EPIDEMIA

Prolog

Jałowe, sprażone słońcem pustkowie. Spokój. W cieniu baraków siedzą rzędem ludzie. Jedynie złożone w kostki białe kombinezony z maskami nie pasują do sceny. Na pobliskim płaskowyżu stoją, tnąc kratownicami niebo, wieże szybów wiertniczych. Słońce. W przeżarte skwarem powietrze wdziera się jęk sześciocylindrowych silników i chrzęst ciężko pracujących opon. Dwa wozy transportowe w asyście łazików pożerają metr za metrem piaszczystą drogę. Ludzie flegmatycznie ustawiają się w szereg. Na spotkanie przybyłych wyszedł niski człowiek w okularach. Po nagiej skórze głowy spływają mu systematycznie kropelki potu. Zanim wyciągnie rękę, jeszcze co najmniej trzykrotnie przetrze czoło wierzchem dłoni.

– Stoken, inżynier Stoken – przedstawia się.

– Sierżant Molent – mówi wysoki blondyn.

– Przywieźliśmy ładunki.

Z uwagą obejrzał podaną kartę identyfikacyjną. Przeszli na tył transportera. Wojskowy niby przypadkiem, zasłonił sobą zamek szyfrowy umieszczony na drzwiach. Po chwili stanęły otworem. Stoken łapczywie zerknął do środka. W mroku, zablokowany amortyzatorami leżał długi, srebrzyście lśniący walec.

– Dziesięć kiloton – szepnął do siebie. Sierżant kiwnął głową.

– W drugim jest to samo, ale wybaczy pan

– dodał, zamykając wóz – musimy poczekać na pułkownika.

Stoken był zbyt zmęczony upałem, aby zaprotestować.

– Wicedyrektor Colins prosił, aby przekazać panu, iż przybędzie razem z pułkownikiem

Patonem. Mają przylecieć – zerknął na zegarek -… za około godzinę.

– Tak – mruknął Stoken zgryźliwie. – My musimy smażyć się na słońcu, a oni pewnie jeszcze do tej pory siedzą przy pełnej klimatyzacji.

Sierżant zrobił krok do tyłu, jakby szukał pewniejszego oparcia dla nóg.

– Pan Colins z pułkownikiem Patonem znają się już od ponad trzydziestu lat. Stoken wzruszył ramionami.

– Czy wszystko jest przygotowane? – Sierżant nie dał zapomnieć o sobie.

– Od trzech dni – ostatnie słowo zaakcentował bynajmniej nie przypadkiem. – Może byśmy zaczęli?

Sierżant pokręcił głową.

– Niestety. Nie mam uprawnień. Miałem się tylko upewnić, że wszystko jest w porządku.

– Jasne! – Stoken przygarbił się i pomaszerował w stronę baraków.

Bał się, że któryś z robotników dobierze się do jego lodówki, jedynego pocieszenia w tym skwarze. Sierżant z tyłu krótkimi komendami instruował żołnierzy.

Trzy helikoptery wyskoczyły znad wydm wzbijając tumany piasku. Gdy zamarły silniki, dało się zauważyć dwóch mężczyzn, szczególnie darzonych szacunkiem przez resztę.

– Jak tam panie Stoken, doczekał się pan swojej bomby? – powiedział Colins, gdy już zbliżyli się do baraków.

– Dzięki Bogu, bo w tej prowizorce ledwie można mieszkać.

Colins roześmiał się.

– Sam pan wie, że pieniądze rzecz święta. Nie można było tu postawić całego zaplecza, bo w końcu podziemny wybuch jądrowy to nie przelewki. Jak rąbnie, to niejednemu jaja może urwać.

Stoken machnął ręką.

– Zdążymy dzisiaj odpalić?

– Musimy! Mam wieczorem mile spotkanie – Colins uśmiechnął się obleśnie. – Mówię ci kochany, życie jest piękne!

Zawyły transportery. W samą porę dla Stokena, który miał fatalną dla siebie w skutkach odpowiedź już na końcu języka. Zbliżył się pułkownik.

– Wysłałem chłopców, aby zakładali ładunki i muszę pana pochwalić panie Stoken. Szyby odwiercone są na medal. Będzie miał pan tyle ropy, że aż sam pan się zdziwi.

– Mam nadzieję – odparł ostrożnie, maskując rozdrażnienie. – Ta cholerna skała jest tak mało przepuszczalna.

– Niech pan się nie martwi. Wybuch skruszy ją w całej okolicy. Detonujemy na kilometrze, jak było uzgodnione.

– Jasne, moi panowie – Colins poklepał ich po plecach. – Nie możemy pozwolić, aby całowanie rączek panom z rządu poszło na marne. Chodźmy do helikoptera. Zupełnie przypadkiem mam tam całą butelkę „Martini”.

Chyba obydwaj spodziewali się tego, gdyż bez słowa ruszyli za Colinsem.

– Panie pułkowniku wszystko gotowe.

Szeregowiec najwyraźniej był przejęty całą operacją, kiedy meldował z przepisowo wyciągniętymi rękami wzdłuż szwów.

– Dobrze – pułkownik spojrzał na zegarek.

– Za piętnaście minut uzbroimy ładunki. Sygnał – czerwona flaga. Pięć minut później odpalamy. Sprawdźcie tylko zaczopowanie szybów.

Szeregowiec krzyknął, że rozumie i wskoczył do łazika.

Siedzieli w okopie za wysokim murem, mającym zmienić kierunek ewentualnego podmuchu. Jak sądził Stoken, było to grubą przesada. Przy sprawnie przeprowadzonym wybuchu podziemnym ani gram gazu radioaktywnego nie ma prawa wydostać się na powierzchnię. W kącie lekko wstawiony siedział Colins i coś klarował nie wiadomo przez kogo zostawionej łopacie. Ledwo pozwolił wciągnąć na siebie płaszcz ochronny.

– Jesteśmy dwa kilometry od epicentrum? – spytał pułkownik, szeleszcząc peleryna przy każdym ruchu.

– Tak jak pan kazał – Stoken spojrzał z ukosa.

Pułkownik uśmiechnął się przepraszająco.

– Sam nie wiem dlaczego pytam. Może rutyna?

Zapiszczał sygnał.

– Słucham? – rzucił do radiotelefonu.

Chyba ten sam żołnierz co poprzednio skrzeczał przez głośnik. Znudzony czekaniem Stoken wdrapał się metr nad ziemię i wyjrzał ponad mur. Nikogo nie było widać. Po bokach, w bliźniaczo podobnych okopach, siedzieli robotnicy i reszta żołnierzy. Na szczęście, za sprawą wiatru idącego od oceanu, zrobiło się chłodniej. Zerknął w bok, na słońce. O ile się nie mylił, najpóźniej za dwie godziny zapadnie zmrok. Trochę żałował wieży stojącej najbliżej miejsca eksplozji. Nie sądził, aby miała wytrzymać wstrząs. Jej to zawdzięczał wiedzę o nafcie schowanej pod tym przeklętym pancerzem litej skały. Ktoś pociągnął za skraj peleryny. Był to pułkownik.

– Proszę zejść. Uzbrajamy ładunki.

Zeskoczył w tym samym momencie, gdy ciśnięto w górę pęk kolorowych świateł. Odruchowo wciągnął głowę w ramiona. Od tej chwili nikt nie miał prawa wyjść poza zabezpieczenia. Colins na szczęście usnął. Z pewnością obudzi się, gdy będzie po wszystkim. Wciągnęli mu maskę na twarz, o sobie też nie zapominając. W powietrze poleciała kolejna raca. Ta detonowała z głośnym hukiem. Miała obwieścić, że każdy powinien teraz przyjąć jak najbezpieczniejszą dla siebie pozycję, gdyż pod ziemią rozpocznie się piekło.

To było piekło! Energia wybuchu spowodowała momentalne wyparowanie ładunków, Jak i przylegającej do nich skały. Fantastyczne ilości gazu topiły, rozkruszały i odparowywały otaczający ośrodek, powodując serię fal sejsmicznych o gwałtowności zdolnej zniszczyć każde umocnienie. Tony ziemi poczęły się unosić ku górze i to o wiele wyżej niż założyli technicy. Piekło stanęło otworem.

Stoken zrozumiał, iż jest niedobrze, w chwili gdy usłyszał dobiegający z ziemi głuchy łoskot i z niedowierzaniem spostrzegł, że leży na dnie okopu. Krztusząc się pluł piaskiem, czując jak gruntem wstrząsają epileptyczne drgawki. Gdzieś u góry z hałasem waliły się ściany baraków. Trzaskało szkło. Z tyłu ktoś zawył. Dojrzał kątem oka Colinsa, który w obłędnym przerażeniu wspinał się na zbocze. Może by mu się to udało, gdyby nie głęboka rysa, która oddzieliła pół muru i zwaliła go w dół. Pułkownik szarpnął Stokena za ramię ratując od przysypania. Potoczyli się, turlani kolejną serią podrygów. Ziemia wrzała. Z rozwierających się szczelin tryskał piasek ponaglany duszącym, żółtym dymem.

Pułkownik wrzeszczał pokazując na mały przyrząd. Wskazówka opierała się o końcowy sztyft. Powietrzem leciały arkusze blachy; pewnie z baraków.

– Zdechniemy! – usłyszał. – Tu jest diabelne promieniowanie.

Pobiegli w stronę łazika. Dwóch żołnierzy szamotało się na ziemi. Minęli ich, nie starając się nawet usłyszeć krzyków. Wzajemnie się podtrzymując stanęli na górze. Coś się zmieniało w krajobrazie. Pominąwszy brak konstrukcji, deformował się sam płaskowyż.

– Zapada się – pułkownik wskazał ręką, – Może być zewnętrzna detonacja. Nie rozumiem skąd taka moc.

Ostatnie słowa zagłuszyła eksplozja stojącego w pobliżu łazika. Fiknął koziołka i wyrżnął w resztkę muru. Mieli jeszcze jedną możliwość. Wywracani co krok, pobiegli dalej. Do helikoptera pierwszy wskoczył pułkownik i wciągnął za sobą Stokena. Lewa płoza była złamana i groziła wywrotką. Ryknął silnik. Poszli w górę. W dole szalały coraz gęstsze kłęby zamieci piaskowej podrzucanej milionami wstrząsów.

Byli na pięciu metrach, gdy w kabinie zajaśniało upiornie. Spojrzeli za siebie.

– Nie, Boże nie! – jęknął Stoken, lecz powstający bąbel gazu i lawy przebił powierzchnię ziemi i trysnął strzępami materii. Obrócili się na plecy, a potem raz jeszcze. Urwane łopatki poleciały w bok, potem ogon i wirując przez chwilę spadli w sam środek płynącego potoku lawy…

Dom był cichy i niesamowity. Wydawało się, że tykanie zegara niesie ze sobą coś bardzo ważnego. Leżałem na łóżku z gazetą na twarzy i zastanawiałem się, dlaczego nic mi się nie chce. Maria miała przyjść zaraz, jak tylko załatwi sprawę z Morissonem. Mały, nieciekawy człowieczek, w wiecznie brudnej koszuli. Niestety, był właścicielem sali, gdzie chciała zrobić wystawę swoich prac. Miało to być jej pierwsze wyjście do publiczności. Swoją drogą sądziłem, iż poniesie fiasko, lecz nie widziałem potrzeby, aby to mówić. Jej obrazy interesowały mnie tyle samo co i ona. Akceptowałem je bardziej na zasadzie nawyku niż uczucia. Nie, stanowczo z nią się nie ożenię. Na dole trzasnęły drzwi.

– Jesteś tam? – pytała tylko dlatego, iż znała odpowiedź.

Wiedziała, że bez stojących koło drzwi butów nie wyszedłbym na ulicę.

– Tak – wrzasnąłem, a potem zdjąłem gazetę i ryknąłem ponownie. – Leżę sobie!

– Chodź! Coś ci pokażę.

Zsunąłem nogi na podłogę i chwyciłem leżący na krześle szlafrok. Miał wyszytego na plecach chińskiego smoka i czułem się w nim jak mandaryn.

Na stole w jadalni stała wysoka, chyba na pół metra rzeźba nagiej kobiety. Ciemne drewno obrabiane zdecydowanymi, żeby nie powiedzieć brutalnymi uderzeniami dłuta, nosiło w sobie znamiona artyzmu. Na twarzy zawisł dziewczynie uśmiech. Taki niby niewinny, ale mimo to wiele obiecujący.