Изменить стиль страницы

– Pani! Ja nigdy!…

– Zamknij się, dziecko. I zrób swoje, tak jak cię nauczono – Achaja odwróciła się w stronę formowanych właśnie oddziałów. – Współczuję ci, mała, dzisiejszej nocy. Zapamiętasz ją do końca życia.

Liniowcy Troy już ruszali. Biafra obsobaczył panią pułkownik piechoty. Szybko sformowano dwa bataliony, ale nie udało się ich porządnie ustawić. Annamea kazała ruszać swoim Dahmeryjczykom w jakiś czas po ariergardzie. Dowództwo i poczty pomocnicze zostały umieszczone w środku luźnej formacji osłaniane przez pluton służbowy Achai.

Biafra kazał ruszać, bo czołówki Troy oddaliły się za bardzo. Dwa bataliony nie były jeszcze gotowe. Dahmeryjczycy tłoczyli się, uniemożliwiając im koncentrację i formowanie szeregów marszowych.

– No dobra, chodźmy – mruknęła Achaja, wskakując na swojego konia. – Tu jest za dużo wojska.

Przygalopował książę Sirius. Sam, bez obstawy. Był naprawdę odważny.

– Nikt, szlag, nie słyszał o rycerzach Zakonu – splunął na ziemię. – Mój zwiad niczego nie wykrył.

– Dotarli do przystani? – spytał Biafra.

– Nieeee… No ale nie mogę sobie wyobrazić wojska, które wyładuje się z barek i czeka tylko na to, żebyśmy je dopadli w tym samym miejscu.

– Fakt – potwierdziła Achaja. – Takiego prezentu raczej nam nie zrobią.

– Ruszać! Ruszać – krzyknął Biafra. – Zwiad na boki!

Meredith nie mógł dosiąść przydzielonego mu konia. Trzeba było podsadzać. Dziewczyny z plutonu służbowego o mało nie turlały się ze śmiechu, bo kiedy już wsiadł, wierzchowiec czarownicy Arnne ugryzł kolegę i czarownika trzeba było podnosić, masować i sadzać na powrót w siodle. Miał wspaniałą minę. Dziewczyny ze zwiadu niewiele dzieliło, żeby się zsikać ze śmiechu. Arnne chciała mu jakoś pomóc, ale Meredith odsuwał się od koleżanki, nie chcąc, by jej „pojazd” wchodził znowu w paradę.

Nareszcie ruszyli. Z ogromną luką przed nimi, bo oddziały Troy maszerowały szybko. Achaja miała wrażenie, że wszystkie armie świata maszerują szybciej od Arkach. Te pieprzone buty z twardej skóry, tak skuteczne w górskim lesie, tutaj, w upale, na brukowanych drogach sprawiały tylko ból, odparzenia i pękające krwią bąble. Pluton służbowy na koniach miał się jeszcze dobrze, podobnie jak medycy i kapłanka, bo ktoś im poradził, żeby maszerowali boso, ale już regularna piechota nie mogła chodzić bez butów. Dziewczyny zaciskały zęby, musząc iść „w nogę” i mając na sobie te koszmarne narzędzia tortur.

– Wolniej – zakomenderowała Achaja ludziom na koniach. – Dwójkowy zwiad na równoległe ulice. Ktoś na szpicę, żeby nawiązać łączność z oddziałem Troy.

– Ja pójdę! – Sharkhe szybko zgłosiła się na ochotnika. Czyżby już zdążyła przygruchać sobie jakiegoś liniowca z Troy?

Do Achai podjechał Sirius.

– Cześć, koleżanko – uśmiechnął się sympatycznie. – Nareszcie możemy zamienić choć słowo. Bo w pałacu… – usiłował być delikatny i nie dokończył.

– Cześć, Sirius.

– Buty mi spadły, kiedy się dowiedziałem, kim jesteś. Komu zawdzięczam życie – przeciągnął palcem po tatuażu na jej policzkach. – Kocham cię, głupia babo!

Spojrzała zaskoczona. Najwyraźniej mówił poważnie.

– Kocham cię – powtórzył. – Nie masz przypadkiem jakichś sprecyzowanych już planów małżeńskich?

Zagryzła wargi. Jako księżniczka Arkach, operacyjny dowódca zwiadu, nie była panią samej siebie. Jeśli już mowa o małżeństwie, to groził jej raczej ojciec Siriusa, Orion. To była polityka na szczeblu królestw i nie miała wiele do gadania.

– A pamiętasz, jak cię podrapałam po twarzy podczas przyjęcia na dworze, jak powiedziałeś, że jestem za gruba? – desperacko usiłowała zmienić temat.

Uśmiechnął się, tym razem jakoś tak smutno.

– Nie jesteś gruba – mruknął. – Jesteś piękna. Nagle stanął w jednym strzemieniu, chwycił się kulbaki, przechylił i pocałował ją w policzek.

Dziewczyny z plutonu służbowego zaczęły bić brawo. Rozległy się okrzyki: „Yyyyyyaaaaaaaaa!” albo: „O żesz ty… Dawaj! Dawaj dalej!”. Shha jadąca tuż obok pokazała gestami: „Bierz go! Bierz go!”

Lanni wydała niecodzienny rozkaz:

– Dziewczyny… patrzeć w bok!

Achaja zarumieniła się nagle. Szlag, młodzieńcza miłość… Przecież mieli wtedy po pięć lat. W ogóle nie mogła sobie przypomnieć jego twarzy z tamtego okresu. Nie było nic poza zamazanymi wspomnieniami.

– A pamiętasz, jak mnie kopnąłeś w tyłek, kiedy śpiewałam przed królem piosenkę o głupim pasterzu?

– To była piosenka o głupim pasterzu? – zamyślił się. – Nie pamiętam.

Roześmiała się.

– Myślałam wtedy, że już nikogo nie można bardziej nienawidzić niż ciebie. Nawet król zachichotał. Choć później cię obsobaczył. A potem zrozumiałam, że byłeś moim najlepszym kolegą. Potem…

– Potem zaszły rzeczy, które obydwoje wolelibyśmy wymazać z pamięci – powiedział. – Kocham cię, gruba, śliczna dziewczynko!

– Nie jestem gruba! – niby to oburzyła się. – Przecież sam tak powiedziałeś.

– Jesteś śliczna z tym swoim tatuażem, w tym twoim mundurze, który ledwie zakrywa ci tyłek. Jesteś przepiękna, moja mała Achajko. Mój „ołowiany żołnierzyku”.

– O mamo – coś jej zaszkliło się pod powiekami. – Tak mnie nazywałeś po tym, jak wystrzeliłam do ciebie z procy zgniłym jabłkiem – usiłowała się nie rozpłakać. – Teraz sobie przypomniałam. Byłeś… Byłeś jednym z piękniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. Bogowie, a potem naprawdę zostałam żołnierzem. Na moje nieszczęście, psiamać.

Znowu pochylił się i pocałował ją, a potem chwycił jej rękę. Żołnierze z plutonu służbowego, które śledziły z uwagą całą scenę (nikt bowiem nie spełnił rozkazu Lanni), podnosiły w górę zaciśnięte pięści. W języku gestów Armii Arkach znaczyło to „Do ataku!”. Teraz do ataku, pani major!

– „Ołowiany żołnierzyk” – uśmiechnęła się, ocierając ukradkiem twarz. – Mamo… A później takie gówno…

– Nie bój się – szepnął. – Tę opowieść o żołnierzyku znało ze sześćdziesięciu galerników na okręcie Symm.

Ale nikt z nich nic nie powie, bo leżą od dawna na dnie morza.

Tym razem ona pochyliła się w siodle i pocałowała go w policzek.

Dziewczyny z oddziału zaczęły wyć. Teraz Arkach na Troy. I pierwsza bitwa od razu wygrana przez panią major. Sirius odwrócił się w kulbace.

– Siksy… Wasz oficer wydał wam chyba rozkaz. Odwróciły posłusznie głowy. Na krótką chwilę. Niestety, Sharkhe, na spienionym wierzchowcu zaryła tuż obok sztabu.

– Mamy skręcać w prawo! – krzyknęła. – Wojsko Troy nawiązało łączność z przeciwnikiem. Nasza piechota robi głębokie obejście w lewo, żeby wyjść na ich tyły. Dahmeryjczycy z tyłu robią stop i przechodzą do odwodu.

– Ilu ich jest? – spytał Biafra wściekły nagle, aczkolwiek tym razem nie przejmowała go liczebność nieprzyjaciela, ale głupawy romans księżniczki z Siriusem. On miał wobec dziewczyny inne plany.

– Niewielu, panie generale.

– To skąd te dziwne manewry?

– Ja tam nie wiem. Może jeszcze podpłyną barkami.

– Dobra. Lanni, ściągaj zwiad z powrotem, Harmeen, sztab w prawo, piechota w lewo, Dahmeryjczycy robią stop.

– Tak jest!

Ruszyli w prawo wąską uliczką prowadzącą do jednego z rzecznych portów. Shha, wykorzystując fakt, że żadna poważna rozmowa nie mogła się toczyć w tych warunkach i to, że była teraz panią chorąży, podjechała do Siriusa.

– Książę! – krzyknęła. – Proszę o pozwolenie zwrócenia się do Waszej Książęcej Mości!

– Znaczy… do mnie? – Sirius uśmiechnął się nagle.

– Tak jest!

– To zwracaj się, śliczna pani chorąży.

– Czy… – Shha zagryzła wargi. – Czy pamięta pan swoją wizytę w garnizonie w May Lee? Powiedział pan coś do porucznika, pierwszego w szeregu, a potem… potem różne legendy o tym krążyły, każda mówiła co innego, porucznik chodziła jakaś taka dziwna, a ja… ja stałam za daleko, żeby słyszeć.

– Powiedziałem: „Czy prześpisz się ze mną, mała?” – odparł książę.

Shha zachichotała.

– Dziękuję, Wasza Książęca Mość – chorąży pogoniła swojego konia, wysuwając się naprzód. Zdaje się, że miała na pieńku z porucznikiem, która wtedy stała na czele reprezentacyjnego oddziału, a obecnie służyła jako kapitan zwiadu w Trzeciej Dywizji Piechoty. A teraz… Sirius dał chorążemu do ręki straszną broń przeciwko pani kapitan.

Biafra zbliżył się również, odpowiednio powodując wierzchowcem.

– Książę…

– Panie generale?

– Myślę, że powinien udać się pan do swoich oddziałów – desperacko usiłował przerwać romans między nim a swoim majorem. – Zaraz bitwa.

– Ma pan rację, panie generale.

– Dam panu kilka dziewczyn do ochrony.

– Nie potrzeba. Spróbuję podejść z boku, jeśli informacje pańskiego zwiadu są ścisłe.

– Nalegam na ochronę. Muszę…

– Proszę się o mnie nie martwić.

Biafra podał mu podłużny kształt.

– W takim razie proszę choć przyjąć to.

Sirius zerknął na inkrustowaną metalową rurę z drewnianym uchwytem.

– Co to jest?

– Pistolet.

– Co?

– Taki mały karabin – Biafra sam niezbyt dobrze wiedział. – Wystarczy odciągnąć kurek i przycisnąć tutaj. Dostałem dwa od Chorych Ludzi.

Sirius uśmiechnął się. Skinął głową i spiął konia. Pogalopował w boczną uliczkę, chcąc wyprzedzić służbowy pluton i szybciej dostać się do swoich oddziałów. Był odważnym człowiekiem i Biafra zazdrościł mu tego jak niczego w życiu.

Chwilę później napotkali dwie kompanie własnej piechoty cofające się pod naporem jakiegoś oddziału Luan, który najwyraźniej nie wiedział o śmierci cesarza. Żaden z poruczników niczego nie słyszał o rycerzach. Obiecano im wsparcie, jak tylko sytuacja się wyjaśni.

* * *

Sirius kłusował wzdłuż płonącej ulicy. Wokół nie było nikogo. No może gdzieś tam… Ktoś coś kradł, ktoś kogoś ratował z pieca, w który zamieniły się domy. Żadnego wojska. Do momentu kiedy, walcząc o odzyskanie oddechu, nie wypadł na mały placyk. Zauważył dziwnego rycerza z sumiastymi wąsami, siedzącego na… Bogowie! Na drewnianym koniu!