Изменить стиль страницы

Zza szeregu rycerzy pod ścianą najbliższego budynku wyszedł starzec ubrany w długi płaszcz, z kosturem w ręku. Meredith ledwie zerknął. Arnne aż kucnęła ze strachu, jak dziecko, usiłując ukryć głowę w swoich własnych ramionach.

* * *

Sirius szedł boczną ulicą, opierając się na ramieniu dziewczyny coraz mocniej. Sztylet w plecach wbijał się coraz głębiej. Bogowie… Co on mi tam robi? Co on mi tnie… Nie mógł zaczerpnąć głębszego oddechu, żeby nie zwymiotować żółcią. Miał wrażenie, że każde następne wymioty uduszą go po prostu. Był coraz słabszy.

– Ty świnio! – ryczały kucharki Zakonu ustępujące mu z drogi. – Ty już nic nie możesz!

– Moc Zakonu została ci okazana! – wrzeszczeli giermkowie, również usuwając się z drogi. – Jesteś już niczym. Już nic nie możesz zrobić!

Pluli na niego i na dziewczynę. Obrzucali śmieciami. Kłuli patykami, jeśli tylko zdołali znaleźć odpowiednio długie patyki. Rzucali kawałkami cegieł.

– Dno! Świnia! Żywy trup! No i co? Zobaczyłeś, co to jest Zakon, co? Pokazali ci, gdzie twoje miejsce?

Ktoś wylał na niego zawartość jakiegoś kubła. Dziewczyna płakała.

– Gdzie leziesz, durniu? Won na wysypisko pod murami!

– Jesteś skończony! Wiesz? Jesteś skończony!

– Już po tobie. Ludzkie barachło…

Im bliżej placu, im bardziej był słaby, tym bardziej skutecznie pluli. Obrzucano go śmieciami.

– Gdzie się pchasz, marny człowieczku?

Sirius był półprzytomny. Jednak giermek, który zamierzał go powalić, popełnił kardynalny błąd. Doskoczył z boku. Mechanizm napinający ukryty w rękawie księcia wysunął nóż dokładnie w chwili, kiedy tamten chwycił go za rękę. Sirius ciął odruchowo – tak jak go nauczono. Widząc zalanego krwią giermka, reszta sług odskoczyła o kilka kroków.

– Ty świnio!

– Ty gnoju!

– Już po tobie!

– Nic już nie zrobisz…

Dziewczyna zatrzymała się przerażona.

– Jeszcze tylko kilka kroków – poprosił Sirius szeptem, bo na nic więcej nie było go stać. – Zobaczmy, co jest za rogiem, co?

– Dobrze, proszę pana – szepnęła.

Ruszyli dalej. Już było widać pierwszych rycerzy na placu. Służba pozostała z tyłu. Sirius poruszał się coraz bardziej ociężale. Miał wrażenie, że co jakiś czas traci przytomność. Rycerze wokół patrzyli na niego obojętnie. Umierający człowiek, który już niczego nie mógł zrobić. Kolejna ofiara Zakonu. Takie nic. Następny człowiek, któremu pokazano, gdzie jego miejsce.

Stary czarownik właśnie przyłożył rękę do ust, rzucając zaklęcie. Meredith skontrował błyskawicznie, ale widać było, że do prostej kontry potrzebuje wszystkich swoich sił.

Sirius zrobił krok naprzód.

Jakiś giermek, być może zrozpaczony kolega tego chłopca, którego książę zranił przed chwilą śmiertelnie, podskoczył z tyłu i w całej zgrozie, która go ogarnęła po śmierci kolegi, w całej swej nienawiści, zaślepiony żądzą zemsty uderzył Siriusa w plecy kawałkiem deski. Prosto w rękojeść sztyletu. Czując eksplozję bólu gdzieś w sobie, książę wyskoczył do przodu, robiąc kilkanaście kroków. Wpadł wprost na czarownika Zakonu, czując, że właśnie umiera. Starzec zerknął w tył. To nie był dla niego przeciwnik. Zupełnie spokojny odepchnął Siriusa ręką.

Sirius był tak słaby, że runął w tył. Zdążył jednak odruchowo chwycić tamtego za ubranie. Upadł na plecy, a czarownik na niego. Sztylet, który wbito mu w plecy, „bez, wie pan, bez takiej poprzeczki przy rękojeści, jak sopel lodu…” przebił ciało chłopaka i wbił się w pierś Czarownika Zakonu.

Sirius uśmiechnął się, umierając. Nie czuł już bólu. Było mu ciepło i miękko… Widział chłopca z tobołkiem, który tańczył i śmiał się zajadle. „Już nic, nic… nic nie będzie cię obchodzić. Właśnie znikasz, Sirius – mówił bez dźwięku, samymi ustami. – Teraz nastąpi pustka, przestaniesz istnieć, ale będziesz pamiętany przez wieki. Żegnaj Sirius, Wielki Książę Królestwa Troy. Prawdziwy książę…”.

– No to jesteśmy połączeni, panie czarowniku – szepnął. – A teraz… jacyś zbóje będą cię zabijać, tu na bruku… Jak portowe męty zwykłego kmiota.

Meredith pokonał zaklęcie rannego, teraz już bez żadnego problemu. Achaja, krzycząc „Sirius!”, dopadła starca i strzeliła mu mieczem po szyi, zanim ktokolwiek zdołał zareagować.

Pierwszy Sługa Zakonu patrzył lekko zaskoczony. Potem wzruszył ramionami.

– No… No i proszę… udało ci się – zerknął na kompletnie wyczerpanego Mereditha. – Pogadamy później. Najpierw muszę załatwić sprawę z tą panią – wskazał Achaję.

Podszedł bliżej do dwóch trupów.

– No, no… – powtórzył. – Ten Wirus podsyła nam coraz bardziej inteligentnych ludzi – zakpił.

Achaja, becząc i obcierając usmarkany nos rękawem, przyłożyła mu miecz do szyi. Pierwszy Sługa Zakonu zerknął w jej oczy z wyraźnym zaciekawieniem. Ewidentnie nie był tchórzem. Chyba nawet nie znał pojęcia strachu. Był mężczyzną. Prawdziwym.

– No, no… – mruknął. – Zachlastasz mnie?

Zaskoczył tym Achaję tak, że nie mogła zrobić żadnego ruchu. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie i to z wyraźną ciekawością. Obydwoje. Mierzyli się wzrokiem i razem usiłowali odgadnąć, co takiego dziwnego kryje się w tym drugim. Pierwszy Sługa Zakonu ocknął się trochę szybciej.

– O choroba – szepnął tak, żeby nie słyszał go nikt inny. – Nie sądziłem, że mężczyźni noszą kiecki – zerknął na jej spódniczkę. – W innym miejscu, w innych czasach uczyniłbym cię rycerzem Zakonu.

– Pieprz się! – powiedziała mu ciepło Achaja. – Pieprz się równo!

– Nie do końca zrozumiałem, ale myślę, że pojąłem intencję – Pierwszy Sługa uśmiechnął się równie ciepło jak dziewczyna.

Przez dłuższą chwilę uśmiechali się do siebie naprawdę przyjaźnie. Patrzyli na siebie w szoku. Patrzyli jak przyjaciel na przyjaciela. Jak żona po kupnie nowej kiecki na męża. Jak mąż po udanym współżyciu na żonę.

– No niech cię szlag trafi – warknęła w końcu Achaja.

– Ciężko będzie – odpowiedział. – Przygotowałem ci parę niespodzianek.

Zatrzepotała rzęsami.

– Naprawdę? Chyba mi się tu nie oświadczysz.

– Nie mogę. Muszę żyć w celibacie – przygryzł wargi. – I dopiero teraz tak naprawdę poczułem, jaki to ciężar.

– Oj. Bo się pobeczę, poryczę i będziesz musiał ocierać mi łzy haftowaną chusteczką.

– Nie śmiej się. Muszę cię zabić.

Skinęła głową.

– No to już. Na co czekasz? Niech się te setki rycerzy na mnie rzucą.

– Mam trochę tańsze rozwiązanie. Bo wiesz… Taki rycerz to cholernie drogo kosztuje. Co ich będę marnował, żebyś mi zbyt wielu pochlastała.

Roześmiała się znowu.

– Ty gnoju.

– Tak na mnie mówią – potwierdził skinieniem głowy. Potem klasnął w dłonie. – Mam coś lepszego.

Gdzieś z tyłu rozległa się muzyka. Prawdę powiedziawszy dość dziwna. Wyglądało to, tak jakby muzykanci swoim instrumentarium, przygotowanym wyłącznie na przygrywanie biesiadnikom w karczmach, usiłowali zagrać marsz wojskowy. A potem zza pleców rycerzy wyłonił się Virion. Achaja poczuła igiełki strachu, czuła też, że przyspieszył jej oddech. Stary, łysy i gruby mężczyzna uśmiechnął się jednak, podnosząc do ust wielką amforę wina.

– Cześć, siostro – przełknął wielki haust.

– Cześć, bracie – mruknęła. – Co? Znowu cię na mnie wynajęli?

– Na co mnie wynajęli, to powiem ci później – zerknął na swoich muzykantów nieudolnie rzępolących marsz. – Fajna kapela, nie?

– No… dla kogoś głuchego od urodzenia, to całkiem, całkiem.

Uśmiechnął się znowu.

– Na ciebie to mają coś lepszego niż ja. Osobiście czuję się znieważony, bo zostawili mnie w rezerwie – westchnął ciężko i upił jeszcze łyk wina z trzymanej w zgięciu ramienia amfory. – Patrz.

Pierwszy Sługa Zakonu pstryknął palcami. Spomiędzy szeregów rycerzy wysunęła się mała postać. Dziewczyna miała na sobie płócienną, wojskową kurtkę, krótką, ale bardzo szeroką spódnicę, żeby nic nie krępowało ruchów, i leciutkie, cholernie kosztowne sandały. W prawej ręce trzymała miecz, w lewej króciutki sztylet. Była dość podobna do Achai. Co gorsza Achaja skądś ją znała, ale za żadne skarby nie mogła sobie przypomnieć skąd.

– Witaj – powiedziała tamta. – Jestem Marina.

– Cześć. Widziałam cię już, prawda?

Marina skinęła głową.

– Przypomnisz mi?

– Jasne – tamta skrzywiła lekko wargi z pogardą. – Znamy się z obozu niewolników. Budowa cesarskiej drogi. Pamiętasz taki epizod w swoim życiu?

Akurat. Achaja wzruszyła ramionami. Nie mogła sobie przypomnieć.

– A pamiętasz ten dzień, kiedy chciałaś uciekać? – kontynuowała Marina. – Pamiętasz, jak Hekke przyprowadził Krótkiemu nową dziewczynę na twoje miejsce?

Bogowie! Teraz sobie przypomniała. To ona! Teraz już wiedziała. W noc kiedy uciekała z obozu niewolników… Pamiętała tę twarz.

– Hekke też cię trenował?

– Owszem – Marina wydęła wargi. – Tyle tylko, że jestem lepsza od ciebie – znowu uśmiechnęła się kpiąco. – Ja… ja zabiłam Hekkego.

Achaja poczuła, jak ją coś dusi. Poza zupełnie irracjonalnym strachem, który nią targnął, poczuła jakiś dziwny żal. Przecież nie lubiła Hekkego. Nienawidziła za to, że się nad nią znęcał w walce, że używał jej jak rzeczy do wszystkich koncepcji miłosnych, które mu tylko do głowy przyszły, że… Opuściła głowę. Był jej przyjacielem. Tak po prawdzie jedynym. Czuła, że nie może powstrzymać łez.

– Tylko mi się tu nie pobecz, mój kotku z czarnymi oczami – Marina podeszła bliżej i spojrzała taksująco na swojego przeciwnika. – Widzisz, jest pomiędzy nami pewna różnica. Ja ćwiczę codziennie. A ty? – zaczęła się śmiać. – Nie masz czasu? Ach! Wiadomo, księżniczka. – Jej ręka, ta ze sztyletem, przesunęła się po tyłku Achai. – Ooooooo… tu już mamy troszeczkę sadełka – dotknęła przez kurtkę piersi Achai. – No taaaaak… Czyżbym wyczuwała, że są pełne? Już nabrałaś trochę tłuszczu, co?

– Przestań.