Wrosłem w podłogę.

– Można chyba izolować hermetycznie cały poziom?

– Nic z tego – mruknął i nie wiadomo po co zaczął odsuwać na bok pudła spod jednej ściany.

– Pomóż mi – sapnął.

Ruchy rąk i przenoszenie ciężarów nie pozwalały na zebranie myśli Odezwał się pierwszy.

– Kiedy zorientowaliśmy się o niesamowitej wirusencji, odcięliśmy cały poziom, łącznie z sekcjami, gdzie badaliśmy ospę. To było w tym czasie, kiedy wyjechałem po ciebie. Przegrody między poszczególnymi sekcjami teoretycznie nie są idealne, dlatego też zakażenie sąsiedniej sekcji nie było tragedią. Jednak godzinę temu stwierdziliśmy identyczne objawy na wyższym poziomie. Docent Pasos wyczuł, że coś z nim niedobrze i zameldował nam. Ale było za późno.

Pallison odsunął jak widać co chciał i spojrzał na zegarek.

– Szlag by to trafił! – krzyknął. – Zapomniałem.

Podbiegł do jednego z pudeł. Na pozór było fatalnie zakurzone. W środku znajdowały się aparaty tlenowe zamkniętego obiegu.

– Wkładaj! – rzucił mi jeden. – Szybko, bo ja już głupieję.

– Po co to?

– Wkładaj, chyba nie chcesz, aby cię diabli wzięli.

Włożyłem.

– Co ty w takim razie robisz? Trzeba im pomóc.

Chwycił mnie za materiał na torsie.

– Jeśli powiesz teraz choć słowo na temat człowieczeństwa, to ci rozwalę łeb – mówił z ryjem maski przed moją twarzą.

Ledwie rozumiałem słowa.

– Posłuchaj! Jest to laboratorium pierwszego stopnia i bada się tutaj tak kurewskie świństwa, że nie mają one prawa dostać się na zewnątrz. Dlatego też ma ono specjalne zabezpieczenie, o którym nikt poza mną tutaj nie wie.

Potrząsał mną całym. Szybkę maski pokryła mu para.

– Tym zabezpieczeniem jest cały system podsłuchu wizualnego i fonicznego. Jest tu od cholery kamer i mikrofonów. Po ich drugiej stronie siedzi w bazie paru facetów, którzy w przypadku epidemii mają rozkaz nas załatwić, a laboratorium zalać ciekłym azotem.

– To niemożliwe – wybełkotałem. – Nikt tego nie uczyni z zimną krwią.

– Gówno prawda. Ich jest kilku, a tylko jeden ma prawdziwy podgląd na nasze laboratorium, inni mają podstawione nagrania i zawsze ten decydujący może mieć uczucie, że to próbny alarm. Zresztą oni takich alarmów mają kilka na tydzień i już dawno przestali kojarzyć nas z prawdziwymi ludźmi. W końcu zabijali na niby tyle razy…

– Jak zabijali?!

– Najpierw puszcza się gaz obezwładniający, potem ksylonowy, do każdego pomieszczenia. Nie masz pojęcia jak sprytnie jest skonstruowany nasz ośrodek. Następnie sprężarki wciągają do zbiorników powietrze podając na jego miejsce azot. Po godzinie laboratorium ma temperaturę niemalże próżni kosmicznej. Nie przypadkiem powiedziałem w windzie, że jest zbudowane jak termos.

Spojrzał raz jeszcze na zegarek.

– Sądzę, że zaczęli wpuszczać gaz.

– Skąd ty do jasnej cholery wiesz o wszystkim?!

– Mój bystry i genialny przyjacielu. Gdybyś miał za kochankę panienkę obsługującą jednocześnie faceta, który projektuje takie zabawne pomieszczenia jak to, wiedziałbyś to samo.

Przełknąłem wiadomość.

– Chcesz uciekać?

– Naturalnie. Jak nam się poszczęści, obydwaj zwiejemy. Tu, za ścianą powinna być pochylnia, którą za kilka dni wjadą automaty, aby pogrzebać w naszych trupach i dowiedzieć się co tak naprawdę nas wykończyło. Tym na górze główka pracuje. Ani pół wirusa nie wydostanie się na powierzchnię z tej prostej przyczyny, że nic stąd już się nigdy nie wydostanie.

Przesuwał palcami po ścianie, najwyraźniej czegoś szukając.

– Nie martw się. My tędy wyjdziemy – dodał.

Schylił się i zaczął obmacywać listwę przy podłodze.

– Niech to diabli, kiedyś sprawdziłem, że po drugiej stronie jest pochylnia, ale nie oznaczyłem wichajstrern. O, jest! – zawołał radośnie.

Rozglądając się wokół skojarzyłem pewne fakty.

– Tutaj nie ma kamer? Zaśmiał się.

– Były. Zanim przyszedłem po ciebie, zdążyłem je nieco uszkodzić. To samo zrobiłem w dwóch sąsiednich pomieszczeniach. Pomyślą, że zasilanie wysiadło.

Szarpnął listwę do góry. Zwinęła się ze ścianą jak żaluzja. Dalej były szerokie metalowe drzwi.

– Wyjdź na korytarz. Upewnij się, czy już ich załatwili. Gdyby ktoś się jeszcze ruszał, to nie wchodź mu w drogę i uważaj na maskę.

Zawahałem się. Zrozumiał mnie, gdyż życzliwie klepnął po ramieniu.

– Nie bój się. Nie pójdę bez ciebie. Chcę tylko wiedzieć ile mamy jeszcze czasu.

Jego uwagi były nieaktualne. Na korytarzu nikt się nie ruszał. Dotarłem aż do drzwi, gdzie przedtem słychać było kłótnię. Rozglądając się czujnie pchnąłem je do środka. Coś przeszkadzało. Był to młody mężczyzna z rozerwaną na piersi koszulą. Jego nogi zagradzały przejście. W głębi na podłodze leżały dwie kobiety, a z głową opartą o blat biurka siedział ten sam facet, który pytał się przedtem o Pallisona. Nie żyli! Zwiększyłem dopływ mieszanki i zataczając się pobiegłem z powrotem,

– Tylu ludzi wykończyli – jęczałem – tylu ludzi.

Ściana, przy której grzebał Pallison w czasie mojej nieobecności, uległa kolejnej metamorfozie. Ziała na niej paszcza szerokiego wejścia, za którym ciągnęła się stromo pod górę pochylnia. Zdałem krótką relację. Pokiwał głową.

– Za parę minut zaczną podawać azot. Idziemy. Mamy sto metrów pod górę. Chwyciłem go za ramię.

– A wirusy nie dostaną się przez pancerz do gruntu, nawet po zalaniu azotem?

– Jeśli będą aktywne, to pancerz ich nie przepuści. Ten chociaż jest idealnie szczelny. Chyba że to świństwo potrafi przejść przez lity metal.

Wyszczerzył zęby.

– Sądzisz, że to mutacja?

Skinął głową i szybkim krokiem ruszył w górę. Gdy zanurzałem się za nim, wydawało mi się, że z kątów magazynu poczęły się unosić, znikające na razie szybko, obłoczki białej pary.

Szło się ciężko i chyba trochę za późno wyszliśmy. Za nami biegło chłodne powietrze. Jeśli w ogóle było to powietrze. Pallison coś mamrotał, że nie potrafił zamknąć od środka wejścia na pochylnię. Idąc prawie na czworakach, ledwie dysząc w tej przeklętej masce, starałem się podążać za jego ciemną sylwetką. Biegnące w nieskończoność smugi luminoforów kończyły się w dole coraz mniejszą plamką wejścia. U góry wydawały się nie mieć końca. Pomyślałem o swojej twarzy. Musiała być sina z obrzękniętymi oczyma i astmatycznie sapiącymi ustami. Już nie mogłem iść tak szybko. Pallison starszy ode mnie rwał do przodu tempem, o jakie nigdy bym go nie podejrzewał. Nie miałem siły, aby zawołać. Luminofory były coraz słabiej widoczne. Chociaż… tak, to był azot. Myśl sprawiła, iż uczułem mróz, jaki nas otaczał. Obróciłem głowę. Pochylnią pełzła w górę mleczna mgła. Była kilkanaście metrów z tyłu, gęsta jak śmietana. Nasze szczęście polegało na tym, że tu gdzie stałem, u góry korytarza zgromadziło się cieplejsze powietrze. Tam, na dole, już by człowiek nie żył, nawet z aparatem tlenowym. Zamarzłby! W takiej temperaturze to kwestia paru minut. Na uginających się nogach szedłem dalej.

Pallison stanął. Uniosłem wzrok. Zwarte wargi ciężkich drzwi były nie więcej niż dziesięć metrów przed nami. Mimo mrozu ścinającego skórę twarzy, uśmiechnąłem się. Pallison też się uśmiechnął, ale kiedy ruszał dalej, nie wiem jakim sposobem pośliznął się i uderzając głową o ścianę upadł jak długi. Jednak nie był tak świeży jak sądziłem. Podbiegłem do niego, lecz poderwał się błyskawicznie na nogi. Zatrzymałem się niepewnie i patrzyłem jak szamocze się chwilę z aparatem tlenowym. Z wściekłością zrzucił go na ziemię. Butle potoczyły się w dół. Ze zmąconym wzrokiem spojrzał na mnie. Twarz sczerwieniała mu od zatrzymanego tchu. W ostatniej chwili zrozumiałem, że teraz mamy tylko jeden sprawny aparat. Uchyliłem się przed ciosem pięści i z desperacją chwyciłem go za nogi. Upadł w tył. Musiał nabrać oddechu, nic nie mógł poradzić. Jeszcze próbował wstać, ale torsje rzuciły go z powrotem na kolana. Uskoczyłem! Wstrząsany drgawkami, coś charcząc toczył się w dół pochylni. Dopiero teraz skojarzyłem, że przecież mogliśmy oddychać na zmianę, po jednym wdechu, ale on już zniknął we mgle.

Jęcząc ze strachu pobiegłem do góry. Z sercem w gardle uderzyłem zgrabiałymi pięściami w metal drzwi. Rozejrzałem się rozpaczliwie czując, że zamarza mi oddech na masce. Z boku była tylko jedna rękojeść. Napisu nie miałem czasu czytać. Szarpnąłem z całej siły. Chwila wyczekiwania i gdy już miałem zacząć wrzeszczeć, wejście rozsunęło się na boki. Skoczyłem do środka w ostatniej chwili, gdyż nie wiadomo dlaczego moment po otwarciu płyty metalu znów naszły na siebie. Pewnie ten napis wytłumaczyłby mi to. Rozejrzałem się gdzie jestem. Pomieszczenie przypominało tamto, w którym spotkałem po raz pierwszy Pallisona. Było tylko znacznie większe. Woląc się nie upewniać, czy jest tu powietrze zdatne do oddychania, zacząłem iść wzdłuż ściany.

W przeciwległym rogu sali wiły się spiralnie ku górze metalowe schodki. Kierunek mi odpowiadał, więc rozprostowując palce, zacząłem się wspinać na podest pod sufitem. Znów jakby śluza. Na ścianie wisi skrzynka z rękojeścią i tabliczką pod spodem.

– Otwarcie ręczne. Nie używać bez zgody nadzoru.

Szarpnąłem. Ukazała się mała śluza. Wskoczyłem nauczony doświadczeniem. I słusznie. Zdążyłem tylko dostrzec jak z tyłu w sali gaśnie światło. Obejrzałem się i zamarłem. Następne drzwi nie posiadały niczego, czym można by je otworzyć. Te za mną również. Załkałem. Nerwy zaczynały odmawiać posłuszeństwa i kiedy kabinę począł wypełniać jadowicie fioletowy dym, miałem dwa wyjścia. Albo zwariować, albo przyjąć, że to normalna procedura dezynfekcyjna. Drżąc oparłem się o ścianę. Myśli rozbiegły się wokół każdej z przypominanych scen, jakie przeżyłem w ciągu ostatnich godzin. Chyba kończył się tlen, gdyż coraz ciężej było z oddychaniem. Właśnie doliczyłem do pięciuset, gdy drzwi otworzyły się Nie bacząc na nic przeskoczyłem próg. Metal zasuwając się otarł moje plecy.

Tu było inaczej. Nie zapaliło się żadne światło. Miałem wrażenie, że krótki korytarz, w którym stoję, kończy się dużą ciemną salą. Zdezorientowany ruszyłem tam. Krok, jeszcze jeden. Dopiero zgrzyt żwiru pod stopami uświadomił mi gdzie jestem. Przyklęknąłem na jedno kolano i zdarłem maskę, wystawiając twarz do wiatru. W górze świeciły gwiazdy. Płacząc schowałem twarz w dłoniach.