Изменить стиль страницы

Martinez poderwał się i w paru susach dopadł bramy. Zamknięta. Podobnie furtka. Zamknięte były również obydwa wejścia do willi. Także okiennice parteru. Raul wyciągnął klucz i wrócił do wnętrza.

7.55

Chciał wyjść niepostrzeżenie. Nie docenił Irene. Śniade ciało obróciło się na łóżku. Może zresztą nie spała od kwadransa, od chwili, kiedy służbowy instynkt asa policji obudził go, nakazał umyć się, ogolić i ubrać. Dziewczyna przeciągnęła się rozkosznie. Jakże żałował, że nie jest na urlopie.

– Wyśpij się do woli – rzucił. – Drzwi mają zatrzask. Wyjdziesz, kiedy tylko zechcesz. W lodówce jest dużo napojów i coś do przegryzienia… Możesz zresztą nie wychodzić.

W odpowiedzi posłała mu uśmiech.

– Jesteś cudowna.

Drugi uśmiech.

– Zadzwonisz do mnie?

Skinienie głową.

Cholera! Jak mu się w tej chwili podobała! Wrócił i chciał ją objąć. W końcu pięć minut wcześniej czy później… Cofnęła się.

– Nie mogę odciągać cię od odpowiedzialnego tropienia złoczyńców, Mark – powiedziała. Ale gdy cofnął się, poderwała się na równe nogi i naga wtuliła w niego gorącym pocałunkiem.

Na schodach otworzył teczkę i wyjął przezroczysty skoroszyt z materiałami akcji „Foto”. Jeszcze wieczorem, kiedy Irene brała prysznic, z zawodowego nawyku wsunął między kartki włos. Teraz sprawdził. Włos był na swoim miejscu. W ciągu nocy nikt nie interesował się zawartością jego teczki. Co za ulga!

9.22

Z Zurychu zatelefonował Legrand. Nie miał wiele do powiedzenia. Dotarł wprawdzie do firmy produkującej kopiarki i zdołał dowiedzieć się to i owo o nabywcach interesującego go sprzętu. Szczególnie jedna z transakcji przedstawiała się tajemniczo. Przed trzema miesiącami dwa zestawy maszyn nabył niejaki Ernst Weismüller dla wydawnictwa „Pluton” z Düsseldorfu. Rzecz znamienna – płacił gotówką. Co ciekawsze, okazało się, że ani w Düsseldorfie, ani w całych Niemczech nie istniała oficyna o takiej nazwie. Sprzęt odbierano osobiście, furgonetką na francuskiej rejestracji. W magazynie jednak nie zapamiętano rysopisu odbiorców. Zresztą upłynęły już trzy miesiące od tej transakcji.

Pierre miał powrotny lot za godzinę i obiecywał po południu stawić się w centrali. Tymczasem wkrótce zjawił się Loser, a piąć minut po nim Martinez, który o świcie zabrał wóz i zmieniony na posterunku przez Ronsona, wyjechał na miasto. Doktor przywitał go z nieukrywaną wściekłością:

– Martinez, do jasnej cholery, dlaczego mnie pan śledzi? I to tak nieudolnie, że natychmiast to zauważyłem?

Raul uśmiechnął się przepraszająco.

– Ja nie śledziłem, a jedynie sprawdzałem…

– Co pan sprawdzał?

– Sprawdzałem, czy pan nie jest śledzony.

– Bzdura! I jaki wynik?

– Dziś, poza mną nikt za panem nie jechał.

14.19

Grad sypiących się kartoników na moment przysłonił niebo ponad ruchliwym deptakiem. Mogło się wydawać, że to spłoszone ptactwo poderwało się po huku detonacji. Jednak tylko na chwilę zapanował wśród przechodniów niepokój. Zaciekawieni ludzie podnosili zdjęcia, komentowali katastroficzne obrazki, ktoś rzucił coś na temat planów reżyserskich Spielberga. Tim pogratulował sobie szczęścia. Czy to przypadek? Dopiero wczoraj tłumaczył Ronsonowi, że nie ma pojęcia, jak dowiedzieć się czegoś o fotograficznych incydentach. Teraz sam był świadkiem. Umysł cwaniaczka pracował nad wyraz szybko. Nie zbierał fotografii, nie wdawał się w rozmowy jak inni. Czujnym wzrokiem omiótł najbliższą okolicę. Jednego był pewien, gdzieś w pobliżu musiał znajdować się ktoś z Tamtych. Ktoś sprawdzający efekt detonacji. Tylko kto? Staruszka? Policjant? Drzemiący punk z fioletowym czubem, pomyleniec, który przerwał popisy chodzenia na rękach, widząc, że grupka ciekawskich odwróciła się od niego? A może ta grająca cały czas na rogu orkiestra „Głos pokuty”?

Lata pracy w wesołym miasteczku wyrobiły w Timie ogromną spostrzegawczość. Kiedyś mistrz strzelecki, do dziś zachował sokoli wzrok. Dlatego też zobaczył to, czego pewnie nie powinien. Twarz z lornetką przy oczach na jedenastym piętrze hotelu „Pal ace”. Narożne okno. Błękitne firanki. Lornetka skierowała się w jego stronę. Odwrócił głowę. Może za prędko.

Skręcił w bramę, po chwili był już przy wejściu do podziemnych garaży. Czuł na całym ciele gęsią skórkę. Ale jeśli to mogło przynieść wolność Teddy’emu…?

16.40

Podsumowanie dotychczasowych prac nie wypadło dobrze. Nie posunęli się ani o krok natomiast niewidzialny przeciwnik rozzuchwalał się coraz bardziej. Wieczorne rozrzucenie w foyer Opery widoczków z jej zagładą nie wywarło najlepszego wrażenia na publiczności. A dziś ten pasaż! Mocodawcom Losera z największym trudem udawało się utrzymać na uwięzi media. Ze Szwajcarii wrócił Legrand, ale nie miał żadnych interesujących wiadomości. Ronson wspomniał tylko o zarzuceniu wędek, bez gwarancji, że coś na nie złowi. Martinez sugerował dyskretny wywiad wśród zawodowych fotografów, a zwłaszcza tych, którzy wycofali się z zawodu. Analogicznie radził postępować w przypadku pirotechników, chociaż katapulty mógł domowym sposobem spreparować praktycznie każdy. Zakończył konkluzją pod adresem Losera.

– Jest nas za mało! Wybierając metody ekstensywne potrzebujemy wsparcia setek, jeśli nie tysięcy agentów.

– To nie wchodzi w grę – uciął doktor. – Musi wystarczyć wam pełen dostęp do wszelkich istniejących materiałów, a w konkretnych wypadkach możecie żądać rozpracowania jakiegoś problemu przez dowolne komórki policji, oczywiście bez zdradzania, o co chodzi.

– Moim zdaniem – zabrał głos Legrand – mamy do czynienia z wyjątkowej klasy specjalistami – sześciokrotne akcje bez wpadki, pełna precyzja wykonania. Takich ludzi nie ma na pęczki i nie wyskakują jak diabeł z pudełka. Raul z Marią badają przeszłość, być może tam znajduje się klucz do sprawy. Poza tym powinniśmy spróbować działać z wyprzedzeniem.

– Co pan przez to rozumie?

– Nie pojawiać się w miejscu detonacji po fakcie, lecz zacząć przewidywać kolejne miejsca, w których nasz przeciwnik zechce zainstalować swoje katapulty.

– Ależ, kolego – zaoponował milczący dotąd komisarz – to oznaczałoby przetrząsanie dzień i noc wszystkich dworców, kin, supermarketów.

– Możemy działać wyrywkowo. Na węch!

– Tego wam nikt nie zabrania.

– Właściwie – filozofował Martinez – najlepiej byłoby odwołać się do pomocy społeczeństwa, uczulić obywateli…

– Nie, nie! – doktor Loser nerwowo zamachał rękami. – Przecież – o to chodzi „fotografom”. O panikę, o anarchię! Poza tym, cóż takiego moglibyśmy powiedzieć społeczeństwu? „I wy przygotujcie się do końca świata!”

Po dłuższej chwili milczenia, odezwała się Maria:

– Ciągle nie mówimy o meritum. O zdjęciach! Czy wiemy już, jak zostały wykonane?

– Nie – odparł komisarz.

– Zatem musimy przyjąć wersję roboczą, że są to jednak fotografie przyszłości. Wiem, że to czysta fantastyka, ale czy nie warto byłoby zająć się tym tematem. Spróbować wyjaśnić…

– Najprostszym wyjaśnieniem będzie złapanie sprawców – rzekł komisarz.

– Mimo wszystko zamówiłam materiały dotyczące literatury s.f. – Maria nie dawała się zbić z tropu. – Robota będzie żmudna, ale chciałabym sprawdzić, czy ktoś nie wymyślił czegoś na ten temat.

Loser skrzywił się brzydko. A potem zwięźle poinformował o ustaleniach kontrwywiadu, który wykluczał zagraniczne korzenie akcji. Służby sekretne ościennych państw zauważyły sprawę i też wychodziły ze skóry, żeby czegokolwiek się o niej dowiedzieć.

– A ty co tak milczysz, Mark? – na zakończenie narady Komisarz spojrzał na Ronsona.

– Milczę, bo jeszcze nic nie wiem.

– Ale czuję, że czegoś się spodziewasz?

– Może. Miałem sygnał od jednego z informatorów, przypadkowo przebywał podczas detonacji w pasażu. Prawdopodobnie widział jednego ze sprawców…

– Co takiego? – wszyscy poderwali się na równe nogi.

– Chyba zauważył coś niezwykle istotnego, ale szczegółów dowiem się dopiero podczas spotkania w cztery oczy. Jesteśmy umówieni przed siódmą…

17.35

Na ten telefon Ronson czekał cały dzień. Jego serce parokrotnie przeżywało skurcz nadziei. Kwadrans wcześniej zatelefonował nawet do Sheratona, interesując się, czy nikt o niego nie pytał.

– Ależ oczywiście – odparła panienka z centrali. – Było sześć telefonów, wszystkie od tej samej miłej pani, która jednak nie podała swego nazwiska.

– Jeśli zadzwoni po raz siódmy, proszę przekazać jej ten numer – tu podyktował – ale tylko jej.

Zrozumiała i po piętnastu minutach rozmawiał z Irene.

– To ja – zabrzmiało niepewnie z drugiej strony. – Jeszcze mnie pamiętasz?

– Ja? Zupełnie zapomniałem. Aha, przypominam sobie, to ty nosisz takie rude anglezy? – zażartował.

– Tak, i habit mniszki – zrewanżowała mu się.

– Już się wyspałaś, siostro?

– Tak, i krążę po mieście od sześciu godzin. Mam niestety dla ciebie przykrą informację.

– Jeśli musisz, mów!

– Nie będziemy mogli dziś kontynuować naszego „wywiadu”.

– Długopis ci się wypisał?

– Gorzej! Dziś w Ratuszu odbywa się wielki Bal Prasy. Największy w roku spęd marnych dziennikarzy. Nie może mnie tam zabraknąć. Ale gdybyś i ty zechciał wpaść?

– Wiesz, że z jednym wyjątkiem, nie cierpią żurnalistów. Ale… może kiedy to się skończy, zatelefonujesz do mnie?

– Nie licz na to. Zabawa potrwa do rana. Ale jak chcesz, zatelefonuję, Sherlocku!

– Dziękuję, Watsonie z platyny.

Odłożył słuchawkę. Przez moment w skupieniu wpatrywał się w blat biurka. Potem wstał i zajrzał do Legranda.

– Mówiłeś coś o wyprzedzeniu przeciwnika, o intuicji.

– No!