Изменить стиль страницы

– Biedny idiota.

Nie wiedział, jak się wyplątać z tej sytuacji. Tam na balkonie, z Mariną i pająkiem, przynajmniej był pod siecią i znał reguły – ale tu? Może po prostu wyjść i trzasnąć drzwiami?

– Przyrzekniesz mi coś, Hunt.

– Że jak?

– Przyrzekniesz mi.

– Przyrzeknę…? – Śmiać się? Wściekać? Gapił się na nią w śmiertelnym zdumieniu.

– Dasz mi słowo, że zrobisz wszystko, by pomóc mi wyciągnąć nas z tego bagna.

– Ależ oczywiście, jasne, że ci pomogę, dlaczego miałbym nie pomagać?

Zaciągnęła się mocniej.

– Więc może na początek opowiesz mi o grzybie?

– Grzybie? Jakim grzybie?

– Do widzenia.

Zgasiła i wyrzuciła papierosa, po czym, nie spojrzawszy nawet na skonfundowanego Nicholasa, wyszła z ambulatorium. Drzwi trzasnęły głośno.

W końcu oczywiście spóźnił się na otwierający konferencję wykład Vassone. Rozmowa z generał Kleist – w istocie bardziej przypominająca policyjne przesłuchanie – powracała doń echami poszczególnych zdań, przewijał ją sobie w pamięci raz za razem, usiłując doszukać się jakiegoś głębszego sensu, bezskutecznie. O co jej chodziło? Jeśli próbowała go wrobić w odpowiedzialność za klęskę, to dlaczego o tym ostrzegała? Jeśli naprawdę usiłowała zawiązać jakiś sojusz – czemu obrzucała go obelgami? I o jakiego znowuż grzyba jej chodziło?

Wielka sala wypełniona była w jednej trzeciej. Gdy Vassone skończyła i zapaliły się światła, podniósł się las rąk. Hunt przyglądał się z górnego wejścia, kto pyta, o co i jakim tonem. Próbował wstępnie zlokalizować linie podziału. Hacjenda milczała, najbardziej napastliwi byli zaś ludzie Departamentu Stanu i CIA, czego należało się spodziewać.

Wychodząc, Marina minęła Nicholasa w drzwiach.

– Poprowadzi pani czwartą grupę – przypomniał jej. -Krasnow zgłosił się do szóstej, tej wojennej.

– Muszę jeszcze zdążyć na „Curtwaitera" – zbyła go, zerkając na zegarek. – W weekend powinniśmy się jakoś zainstalować, w poniedziałek ściągam estepowców. Pan wybaczy.

Tylko zapach jej perfum pozostał dłużej, jakaś ostra, egzotyczna woń.

Potem, podczas wykładu Schatzu, zadzwoniła do Nicholasa Imelda.

– Dyplomatyczna robota – zaśmiała mu się w uchu. – Znowu jestem za pośrednika. Gaspar chciałby się z tobą zobaczyć. Pogardzisz?

Zawsze cenił siostrę za tę niewymuszoną bezczelność słów. Pod NEti bywało to często irytujące, pakowało też Hunta w niezręczne sytuacje, prowokowało absurdalne gesty szczerości – ale nieodmiennie przypominało Nicholasowi szalone dni ich dzieciństwa, jeszcze w nadpacyficznym pałacu matki, gdy mieszkali razem, zanim odesłano Nicholasa do ekskluzywnej szkoły. Owymi czasy słońce było jaśniejsze, niebo bardziej błękitne, wieczory tak długie, noce tajemnicze… po prostu nie mógł się na nią gniewać.

– W jakiej sprawie?

– Ba!

– Rozumiem. Kiedy?

– Dzisiaj. Jutro. Coś nerwowy.

– Może sam zadzwoni.

– Żartuj dalej.

Duchy projektu ECHELON wciąż nawiedzały kręgi władzy, rosnąc w siłę mimo kolejnych oficjalnych zaprzeczeń (a właściwie – dzięki nim), i strasząc ludzi wizją systemu przechwytującego każdy sygnał i łamiącego każdy szyfr. Choćby setki specjalistów gwarantowały swym autorytetem nieprzełamywalność szumowych jednorazówek – nie umniejszało to podejrzliwości użytkowników telefonów. Skoro takie rzeczy chodzą jako public domain – rozumowali – to wyobraźcie sobie, co oni trzymają w zanadrzu…!

– Okay, wstąpię.

– Kiedy?

– Umówię się.

Robiło się późno i część słuchaczy wyciekła z sali, zanim jeszcze stary Krasnow wstąpił na mównicę. Schatzu wyszedł, nie przerywając głośnej dyskusji prowadzonej z trzema młodymi rzeźbieńcami, wśród których Nicholas rozpoznał jednego z opiniujących projekt teoretyków z Berkeley, bodaj filozofa. Sprawdził czas. Dziesiąta siedemnaście. Planował dopaść jeszcze dzisiaj samego Krasnowa i, o ile będzie to możliwe, Stimmela, asystenta prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Znowu telefon.

– Hunt.

– Hammer, sir. – Hammer był jednym z dyżurnych Centrali. – Jak pan wie, rutynowo monitorujemy otwartą łączność NYPD i maszyny Moore'a wyfiltrowały z przechwyconych rozmów informację o wypadku kutra, który przewoził ludzi na zacumowany przy granicy wód międzynarodowych USS „Curtwaiter". Najwyraźniej nastąpiła jakaś awaria komputerów sterowniczych, kuter został staranowany przez pływający pod banderą Oceanii kontenerowiec „Brasco". Na niepotwierdzonej liście ofiar znajduje się tylko kapitan kutra, di Piena, mieliśmy go na ślepym kontrakcie, sir. Brak na razie szczegółowych danych o rannych i o utraconym ładunku. Tuszujemy nasz udział przez miejscowe Biuro, nie wygląda to groźnie, zdążyliśmy na szczęście rozwinąć legendę o kasynie.

– Lista pasażerów?

– Jeszcze nie mamy. Ściągamy na bieżąco z kompów policji.

– Daj natychmiast znać.

– Tak jest.

Nie odbierała telefonu. Przeszedł do najbliższego pomieszczenia z terminalem sensorycznym. Komputer apartamentu uporczywie wyświetlał standardową wizytówkę. Wezwania przez obsługę hotelu nie dawały rezultatu.

Wyjechał na poziom parkingu Bunkra, wsiadł do BMW i podał adres hotelu Vassone przy Park Rów.

Stał przed drzwiami jej apartamentu z pięć minut -nie chciała otworzyć. Gdy w końcu się uchyliły, nie było jej za nimi.

Wszedł: cisza, ciemność.

– Pani doktor…? Nawet odgłosu ruchu.

Dotarł do salonu i tu ją zobaczył w światłach miasta wpadających przez otwarte drzwi balkonowe. Żadnych widocznych obrażeń. Miała na sobie dżinsowe szorty i T-shirt z Kurtem Cobainem. Siedziała w bezruchu na samym skraju sofy, kolana razem, dłonie splecione, zgarbiona, wzrok utkwiony gdzieś w dywan, dwa metry od stóp. Rozmiękła twarz drżała jej w brzydkich skurczach. Płakała.

Hunt zatrzymał się w pół kroku i tak już został, bo nie miał zielonego pojęcia, jak właściwie powinien zareagować. To nie była Vassone, to nie była doktor Marina Vassone. Gotowe miał tylko pytania. Czy znajdujemy się pod siecią? Czy kamery są włączone?

– Jeśli naruszam pani prywatność… – zaczął, odchrząknąwszy.

– Mikę – chlipnęła. – Orleinne…

Co robić? Zadzwonić do psychoanalityka? Wezwać pogotowie? Jasna cholera.

A jeśli to nie jest po prostu histeria powypadkowa? Jeśli znowu atak monadalny? Ą nawet nie nowy atak – lecz po prostu dalszy ciąg poprzedniego? Skutki długofalowe… część monady przecież wżarła się w jej umysł, psychomemy się przyjęły, ona je „pamiętała", diabli wiedzą, co teraz dzieje się w jej głowie, pamięć obowiązują zasady Darwinowskiego doboru naturalnego, od kilku psychomemów mogła jej wyrosnąć cała nowa osobowość, to nie jest system stabilny, nigdy nie był. W jej głowie wrze teraz wojna między Mariną Vassone a ową młodą dzieciobójczynią. Mikę…? Jej mąż? Syn? Ten, którego zabiła? Do kogo mam mówić? – do czterdziestosiedmioletniej doktor kognitywistyki o umyśle jak równanie różniczkowe, czy do tej dziewczyny z Nowej Szkocji, która nie potrafi sobie Poradzić z wyrzutami sumienia?

– Wie pani, kim jestem?

– Odwal się, Hunt. Zabiłam ich obydwoje.

No to już była zupełna paranoja. Ręce opadają. Nicholas przysiadł na poręczy fotela, przygładził w roztargnieniu wąsy. Jej się już zupełnie wszystko pomieszało, kompletny bajzel we łbie. Telepata by sobie z tym poradził, telepata ma to od urodzenia, a nawet wcześniej – ale ona? Zresztą przecież nawet w telepatów nie wchodzą monady z całymi obcymi psychomemicznymi strukturami. Ten czwarty musiał tam na orbicie wyłapać sporą część umysłu owej dzieciobójczyni – może ona faktycznie umarła i cały poszedł w myślnię? Jak umarła? Samobójstwo popełniła? W kogo się tu Marina przekształca, w jakiegoś psychopatę? Jezu Chryste, z tego się robi kiczowaty horror, redrum, redrum, redrum…

Żeby tylko nie teraz! Wojny Monadalne, konferencja w toku, „Curtwaiter"…

Uniósł sygnet do ust.

– Dajcie mi tego syna Vassone, który dzwonił do nas z Bostonu – rzekł wywoławszy Centralę.

– Jas Vassone.

– Tak jest.

– Już.

– Mówi Nicholas Hunt – przedstawił się Jasowi. -Przypomina mnie pan sobie?

– Tak, chyba tak, to pana kazała mi wtedy zawiadomić.

– Dokładnie. Proszę mnie posłuchać. Z pana matką nie jest najlepiej. Miała wypadek, ale to nie to, fizycznie wszystko w porządku. Dobrze by było, gdyby pan jak najszybciej przyleciał do Nowego Jorku i spotkał się z nią.

– Ja jestem w Nowym Jorku.

– Słucham?

– Zaprosiła mnie… To osobiste sprawy.

– Wie pan, gdzie ona mieszka?

– Tak.

– Proszę przyjechać. Teraz. Jestem u niej. Nie wygląda to najlepiej. Przekona się pan.

– Czy to ma jakiś związek z…?

– Niestety. Proszę się pospieszyć.

A ona wciąż siedziała i płakała. Łzy już przestały jej płynąć, pozostał tylko rwany, szybki oddech i grymas twarzy, i mechaniczne kołysanie się w przód i w tył. Hunt dostrzegł w tym pierwszą zapowiedź katatonii i naprawdę się przestraszył. Teraz też po raz pierwszy dotknął go lęk osobisty, lęk przed utratą drugiej osoby, nie zaś korzyści płynących z jej wykorzystywania. Aż się przeraził tego lęku. Toż to dziecinne. Weźmy się w garść, do licha. Jestem przecież dorosłym człowiekiem. Cóż z tego, że się z nią pieprzyłem. Nie z nią ostatnią. Nie dajmy ponieść się emocjom. Nie jestem od niej uzależniony. Nie potrzebuję jej. Przeżyję.

Ale estetyka nie podlega racjonalizacji. Patrzył na nią, roztrzęsioną, zapłakaną, w tych zupełnie do niej nie pasujących ciuchach, z białymi włosami dziko splątanymi, paznokciami poobgryzanymi – i aż ściskało go w piersi z żalu po tamtej Marinie Vassone, która wzbudzała dreszcz jednym spojrzeniem bladoniebieskich oczu, jednym dystyngowanym ruchem szczupłej dłoni. – Ja nie chciałam, mój Boże, ja nie chciałam… Gdyby nie sieć, podszedłby i z całej siły trzasnął ją w twarz, i po raz drugi, i trzeci, póki nie rzuciłaby się na niego z pięściami.

Tymczasem siedział i patrzył. Cisza w apartamencie. Jej oddech. Szum miasta. Z tego miejsca, pod tym kątem – już nie widział jej twarzy. Nie wiedział, czy cieszyć się z tego, czy nie. Bo jeśli się w końcu na niego obejrzy… Co to wówczas będzie za twarz? Napełniało go to irracjonalnym lękiem. Zupełnie jakby czekał na uniesienie wieka trumny wampira.