III

Biegłem już bardzo długo. Chociaż słowo „biegłem" jest lekką przesadą w odniesieniu do tego co robiłem. W głowie tłukło się przysłowie o żołnierzu, który maszeruje najpierw tyle ile może, a potem tyle ile musi. Ja musiałem!

Od chwili, gdy tam, przy wyjściu, usłyszałem warkot silników, gnały mnie już tylko dwie myśli. Jeśli zabili tyle osób, to bez wahania, dla czystej dezynfekcji, unicestwią i mnie. Po drugie, zbyt długo byłem wirusologiem, aby wątpić w perfidię chorób zakaźnych. Nie miałem żadnej gwarancji, że nie jestem zarażony. Chociaż, gdyby tak miało być, to powinienem już nie żyć, a ja wciąż biegłem.

Głęboki parów, do którego zsunąłem się nocą, ciągnął się w nieskończoność. Kiedy patrzyłem teraz na jego ściany, włos jeżył mi się na głowie. Nigdy nie zgodziłbym się na ponowne zejście. Słońce szło coraz raźniej w górę i powietrze nagrzewało się z minuty na minutę. Bieg, ciągły bieg.

Myśl, że brakuje mi sił nadeszła na moment przed tym nim upadłem na kamieniste dno suchego teraz jak popiół strumienia. Uniosłem się na rękach. W tańczących plamach czerwieni dostrzegłem, że kilkadziesiąt metrów dalej wąwóz pnie się ku górze dość ostrym podejściem. Prędzej bym umarł niż wdrapał się tam teraz. Obróciłem z wysiłkiem głowę. Niedaleko, zaraz za kępą suchych traw, wrzynał się w ścianę mały jar. Podciągnąłem się w jego stronę. Długie, tnące jak brzytwy trawy wydawały się nie do przebycia. Podszedłem metr w górę i tam, trzymając się skały, ominąłem ten jedyny ślad życia na pustkowiu. Jar skończył się rychło czymś na kształt skalnego okapu. Rosły tu małe krzaczki. Niestety, nic jadalnego na nich nie dostrzegłem. Były za to dość miękkie. Kładąc się, czułem wszystkie mięśnie.

Obudził mnie lekki ból głowy, pragnienie i upał. Odruchowo podczołgaiem się do okapu. Twardy piasek był przyjemnie chłodny. Przewróciłem się na plecy i z uwagą zacząłem obserwować skały nad sobą. Z boku lekko dmuchał wiatr, przynosząc ziarenka piasku. Ale było to lepsze niż duszne stojące powietrze. Zamknąłem oczy. Musiałem wytrzymać do nocy. Jeśli nie pojawią się oznaki choroby, znaczyć to będzie, że mogę szukać ludzi. Naturalnie ostrożnie, abym zdążył im wytłumaczyć, że jestem bezpieczny dla nich.

Wyliczałem w myślach wszystko, co wiem na temat choroby, ale szło mi to ciężko. Podpierając się na łokciu ściągnąłem koszulę i podłożyłem pod głowę. Trochę lepiej.

Odpowiedzią na nurtujące mnie pytania było jedno słowo: mutacja. Niestety, aby się całkowicie upewnić należałoby dokonać kompleksowych badań. Parę zdjęć, które dał mi Pallison nie rozstrzygało sprawy. Metody dyfuzyjne i polaryzacyjne dają lepszą gwarancję. Są jeszcze moje kryształy. Tak myśląc, zasnąłem po raz drugi i śniło mi się dużo wody, chłodnej, takiej do picia…

Tym razem zbudził mnie chłód. Fizycznie może i byłem mniej zmęczony, ale przy pierwszej próbie wydostania się spod skały stęknąłem z podziwu. Mięśnie miałem wręcz zmumifikowane. Zesztywniałe od leżenia plecy poczułem dopiero, gdy grzmotnąłem nimi o sklepienie. Jak automat z przetrąconą stabilizacją wygramoliłem się z mojej kryjówki. Igła rozpalonego pragnienia przy-

pomniała mi, że od piętnastu godzin nic nie piłem. Aż się zatoczyłem. Dla odzyskania równowagi zrobiłem parę przysiadów. Wyglądało na to, że wykpiłem się tylko lekkim osłabieniem. Podrapałem język, ale nic ciekawego na nim nie znalazłem. Węzły chłonne były w normie.

– Chyba jestem zdrowy – pomyślałem.

Słaby, zagubiony nie wiadomo w jakiej części kraju, ale z pewnością zdrowy. Przypomniałem sobie stary indiański sposób. Oderwałem guzik od koszuli i począłem go żuć. Podobno wzmaga to wydzielanie śliny i pozornie łagodzi pragnienie. Chociaż Indianie używali do tego z pewnością kawałków skóry, a nie plastykowych guzików.

Zapadła ciemność. Wyszedłem na otwartą przestrzeń i spojrzałem w niebo. Wąski pasek Księżyca tkwił nad wzgórzami. W ciągu dnia, gdy drzemałem, nadsłuchiwałem helikopterów wojskowych. Nikt mnie jednak nie szukał. Możliwe było, że jeszcze nie weszli na teren laboratorium albo przeoczyli brak mojej osoby. Z każdym metrem proporcjonalnie do liczby siniaków, poprawiał mi się wzrok. Teraz droga pięła się pod górę. Przyznaję, że się bałem, ale tylko ktoś bez wyobraźni nie odczuwałby lęku będąc sam w takiej scenerii. Zimno, ciemno i tylko wyznaczona bryłą czerni krawędź wąwozu. Niech jeszcze spadnie temperatura, a gorączka murowana. Obrazy z pamięci podsycały niepokój. Co chwilę wydawało mi się, że to już, już. Ale nie, droga uporczywie wyłaniała swoje nowe szczegóły. Ile kilometrów od laboratorium mogę być? Dziesięć, dwadzieścia, gdzieś w tych granicach.

Wreszcie stanąłem na górze. Płaskowyż. Ruszyłem do przodu. Godzina, półtorej, ciągle twardy piasek i rzadka trawa pod stopami. Czasami schodziłem w dół, czasem pod górę. Łagodne wzgórki ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Chwilami zatrzymywałem się dla złapania oddechu, aby zapomnieć o dręczącym pragnieniu. Znajdowałem większy kamień i patrzyłem w niebo. Liczyłem spadające gwiazdy i przez moment byłem szczęśliwy. Szczęśliwy, że nie muszę iść, że nic mi nie grozi. Byłem sam, odcięty nocą od wszystkich ludzi. Myślałem. Myślałem tej nocy o rzeczach dawno nie wymawianych. Tych, które schowałem w pamięci bądź uznawałem za oczywiste. Całe moje życie. Może stąd pochodzi powiedzenie, że przed śmiercią człowiek widzi wszystkie zdarzenia, jakie przeżył. Nie, nie miałem zamiaru umierać. Po prostu byłem sam; zagrożony, ale jeszcze nie przytłoczony możliwością przegranej. Potem szedłem dalej.

To, że schodzę z płaskowyżu zrozumiałem po piętnastu minutach ciągłego marszu w dół. Wydawało mi się, że niżej dostrzegam długą, powykręcaną smugę o jednolitym zabarwieniu. Jeszcze paręset metrów i już byłem pewien – to szosa; nawet asfaltowa, pominąwszy bezlik zdobiących ją dziur. Nie pozostało mi nic innego jak podążyć nią dalej.

Było już bardzo zimno. Suche powietrze zachłannie zabierało ziemi ciepło. Szczękałem zębami, rozumiejąc, że chłód przenikający mnie nie tylko z powietrza pochodzi. Zgęstniała krew wolno sączyła się w żyłach. Starałem się nie myśleć o obrzydliwym smaku, jaki mam w ustach. Po wieczornym przypływie sił, przychodził gwałtowny ich spadek.

Warkot! Nie dowierzając uszom, odwróciłem głowę. Jeszcze chciałem uciec, schować się, lecz ciało protestowało bezruchem. Światła zbliżały się coraz bardziej. Zmrużyłem oczy od blasku. Chyba machnąłem ręką. To tylko jeden wóz; zwykły, cywilny.

– Co się dzieje? – grubas wyszedł na zewnątrz i z ręką na dachu przyglądał mi się z zaciekawieniem.

– Proszę mnie zabrać – wyszeptałem tak cicho, że musiałem zaraz powtórzyć. – Miałem wypadek. Już od kilkunastu godzin staram się stąd wydostać.

Nie dziwiłem się, iż mi nie dowierza. Moje białe laboratoryjne spodnie i koszula prędzej wyglądały na strój penitencjarny niż normalne, ubranie. W natchnieniu dodałem.

– Sprawiłem sobie niedawno helikopter. Za daleko poleciałem i wysiadł mi.

Widziałem, że to był gotów już kupić. Jeszcze chwilę gapił się na mnie. Potem spojrzał w ciemność. Nie wiem czy wiele dostrzegł, ale najwyraźniej zadowolił się tym.

– W porządku. Wsiadaj.

Odblokował drzwi. Bez pytania owinąłem się w leżący na tylnym siedzeniu koc. Nic nie powiedział, tylko podał termos. Oczy wyszły mu na wierzch, kiedy ujrzał, z jakim tempem go opróżniam.

– Masz chłopie szczęście, że mnie spotkałeś. Szczękając zębami przytaknąłem. Ruszyliśmy.

– Jeszcze trochę, a byłbyś pierwszą ofiarą tych okolic od czasów kolonizacji – zarechotał, wyraźnie oswajając się z moją obecnością.

– Niech pan będzie taki uprzejmy i odstawi mnie do najbliższego miasta – powiedziałem. – Dalej już sobie poradzę.

– Dobra, dobra. Nie martw się, za sześć godzin będziemy w Malison – zawahał się moment.

– A jeśli to, co cię tak urządziło nie było helikopterem, to też się nie martw. Jak ktoś jest w porządku, ja się do jego spraw nie mieszam.

Gestem ręki uciął moje wyjaśnienia.

– Mówię ci, masz szczęście. Tą drogą mało kto jeździ, chociaż jest niezłym skrótem; ponad sto kilometrów się oszczędza. Tylko diabli wiedzą dlaczego nie jest oznaczona na mapach. Słyszysz? – spytał.

Ale ja już nie słyszałem.

IV

– Lubię takich facetów Jak ty – powiedział Mazzoni, gdy pożerałem trzecią porcję parówek.

Nie wiedziałem dokładnie o co mu chodzi, ale na wszelki wypadek uśmiechnąłem się porozumiewawczo. Od godziny jechaliśmy bardziej uczęszczaną drogą, mijając coraz więcej drzew i zieleni. Opuszczałem krainę „złych ziem". Byłem z tego zadowolony. Jedynym kłopotem był fakt, że Mazzoni, wzorowy rolnik, dobry ojciec rodziny, jechał do domu i za nic nie dawał się uprosić o to, aby odwieźć mnie do miasta z lotniskiem, albo chociaż większym dworcem. Śpieszyło mu się i chyba trochę złośliwie pocieszał mnie, że raz na dwa dni z jego miasteczka odjeżdża autobus. Najwyraźniej uważał, że należy mu się towarzystwo do końca podróży.

W knajpie najwięcej ludzi stało przy barze, większość w drelichowych spodniach i identycznie skrojonych bluzach. Jedyna w tym gronie kobieta sprawiała wrażenie zawstydzonej. Dopiero później zrozumiałem, że jej wypieki pochodzą z ginu, którego szklaneczkę dzierżyła w dłoni. Właściciel stał spokojnie za ciżbą klientów i z nostalgią przecierał szkło. Wytarłem usta i odsunąłem talerz. Mazzoni zarechotał. Wyglądał na człowieka ceniącego dobre jedzenie. Wyszliśmy na zewnątrz. Byłem syty, w zasadzie wyspany, a letni wiatr rozpogodził mnie do reszty. Staliśmy pośrodku placu otoczonego paroma domami z czerwonej cegły. Były odrapane i aż prosiły o remont. Między nimi stał masywny budynek z wieżyczką, gdzie duży zegar miał albo kilkugodzinne opóźnienie, albo był zepsuty.

– Ty się spieszysz? – spytał niespodziewanie Mazzoni.

– Tak – odparłem z radosną nadzieją w głosie.

–  Więc masz pecha – odparł i zaśmiał się, aż jego wielki brzuch zaczął podskakiwać na wszystkie strony.

Zauważyłem, że ma przepoconą koszulę nad sprzączką paska od spodni.