Изменить стиль страницы

Jego pomocnicy odwiązywali od pasków skrawki materiału, by zacząć selekcję rannych. Czarny kolor – pomoc natychmiast, czerwony – trochę później, biały – może czekać. Sanitariusze już podnosili pierwsze, oznaczone czarną chustą, ciało. Virion, Achaja i ta trzecia osoba stali nieruchomo, usiłując poradzić sobie z własnymi umysłami.

– Rozrzucać chusty! – wrzeszczał Marbe. – Czarna, czarna, czarna, czerwona, czarna, biała! Szybciej, łazęgi. Szybciej! Czarna, czarna, biała. Ruszać się, gnoje. Ruszać się, psiamać!

Achaja, Virion i ta trzecia osoba. Ciągle nieruchomi wśród rodzącego się nagle rozgardiaszu. Medycy i sanitariusze od grenadierów biegli właśnie, żeby udzielić pomocy Marbemu.

– Czarna, czarna, biała, czerwona. Grenadierzy! Bierzcie północne skrzydło!

Achaja zamknęła usta, nie chcąc, żeby ślina spływała jej po brodzie. Spojrzała na Viriona. On na nią, a potem na trzecią osobę.

– Widzisz – mruknął. – Kończy się nasz czas, dziecko.

– Co? – nie mogła nawet przełknąć śliny. Fakt, że przeżyła walkę w ścisku, graniczył z cudem.

– Musimy coś dać nadchodzącej epoce. Nasz czas dobiegł końca – wskazał na tę trzecią, która mogła jeszcze utrzymać się na nogach. – To już nie będzie cywilizacja, gdzie szermierze decydują o czymkolwiek.

– O czym mówisz?

– O niej – Virion wskazał trzecią osobę. Podszedł do rozkraczonej dziewczyny z karabinem w rękach.

Mayfed. Wieśniaczka z karabinem w garści.

– Epoka, gdzie liczył się miecz i honor, właśnie dobiegła końca. Teraz nadszedł czas snajperów… – podał Mayfed swój miecz. – Masz. Daj dzieciom na pamiątkę.

– O czym ty mówisz?

– To już koniec naszej cywilizacji. Teraz czas snajperów. Czas zwykłych ludzi…

Odwrócił się na pięcie i poszedł szukać wina. Ale, odchodząc, ciągle jeszcze mówił.

– Nie sądzisz, że to znak? Jakiś zagmatwany symbol? Że to dziwne, że tylko my w trójkę przeżyliśmy nietknięci? Dwoje szermierzy natchnionych i ona. Mayfed. Chłopka z karabinem. Zwykła córka chłopa z zapadłej wsi… Nadchodzi czas snajperów. Teraz każdy zwykły człowiek przemówi głosem gromu. Musimy coś dać nadchodzącej epoce…

Achaja patrzyła na zszokowaną dziewczynę. Ta jednak nie zawracała sobie głowy nadchodzącą epoką.

– Zarrakh! – krzyczała. – Zarrakh, gdzie jesteś?!!!

– Kurwa, tutaj! – usłyszały cichy głos. – Już nie żyję.

– Nie pierdol. Żyjesz!

– A gówno.

Zarrakh trzymała obie dłonie przyciśnięte do twarzy. Spomiędzy palców wypływała krew. Miała wybite albo przecięte czymś oczy.

– O mamo! Nic nie widzę, nie żyję już, w dupę jeża!

– Żyjesz kretynko! W dupę jeża, żyjesz!

– Nie żyję!

– Żyjesz! Medyk, medyk!!! Tutaj! Medyk!

– Czerwona chusta – sanitariusz rzucił na Zarrakh kolorowy kawałek materiału.

– Jak to czerwona??? – wrzasnęła Mayfed. – Bo cię, kutasie, zastrzelę!!!

– Spokój. Czerwona i już.

Nagle Achaja coś sobie uświadomiła. Coś, co momentalnie wyrwało ją ze stanu półprzytomności.

– Shha!!! – zaczęła wyć. – Shha!!! Gdzie jesteś?

– Tutaj – rozległ się stłumiony głos. – Żyję, siostro.

– Gdzie???

Achaja przeskakiwała nad trupami, grzęznąc co chwilę. Usiłowała nie potrącać rannych. Czuła, jak wzbiera w niej panika.

– Shha???

– Żyję.

Zobaczyła swoją siostrę, jak leży na brzuchu, z twarzą wtuloną w trupa jakiegoś rycerza, obiema rękami trzymając się za tyłek.

– Ale dostałam. Prosto w dupę. Zrób coś, żeby koleżanki tego nie widziały.

– Nie ma już żadnych koleżanek. Mayfed żyje. I Zarrakh, ale ślepa, więc nie zauważy… – Achaja dopiero teraz zdała sobie sprawę, jakie bzdury wygaduje. – Shha, siostro. Żyjesz?

– A jak, kurwa, myślisz? Ale boli…

– Medyk!!! Medyyyyyyyk! Tutaj!

Przechodzący obok sanitariusz rzucił na Shhę białą chustę.

– Jaka, kurwa, biała??? Jaka biała??? Dawaj czarną, gnoju! – Achaja podskoczyła, chwyciła go obiema rękami i uniosła w powietrze. – Do opatrunku w pierwszej kolejności!

– Ja mam swoje instrukcje, proszę pani – jąkał przerażony jej siłą. – Ja nie mogę. Rana w tyłek, albo się wykrwawi, albo do opatrunku w ostatniej kolejności…

– Ty sukinsynu – dosłownie odrzuciła go na bok. Kucnęła nad siostrą i jednym ruchem zerwała z niej spódniczkę. – O żesz… – jęknęła, widząc krew na tyłku. – Trzymaj to! Trzymaj to mocno – nakierowała dłonie siostry. Potem uniosła ją lekko jak piórko i, lawirując między trupami, pobiegła do medyka.

– Marbe!!! Marbe, teraz musisz jej zrobić opatrunek.

Medyk ledwie zerknął, skupiony nad stołem, gdzie amputował rękę jakiemuś żołnierzowi. Wycie rannego rozsadzało uszy.

– Rana w pośladek. Jeśli uszkodzona tętnica, to zaraz się wykrwawi na śmierć. Jeśli nie, to do opatrunku w ostatniej kolejności.

Achaję zatkało. Położyła Shhę tuż obok stołu.

– Marbe, gnoju! Wydałam ci rozkaz!!!

Chwyciła go i uniosła w rękach.

Czasy się zmieniały. Już nic nie było takie jak dawniej. Zwykły medyk podniósł bowiem rękę i uderzył Achaję w twarz. Księżniczkę. Majora.

– Uspokój się! – jego głos ledwie przebijał wrzask rannego na stole.

Zszokowana postawiła go na ziemi i chwyciła się za policzek. Wtedy poprawił jej z drugiej ręki.

– Uspokój się natychmiast.

Zaskoczona przyłożyła rękę do drugiego policzka. Marbe wrócił do operacji.

– Połóż ją gdzieś z boku. Jak się nie wykrwawi, to może rano ją opatrzymy.

Achaja patrzyła na niego zupełnie ogłupiała. Zarobiła w pysk od zwykłego medyka. Od zwykłego człowieka. Nie mogła się otrząsnąć. Podniosła swoją siostrę, żeby jej nie deptali ludzie, którzy przynosili ciężko rannych.

– Przecież tu musi być jakiś prywatny medyk. To jest Syrinx!

Niosła swoją siostrę, lawirując wśród trupów. Wokół rozgrywały się oniryczne sceny. Żywcem wzięte z najbardziej mrocznych koszmarów. Biedna Jakee siedziała z głową opartą o jakiegoś żołnierza. Grenadier patrzył na nią mętnym wzrokiem.

– Pani sierżant. Może się obejmiemy i przytulimy. Umierać będzie łatwiej.

– Nie mam cię czym objąć. Obcięli mi ręce.

– Ja mam prawą. Mogę panią objąć, pani sierżant?

Trup Lanni na wznak, z szeroko rozłożonymi rękami.

Trup czarownika Mereditha, na boku, w jakimś takim dziwnym przygięciu. Nikt nie miał pojęcia, że w jego przypadku nie miało to żadnego znaczenia. Trup rudej Chloe. Sądząc po śladach krwi, czołgała się gdzieś przed śmiercią. Achaja wiedziała. Wiedziała gdzie. Do miejsca, w którym jeszcze przed bitwą porzucono zwłoki małej, piegowatej dziewczyny. Zdrajczyni. Jej siostry.

Arnne leżąca na boku. Wokół aż tworzyła się mętna poświata od nadmiaru magii.

– Ja chcę się wypisać z wojska, ja chcę się wypisać z wojska, ja chcę się wypisać z wojska… Proszę mnie natychmiast wypisać.

Bei skulona w kucki i trzymająca się za brzuch. Patrzyła w górę, na gwiazdy.

– Wszystko jest w porządku – powtarzała. – Wszystko pod kontrolą. Zaraz się mną ktoś zajmie…

– Co ci jest? W co dostałaś?

– Nie wiem. Nie chcę patrzeć. Ale wszystko jest w porządku, wszystko pod kontrolą. Zaraz się mną ktoś zajmie. Mam czerwoną chustę.

– Zapierdol kogoś za mnie – wrzeszczała Zarrakh z zakrwawioną szmatą na twarzy. – Zapierdol kogoś za to, co mi zrobili!!!

Mayfed z karabinem szukała jakiegoś żywego jeszcze rycerza. Znalazła niedaleko, opartego o kosz z kwiatami pod ścianą. Z ust wylewała mu się krew.

– No to teraz będzie egzekucja.

Mężczyzna spojrzał na nią dość trzeźwo.

– A ty kim jesteś? – wycharczał.

– Ja jestem nikim! – warknęła Mayfed. – Jestem kompletnie nikim! Ale właśnie przestałam się płaszczyć. Odkleiłam swoją twarz od ziemi, wyprostowałam plecy zgięte w wiecznym ukłonie i wysoko podniosłam głowę – karabin znalazł się w pozycji „ogień na wprost”. – Teraz JA!!! Podniosłam głowę… prosto do tego celownika – idealnie zgrała muszkę, ramkę i cel. Potem nacisnęła spust.

Harmeen leżała tuż obok.

– Nic mi nie jest – krzyknęła, widząc Achaję. – Nic mi nie jest, mam białą chustę. Idź dalej!

Jakiś luański żołnierz, bez broni, skombinował wiadro i sznurek, czerpał wodę z kanału, biegał tam i z powrotem, żeby dać chociaż pić ciężko rannym. Kilku mieszkańców okolicznych domów też usiłowało pomagać. To podetknęli komuś z leżących koc pod głowę, to przykryli kogoś derką albo przynajmniej zakryli twarz martwemu. Ktoś darł prześcieradła, ale kompletnie nie znał się na opatrywaniu. Obwiązywał żołnierzy razem z mundurami. Któryś z sanitariuszy poklepał go po ramieniu i powiedział: „Idź, idź stąd. A poza tym… na chuj ci potem koszmary. Chcesz wyglądać jak ja? Idź”. Jakaś kobieta krążyła po polu bitwy, krzycząc: „Ana! Ana! Jesteś tutaj?” Sądząc po wieku kobiety, jej córka (syn?) zginęła w którejś z poprzednich wojen, znanych już tylko z kronik.

Z bocznej ulicy wyjechał ogromny wóz ciągnięty przez szóstkę wołów. Otaczało go kilkunastu zbrojnych.

– Łupy wojenne skupuję! – krzyczał zapiewajło na koźle. – Wszystkie zdobycze po atrakcyjnych cenach. Pamiątki wojenne! Pośredniczę w negocjacjach o okup za jeńca!

Achaja rozpoznała mężczyznę, który jechał obok krzykacza na koźle. Podeszła wprost do wozu.

– Baruch, ratuj!

Młody bankier momentalnie zeskoczył na ziemię. Rozpoznał swoją pierwszą klientkę i ruchem ręki powstrzymał zapiewajłę.

– W czym mógłbym pomóc jaśnie pani?

– Medyka. Najlepszego w Syrinx!

– Się robi! – pstryknął palcami na swoich zbrojnych. – Najlepszego medyka na świecie, ale już!!!

Nawet nie zerknął, jak kilku jego ochroniarzy runęło galopem w boczne ulice. Pomógł ułożyć Shhę na pace wozu, pomiędzy skrzynkami ze złotem i tobołami kryjącymi wojenne łupy. Nieporadnie usiłował przyłożyć jakąś szmatę do ciągle krwawiącej rany.

– A z panią wszystko w porządku?

– Tak – mruknęła Achaja.

– Nie wygląda pani za dobrze.

– Wiesz… miałam ciężkie przejścia.