Głupia sprawa. Jak miał ją odszukać? Nazwiska ani nawet jej macierzystej redakcji nie znał. A może po prostu Irene nie życzyła sobie dalszych kontaktów?
Koło południa Ronson wziął Raya, którego po śmierci Legranda komisarz na stałe przydzielił do operacji i ruszył na poszukiwanie Kitty. Ledwo wyszli, do willi wpadła Maria, która cały ranek spędziła w bibliotece i na rozmowie z przyjaciółką, krytykiem powieści s.f.
– Mam coś – zawołała od progu do Martineza. – Coś, co przypomina figle naszych fotografów. Powieść „Luneta w Przyszłość”.
– Dawaj! Masz egzemplarz?
– Zaraz, zaraz. Sprawa jest skomplikowana i tajemnicza. Wyobraź sobie, że nikt nie posiada tej książki. Jedyny maszynopis, jego autor występujący pod pseudonimem Rodix, wycofał z wydawnictwa. Na szczęście pozostała wewnętrzna recenzja, a w niej jakby streszczenie. Dla nas istotna jest sama idea. Bohater-wynalazca twierdzi, że możliwe jest przyspieszenie wiązki światła tak, aby na ziemi osiągnęła jakiś obiekt w przyszłości i odbijając się, wróciła z jego wizerunkiem do teraźniejszości.
– Einstein przewróciłby się w grobie.
– Recenzent wydawniczy też krytykował zbytnią fantastyczność dzieła. I chyba właśnie z tego powodu autor się obraził. Mimo wszystko uważam, że należy spróbować i odszukać pana Rodixa i jego maszynopis.
Dzwoni telefon. Odbiera Maria.
– Cześć! – poznaje głos Ronsona. – Tu Mark. Jestem w mieszkaniu tego Greena. Ta barmanka rzeczywiście znała go bliżej, chociaż nie wtajemniczał jej w żadne sprawy zawodowe. Normalnie spotykali się w hotelu, ale raz była u niego w domu. Mieszkanie wygląda, jakby spustoszył je tajfun. Nasi wrogowie wpadli tu przede mną. Na szczęście nie znaleźli skrytki.
– Moje gratulacje!
– W środku znalazłem paszport, pistolet i paczkę tych katastroficznych zdjęć, po jednym z każdego obiektu. Pewnie na pamiątkę. Nasz ptaszek nazywał się w istocie Patryk O’Connor.
– Rozumiem, że mam poszukać jego dossier?
– Jesteś genialnie domyślna. Kończę przeszukanie i wracam. Aha, jeszcze jedno pytanie. Nie było do mnie telefonu?
– Nie.
– Bo widzisz… gdyby dzwoniła dziewczyna o imieniu Irene, dowiedz się pod jakim numerem będę mógł ją złapać.
Po południu
Życiorys O’Connora mógłby spokojnie posłużyć za kanwę kilku opowieści. Czterdziestolatek, w młodości sympatyk Irlandzkiej Armii Republikańskiej, w wieku dwudziestu paru lat wyemigrował do USA. Później walczył w oddziałach najemników w Afryce. Wrócił przed trzema laty jako ludzki wrak – alkoholik, narkoman. Można powiedzieć – człowiek skończony. Jednak rok temu poddał się leczeniu. Po wyjściu z zakładu dla uzależnionych podjął pracę w przedsiębiorstwie spedycyjnym jako kierowca. Przed trzema miesiącami rzucił tę pracę i przepadł jak kamień w wodę. Rozwiedziony, jedno dziecko. Z rodziną nie utrzymywał kontaktów.
Dostarczone dane ożywiły grupkę. Maria wzięła na siebie wizytę u byłej pani O’Connor; Ronson postanowił dowiedzieć się coś o kontaktach Patryka w czasie, kiedy walczył jako najemnik; Martinez obiecał wpaść do Kliniki Antynarkotycznej. Najbardziej intrygowało go, kto, jeśli nie rodzina, płacił za leczenie ćpuna w tak drogim ośrodku?
Zanim rozdzielono zadania, cała trójka pochyliła się nad planem miasta, na którym zaznaczono obszar, po którym mogła poruszać się wynajęta furgonetka. Znaleziono ją na jedenastym kilometrze od Ratusza – było to zaledwie o dziewięć kilometrów od hali stacji wynajmu. W pozostałych stu trzydziestu kilometrach musiał mieścić się dystans przebiegu tam i z powrotem, do miejsca, w którym najprawdopodobniej została przemalowana. Ronson wziął dwa cyrkle. Najpierw zatoczył koło o promieniu sześćdziesięciu pięciu kilometrów, potem drugie mniejsze koło o promieniu pięćdziesięciu pięciu. Otrzymano w ten sposób pas szerokości dziesięciu kilometrów opasujący metropolię, w którym musiała mieścić się melina – olbrzymi obszar, nawet po odrzuceniu parków, ogrodów i zbiorników wodnych.
Sobota 11.00
Na kolejnej naradzie, dokonano aktualizacji nowych informacji. Nie było ich zbyt wiele. Śledztwo Marii nie przyniosło żadnych rewelacji – pani O’Connor zerwała wszystkie kontakty ze swoim byłym mężem dziesięć lat temu. Wyszła ponownie za mąż za maklera giełdowego i zrezygnowała nawet z alimentów. Wszystko wskazywało, że mówi prawdę.
Ronson również nie miał się czym się pochwalić. Owszem, dotarł nawet do jednego z afrykańskich kolegów O’Connora, obecnie pracującego jako instruktor strzelecki w kółku sportowym, ten jednak wystawił Irlandczykowi opinię nietowarzyskiego mruka, lubiącego wyłącznie walkę, a później wódkę i prochy. Jedynym podobno, który w oddziale trzymał z nim bliżej, był niejaki Martin Sorel.
– Sorel? – Martinez nie wytrzymał i wpadł w słowo Markowi. – Słuchajcie, to zaczyna się wiązać! Według moich informacji Sorel był jednym z pacjentów w klinice, gdzie leczył się O’Connor. I za obu płaciła ta sama firma.
– Kto? – zapytali równocześnie komisarz i Loser.
– Koszty zostały uregulowane gotówką przez kobietę występującą jako przedstawicielka Towarzystwa Zwalczania Narkomanii u Byłych Żołnierzy. Sprawdziłem – towarzystwo jest fikcyjne. Natomiast dopiero jutro uzyskam rysopis tamtej kobiety. Sekretarka, która załatwiała z nią tę sprawę, ma dziś wolny dzień. Natomiast rysopis Sorela pasuje z grubsza do tego oprycha w rudej peruce, który zastrzelił Legranda!
Ronson z pewną zazdrością patrzył na Raula. Martinez szybko wracał do formy. Już lekko schudł, z twarzy zaczęło schodzić alkoholowe obrzmienie, oczy lśniły.
– To jeszcze nie koniec – kontynuował. – Odszukałem matkę tego Sorela. Mieszkał u niej przed leczeniem. Stara, zniszczona życiem pijaczka. Twierdzi, że po kuracji jej syn w ogóle nie wrócił do domu. Napisał tylko kartkę, że czuje się świetnie i ma nową robotę. Rzeczywiście, regularnie co miesiąc przysyłał staruszce szmal. Mamy przekazy.
– Zapytał pan, kto finansował leczenie? – wtrącił Loser.
– Mówiła, że koledzy, ale nie znała żadnego z nich. Jeden raz, tuż przed leczeniem, widziała O’Connora. Nie znała jego nazwiska, ale rozpoznała go na mojej fotografii…
– To coś jest – komisarz pokiwał głową.
– Ronson natomiast zainteresował się przekazami. Wszystkie zostały wysłane z rejonu Żółtych Wzgórz – mruczał. Ciekawe, to przedmieście jest ulokowane dokładnie pięćdziesiąt kilometrów od centrum.
Po krótkiej dyskusji stanęło na tym, że Ronson weźmie Raya i pojedzie rozejrzeć się w tamtej okolicy, popytać ludzi. W terenie przeważała parterowa zabudowa: szeregowce, wille, słowem okolica, w którym sąsiedzi zwykle się znają, łatwo zauważa się obcych lub automatycznie rejestruje wydarzenia wyłamujące się z codziennej rutyny. Wychodząc, Mark zamienił jeszcze parę słów z Marią. Nie miała dla niego pocieszających informacji. Od wczoraj nikt o niego nie pytał. Natomiast swoimi kanałami udało się policjantce sprawdzić, że kobieta o podanym rysopisie i imieniu Irene nie pracuje w żadnym z ważniejszych pism. Nie było jej też na liście gości zaproszonych na Bal Prasy.
– Może „Irene” to tylko pseudonim? Będę jeszcze szukać – zapewniała, szczerze zmartwiona żalem malującym się na twarzy Ronsona.
Przyjaciółka Marii – Ewa, nie zawiodła. Zatelefonowała natychmiast po zdobyciu potrzebnych informacji. Rodix został rozszyfrowany jako Rene Odiz. Tak, ten laureat prestiżowych nagród Akademii, wymieniany jako kandydat do Nobla. Autor snobistycznych antypowieści, który raz w życiu zabawił się w fantastykę. Któż nie znał Odiza? Jego samobójstwo przed pół rokiem wywołało wstrząs w literackim światku. Szokująca była zwłaszcza metoda rozstania się z życiem. Pod pociąg nie wskakiwało się od czasów Anny Kareniny. W obecnej epoce, stanowczo zakrawało to na zły gust.
– A co z maszynopisem? – dopytywała się policjantka.
– Przepadł. Podobnie zresztą jak pamiętniki… W ogóle, końcówka życia Odiza przedstawia się dość tajemniczo. Ostatnie tygodnie przed śmiercią spędził w swojej samotni na Korsyce. Podobno przez pewien czas towarzyszyła mu tam jakaś kobieta. Nikt nie zna jej nazwiska. Podobno była piękna. Zniknęła na parę dni przed śmiercią pisarza. Wkrótce potem sam poleciał z Ajaccio do Marsylii i tam w pobliżu małego podmiejskiego dworca rzucił się pod przejeżdżający ekspres… Niektóre gazety podawały rysopis tej kobiety – wysoka, szczupła, dystyngowana, o platynowych włosach, na imię miała Irene…
Słuchawka zadrżała w ręku Marii. Przeprosiła fantastyczkę i natychmiast zawołała Raula. Towarzyszka Odiza zbyt zaskakująco przypominała niedawną fascynację Ronsona!
– Trzeba go będzie zawiadomić – zgodził się Martinez. Ale nim dosięgnął słuchawki, znów zadzwonił telefon. Zdyszany, pełen niepokoju głos kobiecy. Dwa wyrzucone zdania:
– Niech Ronson nie jedzie na Żółte Wzgórza. Niech Ronson tam nie jedzie…
– Halo, czy to pani Irene, halo…?
Stuknęła odłożona słuchawka. Martinez poczuł, jak zasycha mu w gardle. Szybko wykręcił numer centrali i poprosił o radiotelefoniczne połączenie z wozem Raya. Chwila oczekiwania przedłużała się w nieskończoność. Wreszcie włączył się sam komisarz:
– Głupia sprawa. Od kwadransa nie możemy złapać z nimi łączności.
Żółte Wzgórza wzięły swoją nazwę od łanów dojrzewającej pszenicy, które jeszcze kilkanaście lat temu pokrywały łagodne wzniesienia. Obecnie przeważał tam gęsto zabudowany teren willowy. Rzędy równych, bliźniaczo podobnych (mimo drugorzędnych różnic wykończenia) domków, umiarkowanie kręte uliczki i zawiesista cisza wczesnego popołudnia. Ray zatrzymał wóz na placyku, przy którym zbiegało się kilka alejek, a Mark zajrzał do wielobranżowego sklepiku.
Czwarty raz próbowali szczęścia. Tym razem sprzedawca okazał się bardzo rozmowny. W ostatni czwartek, żółtawa ciężarówka? Ależ naturalnie. Przypomina ją sobie. Wyjeżdżała z tamtej uliczki, chyba z trzeciej posesji. Trudno było zresztą jej nie zauważyć. Wpadła z takim impetem, a potem zahamowała z piskiem, ba, omal nie doszło do kolizji z jakimś osobowym samochodem.