Изменить стиль страницы

– Ale wie pan co – dodał. – Zupełnie przegapiłem, kiedy tu przyjechała, a cały czas mam wszystko na oku.

– Może miała wcześniej inny kolor? – podsunął Ronson.

– To możliwe, rano coś podobnego skręcało w tamtym kierunku. Musiała jednak wjechać do garażu, bo żaden samochód nie stał przy chodniku.

– Mówi pan, trzecia posesja?

– Tak, w drugiej mieszkają moi znajomi, a czwarta jest opuszczona, nie ma nawet bramy.

Mark poczuł dreszcz podniecenia. Czyżby trafił?

– Nie orientuje się pan, do kogo należy ta posiadłość? – zapytał.

– Od kilku miesięcy była do wynajęcia i chyba jest nadal, bo wciąż kręcą się tu różni reflektanci.

Ronson i Ray zaparkowali wóz przed sklepikiem. Dalej poszli pieszo. Na płocie ciągle wisiała tablica – „Do sprzedania lub wynajęcia”. Brama była jednak uchylona. Za to we wszystkich frontowych oknach ciemniały opuszczone żaluzje. Ogród robił wrażenie opuszczonego. Gęste żywopłoty odgradzały go od sąsiadów. Na podjeździe pod garażem zauważyli parę zaschniętych kropli żółtej farby. Ronson profilaktycznie odbezpieczył broń. Garaż był zamknięty, drzwi frontowe również i wyraźnie od dawna nikt ich nie otwierał.

– Co o tym wszystkim myślisz? – rzucił półgłosem do Raya.

– Dziwnie to wygląda. Otwieramy ten garaż?

Okazało się to trudne, bramę garażową musiano zaryglować sztabą od wewnątrz. Trzeba było spróbować z drugiej strony. Obeszli ścieżką niski parterowy bungalow. Z tyłu wszystkie okna były również zasłonięte, jedynie drzwi werandy zastali lekko uchylone.

– Wejdę pierwszy, ubezpieczaj mnie – powiedział Ray.

15.05

Kiedy Martinez i Maria przybyli na Żółte Wzgórza, komisarz znajdował się już na miejscu. Loser miał dotrzeć dopiero po kwadransie. Uliczkę wypełniały pulsujące światłami wozy policyjne. Przybyły natychmiast po sygnale przekazanym przez Raula komisarzowi, który wydał odpowiednie polecenie miejscowym jednostkom.

– Zostań, Mario, w wozie – zatrzymał policjantkę szef. – A ty, Raul, chodź ze mną.

Wnętrze bungalowu było prawie puste i co ciekawe, starannie odkurzone. Nigdzie, na klamkach czy futrynach nie znaleziono ani jednego odcisku palców. Ciało sierżanta Raya znajdowało się tuż przy schodkach prowadzących do garażu. Szkliste oczy, usta wykrzywione w grymasie przerażenia i całkowity brak obrażeń. Jak na zdjęciach…

– Mark też? – wykrztusił Raul.

– Już drugi raz przetrząsamy cały dom. Ronsona ani śladu – rzekł komisarz. – Na werandzie znaleźliśmy jego kapelusz. Nic więcej.

W piwnicy, obok pustych puszek po farbie, znaleźli natomiast Sorela. Martin Sorel vel Albert Gross leżał spokojnie z niewielką dziurką pośrodku głowy. Na martwej twarzy zastygł wyraz niepojętego zdumienia, jakby śmierć nadeszła z najbardziej nieoczekiwanej strony.

– Robota Marka? – zapytał Martinez.

– Nie, Sorel nie żyje już ponad dobę – stwierdził krzątający się lekarz. – Musieli załatwić go zaraz po akcji.

– Cóż za sprytni dranie, zlikwidowali nam wszystkie możliwe punkty zaczepienia – jęknął Loser. – I jeszcze porwali Ronsona!

Niedziela 8.05

Maria odłożyła słuchawkę pełna wzburzenia. Podbiegła i tarmosząc, obudziła Martineza.

– Co się stało, czyżby Ronson wrócił? – wybełkotał półprzytomnie.

– Nie, podziękowano nam. Nie mamy tu nic do roboty.

Kto wydał takie polecenie, Loser czy komisarz?

– Decyzję podobno podjął sam minister. Za dużo ofiar, za mało rezultatów. Mamy stawić się w poniedziałek rano u podkomisarza Clarke’a po gratyfikacje. Grupa „Foto” została rozwiązana. Śledztwo przejmą oficjalne agendy bezpieczeństwa.

– Ale dlaczego? – przekazywane informacje zdawały się nie docierać do byłego policjanta. – I co będzie z tobą?

Do tej pory nikt ani razu nie zapytał o status Marii. Jak wszyscy nie wiedział, jaką rolę miała naprawdę do spełnienia. Czy była człowiekiem Losera, czy „uchem” komisarza?

– Jestem wolnym człowiekiem. Zostałam zwerbowana do akcji tak jak wy – wyjaśniła sama. – Od roku nie pracowałam w policji. Siedziałam na wsi i przygotowywałem się do końcowych egzaminów na prawie.

– A ja myślałem…

– Że jestem ciągle dupą szefa? Dawno i nieprawda. Zbyt wiele rzeczy nas różniło. Nawet zdziwiłam się, że mnie zaangażował… Ale potrzebowałam pieniędzy.

– I co teraz zamierzasz?

Maria milcząc, segregowała papiery.

– Kiedy przekażę cały dotychczas zgromadzony materiał, wyjeżdżam na wieś, a ty?

Raul wzruszył ramionami.

– Nie wiem, nie chce mi się tak tego zostawić. Może powinniśmy zbadać dalej wątek Odiza, poszukać platynowej Irene.

– I skończyć jak Pierre, Ray, Mark…?

– Może Ronson jeszcze żyje. Nie znaleziono ciała…

Maria nie dała mu skończyć.

– Ja mam dosyć. To wszystko dziwnie śmierdzi. Im szybciej damy temu spokój, tym lepiej dla nas. To jest jakaś wyjątkowo parszywa sprawa.

– Mark był moim przyjacielem… – Nie ustępował Martinez.

– A moim nie?

Zamilkli i dalej bez słowa porządkowali dokumenty. Musieli się spieszyć. O 9.30 miał przybyć inspektor Valmiere, by przejąć całą masę spadkową.

17.46

Stadion szalał. Wynik 1:0 dla gospodarzy stanowił znakomitą zaliczkę na drugą połowę meczu. Sędzia jednak nie miał najmniejszego zamiaru skracać rozgrywki. Skrupulatnie doliczał czas za przerwy w grze, które były wynikiem złośliwych fauli. Z kilkudziesięciu tysięcy gardeł wyrywał się jeden ogłuszający ryk, wspomagany przez niezliczoną rzeszę gwizdków i syren. Wężowo wiły się serpentyny, wirowały kurtki, fruwały części garderoby. Wysoko ponad zieloną murawą krążył helikopter. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nawet wtedy, kiedy otworzyły się drzwiczki i sypnęła z góry manna ulotek.

Z wolna opadły na trybuny. Dopiero po odgwizdaniu przerwy zaczęto je podnosić. Tu i ówdzie z ust poczęły dobywać się okrzyki zdumienia. Na fotografiach zarejestrowano ten sam stadion, tyle, że wypełniało go jedno wielkie zbiorowisko zwłok.

18.30

Raul miał wszystkiego dość. Rozmowa z inspektorem Valmiere, małym, głupim funkcjonariuszem o horyzontach żaby, zmęczyła go bardziej niż cztery dni harówki. Valmiere był pedantem, służbistą i na dodatek miał ogromnie wysokie mniemanie o sobie. Stanowiło to pełną gwarancję, że akcja „Foto” nigdy nie przyniesie rezultatu. Czyżby komuś na tym zależało? Martinez nie poddawał się łatwo. Próbował jeszcze interweniować u Losera i komisarza. Ale Loser nagle stał się nieobecny, a szef ciepłym ojcowskim basem prosił o zachowanie spokoju.

– Popełniłem błąd, Raul, ulegając propozycji doktora i mieszając was do tej sprawy. Powinienem wiedzieć, że tego nie da się rozwiązać chałupniczo. Teraz wszystko się zmieni. Są powołane nowe specjalne grupy. Uderzymy z całą mocą.

– To dobry pomysł, ale my także moglibyśmy się przydać. Mamy już pewne doświadczenie i nowe koncepcje.

– Prześlij mi je, Raul, z przyjemnością przeczytam i na pewno nie zlekceważę. Ale zapamiętaj, nie możemy więcej ryzykować życiem najlepszych. Teraz wypocznij.

Martinez niczego z tego nie rozumiał. Przecież nowo powołane grupy ryzykowały tyle samo co oni. Poza tym musiały zaczynać od zera… Dla niego osobiście znikała szansa zawodowej rehabilitacji. Dość! Dość! Odczuwał niemal fizyczny ból i głęboką gorycz.

Dlaczego? Wracał obsesyjnie wątek zdrady, po raz pierwszy przyszło mu to do głowy, kiedy Ronson zamilkł w pół słowa i popatrzył na niego jakoś tak dziwnie. Tylko kto mógł być zdrajcą: Maria, komisarz, Loser? A może Ronson? Nie! Taka hipoteza była zbyt bolesna.

W mieszkaniu powitał go zaduch nie wietrzonego od dawna wnętrza. Otworzył okna, zrobił przeciąg i naraz ogarnęła go nieodparta chętka napicia się. Jeden mały szybki drink nikomu jeszcze nie zaszkodził. Otworzył lodówkę i zaklął. Oczywiście, kiedy zabrał się do działania, już podczas pierwszego pobytu w domu, wylał cały alkohol. Żeby nie kusił samą swoją obecnością. Przełknął ślinę. Może lepiej zrobi, jeżeli pójdzie spać. Ależ nie! W kredensie zawsze miał żelazną rezerwę, dla gości. Sto gram whisky na dnie butelki. Otworzył szafkę i zdziwił się. Ukryta w kącie butelczyna była pełna i fabrycznie zamknięta. Obejrzał pod światło, absolutny ful. Naraz, jak błyskawica przeszyła go myśl, że najwyraźniej komuś bardzo zależy, aby poszedł w tango. Tknięty przeczuciem uniósł butelkę nad zlewem i obrócił ją do góry dnem.

Dwie godziny później z klatki schodowej domu, w którym mieszkał Raul, wytoczył się cuchnący wódą i targany czkawką Martinez. Machnięciem ręki zatrzymał taksówkę i czkając, wybełkotał:

– Do Ca… Casanovy…

Z niedzieli na poniedziałek. Północ.

Dla swoich specjalnych, wybranych gości lokal rozrywkowy „Casanovą” miał liczne dodatkowe atrakcje. Małe, intymne pokoiki, w których można było robić wszystko w zależności od upodobań.

Jeśli jednak właściciel lokalu pokusiłby się o podglądanie klientów, to alkowa numer trzynaście rozczarowałaby go. Trzeźwemu do obrzydliwości Martinezowi nie towarzyszył żaden szałowy kociak, tylko brzuchaty staruszek, przywodzący na myśl Doktora Doolittle. Ich spotkanie nie miało jednak nic wspólnego z gerontofilią. Profesor Carducci należał do najwybitniejszych ekspertów od spraw terroryzmu i tajnych organizacji.

– Sytuacja się zmieniła – powiedział Raul. – Kiedy parę dni temu zamawiałem u pana ekspertyzę, działałem w imieniu…

– To nieważne, chłopcze. Nieważne. Sprawa jest tak ciekawa, że pomogę ci chętnie, gdybyś nawet reprezentował samego siebie.

– Zatem zechce mi pan pomóc?

– Ostrożnie, ostrożnie ze sformułowaniami. „Pomóc” to duże słowo. Mogę z tobą chwilę podyskutować. Zacznijmy od analogii. Jeśli porównać społeczeństwo do żywego organizmu, to taka tajna organizacja przypomina nowotwór.

– Złośliwy?

– Nie, jeśli operacja zostanie dokonana możliwie wcześnie, a to zależy od rozpoznania i zdefiniowania.