Изменить стиль страницы

ROZDZIAŁ 11

Achaja spięła konia i podjechała do Biafry.

– Coś tu jest nie tak – mruknęła.

– Co?

– Gdzie tyłowe warty Troy?

Nie zrozumiał. Rozejrzał się wokół, ale jedynym widokiem był tłum cywilów rabujący kupieckie składy w pobliżu.

– No rabuję! – krzyczał chuderlawy mężczyzna, trzymając w jednej ręce ogromny połeć słoniny, a w drugiej przeraźliwie wielki dzban importowanego wina. – No rabuję, psiamać. Naplujcie mi w twarz. Powieście mnie. Wczoraj byłem porządnym obywatelem, płaciłem podatki, a dzisiaj jestem złodziejem. Ale mam dzieci…

– Nikt ci nic nie zrobi, dziadygo – krzyknął inny. – Bierz, co chcesz i mordę w kubeł.

– Puść to wino – dodała jedna z kobiet. – Weź cukierki dla dzieci.

– No, ale… ja jestem pijakiem – wyjaśniał chuderlawy. – Jak mam żyć bez wina?

Biafra zerknął w tył. Dwie kompanie zablokowały luański oddział na skrzyżowaniu. Z przodu widać było wielki plac.

– Znam regulamin Armii Troy na pamięć – powiedziała Achaja. – Przecież, jeśli tam jest już przystań – wskazała wielki plac przed nimi – i jeśli są tam sojusznicze wojska, to tutaj musiałyby stać warty tyłowe.

– Kurwa – Biafra uniósł się w strzemionach i rozejrzał jeszcze raz. – Kurwa.

Zawrócić konia by nie zdołał. Zeskoczył więc z siodła i runął w tył biegiem tak szybkim, że zdążył przed rycerzami, którzy właśnie wyłaniali się z bram domów za nimi. Dobiegł do dwóch poharatanych kompanii Arkach, ale cóż znaczą dwie kompanie wobec takiej masy sił Zakonu? Biafra był tchórzem tyle tylko, że… tchórzem wyjątkowo inteligentnym. Przebiegł przez linię własnych wojsk i wpadł pomiędzy atakujących Luańczyków, rycząc:

– Żołnierze! Cesarz w śmiertelnym niebezpieczeństwie!!! Kazał, żeby wszystkie wojska ruszyły odciążyć pałac!!!

Jako jedyny mężczyzna w armii kobiet miał na sobie cywilne ubranie. Wyglądał jak bogacz. Był człowiekiem nawykłym do wydawania rozkazów. Poza tym, oni uważali go za bohatera, przecież facet nietknięty przebiegł przez sam środek wrogich, w ich mniemaniu, oddziałów. Luańczycy mu uwierzyli. Ruszyli za nim biegiem do pałacu. Prosto w ręce czekających tam grenadierów.

Achaja nie miała już takiej szansy. Była odpowiedzialna za swój oddział. Wyszarpnęła miecz, kazała zsiadać z nieprzydatnych w wąskiej uliczce koni, ale rycerze nie atakowali. Cała masa zasłoniła drogę z tyłu.

Odebrano im konie, a raczej odprowadzono je w tył i rozpędzono, uderzając mieczami w zady. Wszystkie dziewczyny były ciągle uzbrojone, mierzyły do rycerzy, ale tamci nie atakowali.

– Chodźmy na plac przy przystani – powiedział nagle Meredith do Achai.

– Tam będzie jeszcze gorzej – mruknęła.

– To pułapka. Nic nie poradzimy. A tam jest Pierwszy Sługa i Czarownik Zakonu.

– Skąd wiesz?

– Mam swoje źródła informacji.

Skrzywił się lekko i pierwszy ruszył w stronę placu. Achaja wściekła przygryzała wargi. No szlag! Kazała wycofywać się swojemu plutonowi. Rycerze nie naciskali. Postępowali z tyłu w odległości jakichś dwudziestu kroków.

Plac był ogromny. Przecięty kanałem z przystaniami wyładunkowymi po jednej i po drugiej stronie wody. Teraz jednak zajęty był wojskami Zakonu, które utworzyły niezbyt ścisły czworobok. W jego centrum stało jedno jedyne, dość skromne krzesło. Zajmował je Pierwszy Sługa Zakonu. Niski, ubogo ubrany mężczyzna w sile wieku. Jadł właśnie gotowany ryż z małej miseczki. Na widok plutonu służbowego wstał lekko i podszedł bliżej.

– Proszę o wybaczenie – przełknął porcję ryżu i uśmiechnął się przepraszająco. – Zanim zaczniemy, chciałbym coś wyjaśnić.

Wziął do ust nową porcję, tym razem jednak tak małą, by mógł swobodnie mówić z pełnymi ustami.

– Muszę wysługiwać się donosicielami, muszę nadstawiać ucha zdrajcom, muszę kupować różne męty czy to za pieniądze, czy tylko zaspokajając ich ambicje. To, niestety, mój obowiązek. Muszę słuchać donosicieli, ale… ich nie cenię. Jeśli przestają być potrzebni i jeśli tylko mogę, z reguły oddaję ich w ręce tych, których zdradzili – odchrząknął i włożył do ust kolejną porcję gotowanego ryżu. – Was zdradziła ta mała tutaj – wskazał łyżką – jak jej na imię?

Sharkhe runęła do ucieczki, zaskakując nawet Chloe, która stała najbliżej. Jednak już po chwili dwóch rosłych rycerzy przyprowadziło ją, szarpiącą się, z powrotem.

– Zróbcie sobie z nią, co chcecie – powiedział towarzyszący im człowiek z czerwoną opaską mistrza na głowie. – Możemy zaczekać nawet dłuższą chwilę.

– Jakbyście chcieli kata, żeby nabić na pal – odezwał się Pierwszy Sługa. – Mogę wam dać mojego.

Sharkhe wyrwała się rycerzom i runęła do własnego, porzuconego na bruku, karabinu. Tym razem złapali ją nie tylko rycerze. Również Shha, Chloe i Bei chwyciły ją za ramiona. Sharkhe płakała coraz głośniej.

– Dajcie mi to zrobić samej! – łzy ciekły jej po policzkach. – Dajcie mi to zrobić samej…

Uwolniła jedną rękę i zdjęła sobie but i skarpetę. Chwyt strażników rozluźnił się trochę. Sharkhe wzięła swój własny but do ust i wyszarpnęła sznurówkę. Uwolniła drugą dłoń i przywiązała sobie sznurówkę do dużego palca u nogi.

– Dlaczego to zrobiłaś? – Lanni odsunęła się kilka kroków, tak jakby sama bliskość donosiciela mogła ją skalać. Dziewczyny patrzyły zszokowane.

Sharkhe pozwolono dosięgnąć własnego karabinu. Przywiązała drugi koniec sznurówki do spustu, ale i tak była za mała, żeby włożyć sobie lufę do ust. Z tyłu podeszła Chloe.

– Za zdradę powinni cię regulaminowo powiesić – mruknęła cicho. – Ale byłaś moją siostrą. Dlaczego mi zrobiłaś coś takiego?

– Zastrzel mnie, siostro – poprosiła Sharkhe.

– A po co, śmieciu?

Chloe wyjęła bagnet i wbiła tamtej w klatkę piersiową. Potem odwróciła się, by nie widzieć padającego ciała.

– Ja nic o tym nie wiedziałam – szepnęła i rozbeczała się nagle.

– Wierzę ci! – krzyknęła Lanni.

– Wierzę ci – powtórzyła jak echo Bei.

– Wierzę ci – mruknęła Mayfed.

– Wiem – powiedziała Achaja. Reszta dziewczyn potakiwała ruchami głowy. Dwie najbliższe rozsunęły się, żeby zrobić Chloe miejsce na powrót w szeregu.

Pierwszy Sługa nachylił się nad konającą.

– Donoszenie jest bardzo brzydkie – uśmiechnął się kpiąco. Wesołe ogniki zabłysły w jego oczach. – Jaki jestem biedny, że muszę mieszać w pokładach takiego gówna.

– Przecież… przecież wy sami mnie… – wyszeptała malutka dziewczyna, trzymając oburącz bagnet. Już odpływała.

– Wybór miałaś – powiedział Pierwszy Sługa poważnie. – Co? Ojciec i matka nie nauczyli, jak należy postępować? – i powtórzył za Chloe: – Śmieciu.

Wyprostował się powoli.

– Chciałem jak najmocniej przeprosić wszystkich obecnych. Wiem, że nie tylko donosiciel, ale także ten, kto go słucha, który choć raz poweźmie przypuszczenie, że donosiciel może mieć rację… ten się z nim zrównuje. Biorę na siebie ciężkie przewinienie. Trudno. Ja przynajmniej ich nie usprawiedliwiam – westchnął ciężko, jakby sam chciał się usprawiedliwić. – Trudno i darmo… Z całego serca przepraszam – dodał zupełnie poważnie.

– Bo się zaraz popłaczę – warknęła Achaja. Trzymała dłoń w pobliżu rękojeści swojego miecza.

Spojrzał na nią z wyraźnym zaciekawieniem. Podszedł bliżej.

– Czy to prawda, że mogłabyś mnie zabić zanim którykolwiek z moich rycerzy wyciągnie miecz? – zapytał.

– Tak.

– To dlaczego tego nie robisz?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Po pierwsze, to by nic nie dało. Po drugie… Może wstrzymują mnie, choć trochę, te słowa… To, że powiedziałeś „przepraszam”, gnoju.

Skinął głową.

– Głupio ci zabić bezbronnego mężczyznę?

Znowu wzruszyła ramionami.

– Jestem uzbrojony, choć sam żadnej broni nie noszę. Popatrz na tych wszystkich rycerzy wokół – powiedział. – To moja broń.

– Odważny jesteś.

Ukłonił się jej lekko.

– Będę płakał nad twoim grobem. Szczerze i rzewnymi łzami – odwrócił się nagle. – To, co cię wstrzymuje przed ucięciem mi głowy, to honor – powiedział cicho – którego jakoś nigdy nie zauważyłem u tych śmieci – wskazał na leżące na bruku ciało. – Choć tak pięknie potrafią udawać, że go mają – teraz on zagryzł wargi. – Bogowie! Muszę żyć z gównianymi ludźmi. A takich jak ci – wskazał na pluton służbowy – muszę zabijać. Jak trudna jest służba Zakonu…

Otrząsnął się po chwili.

– Tak właściwie to mam sprawę tylko do Mereditha, Achai, Siriusa i Zaana. Reszta mogłaby sobie pójść do domu czy gdzie tam… – westchnął ciężko. – Ale pewnie nie pójdziecie.

– Lepiej na to nie licz! – krzyknęła Annamea. Usiłowała właśnie skombinować sobie jakąś broń, rozpytując stojących najbliżej żołnierzy czy nie mają jakiegoś zapasowego miecza, czy w ogóle czegoś ostrego. Dostała długi nóż i kastet.

Pierwszy Sługa pokiwał głową.

– Wiem. Bo nie jesteście gównianymi ludźmi – łzy, prawdziwe łzy popłynęły nagle po policzkach Pierwszego Sługi. – Nie jesteście ludźmi ulepionymi z gówna. Wy nie udajecie, że macie honor. Po prostu macie i już… – wziął do ust następną porcję ryżu, potem odstawił miseczkę wraz z łyżką wprost na bruk. Zamyślił się dłuższą chwilę.

– No dobrze – podszedł do Mereditha. – Uciekłeś z Wyspy Zakonu. Złamałeś boskie prawo.

– Wiem – powiedział Meredith spokojnie.

– Sądzisz, że te kilka dziewczyn wokół cię ochroni?

– Nie. Jednak ktoś powiedział mi, że spotkam się jeszcze raz z Czarownikiem Zakonu. I tym razem to ja będę miał sojuszników i możnych protektorów. Tym razem to będzie…

– Nie „ktoś” tylko „coś” ci to powiedziało – przerwał mu Pierwszy Sługa. – To jest rzecz. To jest „coś”. Czyżbyś zapomniał, że nazywają to „Wielkim Kłamcą”?

– Tym razem – podjął spokojnie Meredith przerwane zdanie. – Tym razem to będzie egzekucja.

– Ach… Więc chciałbyś się zmierzyć z Czarownikiem Zakonu raz jeszcze? – lekkie skinienie dłonią. – Proszę. Jest tutaj.