Изменить стиль страницы

GŁÓD

W moim starym domu – Polsce – widuję chleb porzucony na bruku. Może dlatego, że ludzie tam nie wiedzą już, co to głód? Zapomnieli albo nigdy nie doświadczyli.

W dżungli – moim nowym domu – głód jest dla wszystkich codziennością. Kiedy Indianie mówią chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, nie myślą o posiłku do syta, nawet nie o całym bochen ku – oni ten chleb przeliczają na pojedyncze cienkie kromki. Na ułomki. Oraz na kilka ostatnich okruszków, które trzeba starannie zgarnąć, zlepić w kulkę i zjeść dziękując Bogu, że tego dnia było co włożyć do ust.

Posłuchajcie…

Płyniemy w górę tropikalnej rzeki – szerokiej, pozbawionej fal i bystrzyn, ale bardzo silnej. Ośmiometrowa piroga wydłubana w pniu mahoniowca, a przy wiosłach ja i moi przewodnicy.

Głodujemy.

Do jedzenia została nam tylko farińa61 suche krupy z utartego manioku wyprażone nad ogniem. Jest tego wprawdzie cały worek, ale my potrzebujemy energii, podczas gdy maniok odżywia mniej więcej tak, jak źródlana woda albo górskie powietrze.

[Przypis: Farińa – indiański chleb powszedni w formie suchych krup, czyli… w granulacie. Jest jeszcze Wersja niegranulowana – przypominająca placki – nazywa się co wtedy cassava. Surowiec wyjściowy jest w obu przypadkach identyczny – maniok i nic więcej – tylko forma podania inna. Jeżeli w trakcie prażenia wilgotny utarty maniok się stale miesza – powstaje farińa, jeżeli zaś uklepie się z niego placki, wychodzi cassava. Smakowo jedno od drugiego różni się tak jak bułka od bulki tartej. W podróż łatwiej zabrać worek granulatu, [przyp. tłumacza]]

Popijamy go wodą. Pęcznieje w żołądku i świetnie oszukuje głód, ale nie odżywia. Każdy z nas zdaje sobie sprawę, że coraz ciężej jest mu unosić wiosło – opadamy z sił.

W oczy zagląda nam Głód.

Tuż za jego plecami czeka sobie spokojnie Śmierć.

Ona się nie śpieszy, najpierw przepuszcza przodem Kłótnie, potem jakąś Chorobę. Bywa, że tuż przed nią, chichocząc jak hiena, kroczy Kanibalizm. Wyciąga do ludzi rękę i mówi:

– Chodź, ja ciebie przed Śmiercią uratuję. Niekiedy naprawdę ratuje.

* * *

W dżungli żywność psuje się bardzo szybko. Nawet zamknięta hermetycznie. Dlatego zabieranie zapasów na drogę dłuższą niż kilka dni nie ma sensu. Puszki z mięsem pęcznieją, nadymają się, zaczynają stękać, a potem przy pierwszej próbie otwarcia sikają w twarz. Ich sfermentowana zawartość w niczym nie przypomina uśmiechniętego prosiaczka widniejącego na etykiecie.

Próżniowe torebki z plastiku powlekanego aluminium, zawierające ryż, makaron, kaszę itp. wbrew solennym zapewnieniom producenta nabierają powietrza albo wody, a po otwarciu znajdujemy w nich najczęściej stadko białych larw, niezadowolonych z tego, że ktoś nagle zapalił światło.

(Właśnie układały się do przepoczwarzeń, a do tego nie jest potrzebne ani światło, ani to wielkie ludzkie oko, które się na nie gapi z góry.

– Aaał! Dlaczego od razu w ognisko!? Nie można nas było wyrzucić w butwiejące liście?)

Tylko farińa przez wiele tygodni nie poddaje się ani robakom, ani pleśni, ani zgniliźnie.

To dlatego, że zawiera śladowe ilości cyjanku.

To z jego powodu przed spożyciem surowy jeszcze maniok płucze się wielokrotnie w wodzie, potem osącza i odciska, ale mimo tych wszystkich zabiegów odrobina cyjanku zawsze pozostaje.

Dzięki niemu tubylcy nie zapadają na wiele chorób przewodu pokarmowego, które uśmiercają przybyszów spoza dżungli. Maleńkie dawki cyjanku przyjmowane doustnie, codziennie, przez całe życie, chronią Indian przed atakami ameby, tasiemca, łagodniejszych odmian cholery, czerwonki itp.

Za to najlżejsze nawet choroby płuc – lekka grypa, angina, albo nawet zwykły katar – powalają ich od razu i często na zawsze.

* * *

Zamiast prowiantu na tę wyprawę, jak zwykle, zabrałem myśliwego – kosztuje to o wiele mniej niż kilku tragarzy niosących zapasy na plecach albo dodatkowa łódź i wioślarze. Poza tym myśliwy poluje codziennie i w ten sposób zapewnia nam stale świeżą żywność.

Tym razem niestety nic mi po nim – od tygodni padają ulewne deszcze, a wtedy nie ma na co polować. Zwierzyna przestaje podchodzić do rzeki – pragnienie gasi gdzieś w głębi lądu, w przypadkowo napotkanych kałużach. Nie sposób przewidzieć gdzie, więc nie wiadomo, gdzie się na nią zasadzić.

W taki czas w Amazonii nawet ryby nie chcą brać. W Polsce deszcz to pogoda dla wędkarzy, a tutaj odwrotnie. Strugi wody spłukują do rzeki tyle mułu, że wszelkie wodne stworzenia tracą orientację – ani nic nie widzą, ani nie są w stanie wywąchać. Stoją więc w szuwarach i czekają, aż błoto odpłynie i woda się trochę przejaśni.

A my w tym czasie głodujemy…

* * *

Dziewiątego dnia o zmroku, nagle, jak na komendę, zaczęły brać ryby.

W naszym czółnie euforia!…

…ale tylko przez chwilę…

Żadnej nie udaje nam się wyciągnąć z wody. Jeszcze pod powierzchnią zostają pożarte przez piranie.

W wodzie pod nami kłębi się ich spore stado. Są oszalałe. One też głodowały i teraz próbują to nadrobić.

Przypłynęły zwabione tą maleńką kropelką krwi, która pojawia się, kiedy haczyk przebija rybią wargę. A ponieważ rzucały się najpierw na tę krew odgryzały nam zdobycz z haczyków.

Czasami wyciągaliśmy którąś rybę ponad wodę – na moment – były całe oblepione piraniami. Wyglądały, jak turpistyczne winogrona z koszmarów szaleńca.

* * *

Indianie mówią, że piranie są głupie. Potrafią godzinami pływać głodne w pobliżu tłustej ryby, ale jej nie ruszą dopóki ta się nie skaleczy. Tak jakby wcześniej jej nie widziały. Za to kiedy poczują krew…

Z „aał” zostaje wtedy zaledwie:…a!

… i można je wówczas łapać nie na haczyk z przynętą, lecz na zwykły kawałek grubego kija. Wystarczy jego koniec umoczyć we krwi i zanurzyć pod wodę. Piranie wgryzają się w drewno tak mocno, że sieje swobodnie wyciąga z wody. Trzeba tylko potem uważać na palce – pirania rzucona luzem na dno łodzi, potrafi jednym chlapnięciem odgryźć kawał pięty, albo palec u nogi. To są jedyne ryby, które zabija się natychmiast po złapaniu.

* * *

Wieczorem, tuż przed porą kolacji, prawie pozbawieni nadziei, znaleźliśmy na środku rzeki wielką spuchniętą rybę. Unosiła się na wodzie, widoczna z daleka. Była napoczęta przez piranie, ale z jakiegoś powodu niedokończona. Prawdopodobnie wyżarły z niej wszystko, co zdrowe, a resztę – nadpsutą padlinę – pozostawiły dla nas.

Po tylu dniach głodowania nikt nie wybrzydzał. Upiekliśmy ją na ogniu i jedliśmy niecierpliwie, półsurową, parząc sobie przy tym palce i podniebienia.

Do tego podałem ostatni „Gorący Kubek”, jaki uchował się przypadkiem na dnie bagaży. On też, tak jak ryba, był napoczęty – chyba przez mrówki, albo coś podobnego, co pozostawia po sobie małe białe larwy.

Popatrzyłem na nie z góry… a potem zalałem dwoma litrami wrzątku.

– „Gorący Kubek” z knorrkami – powiedziałem moim Indianom. [Przypis: A może co byty winiarki… One mają lepszy smak.]

Indianie nie powiedzieli nic. Siedzieli w kucki i mlaskali. Każdy starał się wyssać z ości to, czego tam nie było.

Sypnąłem jeszcze do garnka ze cztery garście manioku i to była najwspanialsza uczta, jaką pamiętam.

MORAŁ:

Bieda bywa błogosławieństwem. Niedostatek szkołą mądrości. Indianie – w Brazylii, w Peru, w Kolumbii – gdziekolwiek ich spotykam, są moimi najlepszymi „profesorami”.

MOTYL ŚMIERCI

Motyl – bardzo delikatne słowo. Zwiewne; zupełnie jak… motyl. Po angielsku też jest delikatne – butterfly. Na piśmie niekoniecznie to widać ale proszę mi uwierzyć – ono brzmi jak aksamit. Jest takie… maślane.

Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie - papillon.

Po hiszpańsku, urocze – mariposa.

Po rosyjsku, kochane – baboćka.

A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.

[Przypis: Mam wrażenie, że język może wpływać na zachowania osób, które się nim posługują.

Niemiecki i japoński w swoim brzmieniu przypominają komendy wojskowe – może więc wojny światowe miały swoją przyczynę lingwistyczną. Z kolei w czasach pokoju takie wojskowe języki sprzyjają dyscyplinie pracy i ogólnemu porządkowi na ulicach.

Języki arabskie przypominają chrapliwe obelgi rzucane interlokutorom – no i nie od dzisiaj wiadomo, że plemiona Arabów stale ze sobą wojują, przy czym większość tych wojen to jakieś starożytne wendety, rodowe konflikty dziedziczone z dziada pradziada.

Język wioski przypomina rausz – stan umysłu już nie trzeźwy, choć jeszcze nie pijany – to nie jest nastrój do pracy, raczej do zabawy albo głośnej sprzeczki o byle co, prawda?

Chiński – ping – pong ciang mong sing – hm… brzęczy, dźwięczy, grosz do grosza, ziarnko do ziarnka, i w ten sposób Chińczycy opanowali światowy handel.

Francuski – buzia często ściągnięta w ciup – wyniosły i trochę niezadowolony.

Rosyjski… Mnie się zawsze przypomina tylko jedno słowo: UURRAaaa.

Polski – rższcz, śćrw – zawistny i złośliwy. Świetny do narzekania i obmowy. (Pewnie dlatego, kiedy z moją żoną mamy do omówienia jakiś trudny problem, wymagający rozwagi i umiejętności negocjacyjnych, wówczas rozmawiamy po angielsku. A szczęście i radość najłatwiej nam wyrazić po hiszpańsku – karnawał, balanga, maniana, samba, rumba i tango, copacabana i tropicana, bajobongo, bonanza, ananas, babnanas i Viva Las Vegas!)]

* * *

Motyle w Amazonii są tak piękne, że zapierają dech w piersiach.

Trudno sobie wyobrazić, by mogły kogoś skrzywdzić. Czym? Bezgłośnym trzepotem skrzydeł?