła – bo na zewnątrz kradną – przypięte łańcuchem do chrzcielnicy albo do konfesjonału.
Nie szokuje mnie konfesjonał skonstruowany tak, że spowiedź odbywa się twarzą w twarz, a nie – tak jak u nas – do ucha.
Nie szokuje mnie ksiądz z mikrofonem w ręku, który głosi kazanie przemieszczając się po całym kościele – podchodzi do ludzi, zwraca się do konkretnych osób po imieniu, nawołuje tych na zewnątrz, żeby weszli i się przyłączyli. Czasem w trakcie kazania używa niecenzuralnego języka, tłumacząc, że jego parafianie innego nie rozumieją. (Jak im mówię „ladacznica” to nie wiedzą o co chodzi i się głośno dopytują. To ja wtedy próbuję „kobieta lekkich obyczajów”, a oni na to, czy znaczy, że bardzo chuda? W końcu zostaje człowiekowi tylko to jedno, jedyne słowo na „k”, które wszyscy świetnie znają.)
Nie szokuje mnie, kiedy kapłan w stroju liturgicznym zaczyna wymachiwać rękami i krzyczeć, albo śpiewać podrygując, jak artysta na estradzie…
Nie szokuje mnie już chyba nic.
Ale parę rzeczy mnie wzrusza. Wstrząsa mną do żywego.
Gdy w czasie mszy padają słowa: „przekażcie sobie znak pokoju” w kościele następuje pandemonium. Ludzie wychodzą z ławek, ksiądz schodzi z ołtarza, wszyscy zaczynają spacerować po kościele w poszukiwaniu znajomych osób, z którymi trzeba się przeprosić, pogodzić, pojednać. Harmider jak na bazarze, atmosfera jak u cioci na imieninach… A trwa to tyle, ile trwać musi – aż się wszyscy ze wszystkimi pogodzą. Wszyscy!
Posłuchajcie…
Było to w malej murzyńskiej parafii na wybrzeżu karaibskim.
– Przekażcie sobie znak pokoju – powiedział ksiądz i zaraz potem nastąpiło zwyczajowe zamieszanie.
Po chwili ludzie powrócili do ławek, a kapłan do ołtarza. Ale nie podjął liturgii, tylko mówi:
– A teraz WY dwie! – tu pokazał palcem w kierunku konkretnych osób. – Teraz wy dwie także przekażcie sobie znak pokoju.
Kościół zamarł.
(Dowiedziałem się później, że wszyscy parafianie wiedzieli o starym konflikcie rodzinnym między dwiema siostrami, który trwał od wielu lat.)
Kościół zamarł… i nic.
– Nawołuję was po raz trzeci: PRZEKAŻCIE SOBIE ZNAK POKOJU!!! – ryknął ksiądz. – Będziemy tu czekać tak długo, aż przyjdzie Duch Święty i pokruszy wasze zatwardziałe serca.
Zapadła długa, baaardzo długa, chwila ciszy.
…
Nikt się nie poruszał.
……
Nawet muchy przestały brzęczeć.
………
W końcu jedna z kobiet ryknęła przeraźliwym szlochem.
Wtedy ta druga, biegiem, rzuciła się w jej kierunku. Przypadły do siebie i zwarły w gorącym uścisku – dwie potężne Murzynki. Łkały jak dzieci. Dzieci Boga.
A potem dołączyli do nich pozostali członkowie rodziny…
Wkrótce cały kościół trząsł się od mieszaniny płaczu i śmiechu.
Trząsłem się razem z nimi. I co chwilę ocierałem oczy. Takie rzeczy się udzielają.
Znak pokoju.
U nas to pusta, często żenująca formalność. Kiwamy do siebie głowami, uśmiechamy się zdawkowo, mruczymy pod nosem: pokój z tobą”, (Jakim „tobą”, kiedy to jest nieznana mi starsza pani, do której mówienie per „ty” uważam za wysoce niekulturalne.)
Latynosi zrozumieli o co chodzi – my nie. Tam, obcy obcemu nie przekazuje znaku pokoju, bo nie ma powodu do pojednania z osobą, której się w niczym nie zawiniło. Oni się przepraszają nie pro forma, ale za konkretne winy, wobec konkretnych osób.
I jeszcze coś:
Na Karaibach, skoro już ktoś przyszedł do kościoła, to nie po to żeby pospać w ławce – wygodniej się śpi we własnym hamaku – nikt się więc nie ociąga. Wierni odpowiadają bardzo głośno, a śpiewają na całe gardła. Wszyscy!
Nikt nie mruczy pod nosem. Nikt nie milczy. Ba, odbywa się coś w rodzaju wyścigów – kto głośniej i kto szybciej.
Wspólne Ojcze Nasz i Wierzę odmawiają przekrzykując i wyprzedzając jeden drugiego. Powstaje z tego kompletny bałagan – nie mówią równo, tak jak my, lecz każdy po swojemu.
Ale czy wspólna modlitwa zawsze musi oznaczać wspólny rytm?
Dla nich „razem” oznacza mówić to samo w tym samym czasie i miejscu. Na tym koniec – równo być nie musi, bo wypowiadanie słów równo charakteryzuje wojsko, a nie lud boży zgromadzony dobrowolnie.
Latynosi bardzo często wchodzą księdzu w słowo – wyprzedzają go o pół kroku i odpowiadają jeszcze zanim ksiądz skończy swoją frazę. Wygląda to tak, jakby chcieli udowodnić, że wiedzą co powinno być za chwilę, że każdy z nich umie słowa kolejnych pacierzy – ksiądz jeszcze nie skończył, a oni już odpowiadają. Jak gromada szkolnych prymusów.
MORAŁ:
Na początku mnie to denerwowało, gubiłem się, złościłem, ale teraz, po latach, „ścigam się” tak jak oni, bo zrozumiałem, że to nie jest wyścig człowieka z człowiekiem, ale wyścig do Pana Boga.
Wszystko zaczęło się w Acapulco – nad Pacyfikiem. A potem ktoś przeniósł tradycję przez góry i tak trafiła na Karaiby Tam zapuściła korzenie. I kwitnie. Raz w roku w wigilię Bożego Narodzenia. Posłuchajcie…
Najbardziej rodzinne i radosne święta spędzałem sam. Bez najbliższych, bez choinki, bez śniegu – przeciwnie, dookoła palmy i tropikalny żar. Turkusowe fale morza, piach bielusieńki jak mąka i tak samo miękki. Roześmiane twarze turystów z całego świata. Opalone, wesołe, ale obce. A tu zbliża się pora Wieczerzy Wigilijnej.
Podzieliłem się opłatkiem sam ze sobą i poszedłem na spacer. Nie miałem żadnych konkretnych planów, ot, włóczyłem się bez celu. I doszedłem do odległej dzielnicy miasta, obcej i trochę groźnej – tu mieszkała biedota: Metysi oraz Indianie, wszyscy wiecznie poszukujący jakiegoś dorywczego zajęcia.
Ich domy to budki z desek wyrzuconych przez morze albo przez budowniczych luksusowych hoteli. Dachy – blaszane wprawdzie, ale też z odzysku – zrobione z porozwijanych beczek na ropę. Cała dzielnica skonstruowana z odpadków, a mimo to piękna w oczekiwaniu na narodziny Boga.
Wszędzie w tej biedzie widać było staranność świątecznych porządków. Dziko rosnące palmy ustrojono lampionami zrobionymi z kolorowych butelek. Ludzie paradowali w okropnie dziurawych ubraniach, ale czyści i uśmiechnięci promiennie. Jakby ich bieda miała się skończyć tej nocy. Wyszorowany brud. Bałagan ułożony w równiutkie kupki. Bogato zastawione żebracze stoły.
Zafascynowany zaglądałem w okna i przez drzwi otwarte na oścież dla przewiewu. Podpatrywałem…
Nagle usłyszałem dzwony.
Dzięki nim, wkrótce odnalazłem betonowy kościół. Był brzydki, jak wszystko dookoła, bo też jakby poskładany z odpadów.