Zobaczył rozporek. Zobaczył z bliska wielki rozporek, a kątem oka trzy trupy ze zmiażdżonymi głowami. Wszyscy zbrojni zginęli, zabici przez swoje konie. Wszyscy, oprócz wąsacza, który nadal trzymał fiuta w ustach Hengista i powoli się kołysał z zamkniętymi oczyma, oczekując rozkoszy. Chyba nie zauważył, że tuż obok coś się wydarzyło.

– Dekuję – wybełkotał Hengist pod adresem koni, które tak dobrze zrozumiały jego myśl. A potem zaczął ssać, z całą siłą, jaką dawało mu elfie mleko.

– Aaaa! Aaaaa!!! Kurwo ty! Aaaaa!!! Aaarchh… Rrrrchh… Rchchch…

Śmierć jest zawsze czymś okropnym, nawet ludzka. Ta była wyjątkowo okropna. Ale Hengist nie poczuł litości nawet przez chwilę. I nawet przez chwilę nie przestał ssać. Wąsacz nie mógł nawet ruszyć ręką, żeby odepchnąć swojego mordercę. Pierwszą rzeczą, która natychmiast została wyssana z całą siłą elfiego mleka, była cała siła ludzkiego ciała.

„Dobrze, syneczku, dobrze. Jestem z ciebie dumna”.

– Nazwisko?

– Viran Watanabe.

– Jesteście Nihongiem?

– Po ojcu.

– A matka?

– Matka z Południa.

– Nawet nie za bardzo widać.

– Nie widać ojca czy nie widać matki?

– Ani jednego, ani drugiego.

– Cechy rasowe połączyły się we mnie tak idealnie, że jestem dokładnie pośrodku. Jakbym nie miał rasy.

– O, takich nam potrzeba… Łatwiejsza byłaby nasza praca, gdyby nie było ras i innych kwestii, no, etnicznych, gdyby wszyscy byli jak wy.

– Miło mi.

– Czym się zajmujecie?

– Jestem Pokornym i Skrzętnym Mistrzem Diamentowego Blasku Sprawiedliwości. Mówiąc krótko, justycjariuszem. A potocznie katem.

– Tak… Jakoś nie pamiętam egzekucji z waszym udziałem.

– Przecież zawsze mam maskę Prosiaczka-Misiaczka, nawet podczas…

– Ale to ja wydaję maski przed egzekucją! Znam wszystkich katów z twarzy i nie tylko.

– Ja wykonuję już od dłuższego czasu tylko jedną egzekucję, w przestrzeni zamkniętej.

– Od jakiego czasu?

– Od jakichś trzydziestu lat.

– O! To długa egzekucja. Na ile ostatecznie jest obliczona?

– Na długo.

Były generał Tundu Embroja ułożył się wygodnie na małych, włochatych ciałkach. Jeden ze szczurów pisnął, ale żaden nie śmiał ugryźć człowieka. Najwyraźniej uznały go za wyjątkowo dużego szczura, z którym nie warto zadzierać. Ledwie Embroja zdążył skrzyżować ręce na piersi, inne szczury wbiegły na niego, pokryły go ruchomą kołdrą ze swoich ciał. Chciały się nacieszyć jego ciepłem. No i dobrze, pomyślał Embroja, no i dobrze, mnie też będzie cieplej.

Obok mościła sobie legowisko ruda. Ruda złodziejka, kurwa i morderczyni, która stała się teraz jego wodzem.

– Jak rano szczury się ruszą – wymamrotała. – Jeśli się ruszą… Obudź mnie natychmiast.

– Przecież ty się obudzisz wcześniej. – Tundu podniósł głowę z trzech tłustych szczurzyc, które służyły mu za poduszkę. – Twój sen czujniejszy od mojego.

– Ale ty jesteś bardziej wygodnicki. Pierwszy poczujesz, że nie masz kołderki. Wystarczy, że jeden szczur zeskoczy… – ziewnęła Jonga i zmrużyła oczy. W półmroku majaczyły tylko siwe włosy byłego generała. Osiwiał, pomyślała, przedtem był tylko trochę szpakowaty.

– Czy jutro podejdziemy jakoś do mojej żony?

– Oszalałeś? Na pewno jej pilnują. Czekają, abyś się tylko objawił.

– Jonga, to jest moja żona.

– Chcesz mnie rozbawić? Czego, jak czego, ale dodatkowych atrakcji nam tu nie trzeba.

– Jonga, to jest moja żona.

– Młodą dziewczynę wydają za starego dziada. Ona w płacz, ale oni jej mówią: „To generał, będziesz syta i bezpieczna”. Bezpieczna. No i masz, jaka bezpieczna. Nie dość, że ją za ciebie wydali, to jeszcze Cesarz wyrwał jej język jako żonie zdrajcy. A ty sobie myślisz, że ona teraz czeka tylko ciebie. Żeby obmyć ci stopy i uprać te zbutwiałe łachy? Na pewno jesteś dla niej…

– Czym, Jonga?

– Złym snem – odpowiedziała Jonga i zasnęła.

Złym snem, pomyślał Tundu. Może. Ale przecież to przez ciebie zdradziłem.

– To przez ciebie zdradziłem! – zawołał nagle, budząc echa i szczury. Echa jęknęły, szczury zapiszczały.

– Co?! Zamknij się. Natychmiast. Jeszcze mi tu, dziadu, jakichś innych dziadów ściągniesz swoim mamlaniem. Albo straż grodową, chociaż to mniejszy kłopot.

– Jonga, w całym moim życiu zdradziłem wszystkich moich mocodawców i klientów. Zdradziłem, bo za bardzo się bałem, żeby robić to, co oni chcieli. Nie zdradziłem tylko Cesarza. Nie zdradziłem, bo…

– Bo za bardzo się bałem, żeby nie robić tego, co on chciał – dokończyła.

– I już myślałem, że spokojnie zakończę życie jako wierny sługa przynajmniej jednej Osoby. Aż nagle przyszłaś ty, przystawiłaś mi nóż do gardła i kazałaś tę Osobę zdradzić. A ja zdradziłem…

– Bo za bardzo się bałem, żeby nie zrobić tego, co chce Jonga.

– I teraz muszę jeszcze bardziej…

– Się bać.

– Bo mojej żonie i mojemu synowi wyrwali język. Skazali na mieszkanie w Cesarskim Mieście Niemych. Jonga… Nie masz sumienia, co? Nie boli cię nic? Nic cię nie uwiera? I nie mam tu na myśli tego szczura pod twoją dupą.

– Jak ci tak zależało, nie wiem, na żonie, czy na Cesarzu, to było mnie zabić.

– No jak miałem cię zabić, kiedy…

– Się bałem.

– Kiedy trzymałaś mi nóż na gardle.

– Na noże też są sposoby. Ale słuchaj, dziadu głupi, to nie ja wyrwałam język tej biduli ani twojemu Aldu.

– Skąd wiesz, jak się nazywa?

– Na imiona też są sposoby. Nieważne. Nie ja im wyrwałam. I nie ja wymyśliłam, że trzeba wyrywać języki tylko dlatego, że pan domu zniknął, powiedzmy, wybrał się na dłuższy spacer bez glejtu podróżnego. Przemyśl to sobie. A potem, jeśli chcesz coś zrobić dla żony i dla synka, to pomóż mi się zemścić. Pomóż mi się zemścić na tym, kto nam tutaj zwalił na łeb całe to kurestwo, jeśli chcesz zrobić coś dla żony i dla synka. I dla siebie.

Tundu milczał.

– Zrozumiałeś?

– Tak. Ale wciąż nie wiem, co ci odpowiedzieć, chociaż mówisz mi to po raz dziesiąty.

– Eeee – powiedziała lekceważąco, a może tylko ziewnęła Jonga. I teraz zasnęła na dobre.

Znajdowali się w kanałach miejskich pod miastem Farsitan. Szczury leżały wszędzie naokoło. Wszystko wokół było jak wytapetowane ich miękkimi, włochatymi ciałkami. Gryzonie zwieszały się nawet ze ścian i ze sklepienia wielkimi szarymi gronami jak rojące się pszczoły. Kiście szczurów popiskiwały, podrygiwały, co jakiś czas któryś odpadał od sklepienia, aby spaść na głowy śpiących na cembrowanym podłożu pobratymców. Wtedy zaczynało się małe piekło pisków i wzajemnych ukąszeń. A potem znowu wszystko cichło.

Jonga była genialna, jeśli chodzi o kryjówki. Bo w Cesarskim Mieście Niemych też musieli się ukrywać. Wszędzie trzeba było się ukrywać. Po ulicach biegały patrole i kazały wszystkim otwierać usta. Kto miał język, tego najpierw poddawano operacji usunięcia tego organu, a dopiero potem brano na indagacyjne tortury. Tak, aby było mu trudniej odpowiedzieć na pytania i zadowolić śledczych.

Ruda jednak wiedziała, co robić. Kiedy tylko zobaczyła pierwszego szczura, zaraz za nim podążyła. Szczur zaprowadził ją do studzienki, która z kolei prowadziła do miejskich kanałów. Jonga zdążyła dopaść zwierzaka, zanim zniknął pod ziemią. Urwała mu łeb i pod osłoną studzienki rozebrała się do naga. Była naprawdę piękna, Tundu musiał to przyznać, chociaż w głowie wciąż wirowała mu żona i synek z zakrwawioną twarzą, i jeszcze Cesarz w strasznej masce. A tymczasem Jonga szybko wysmarowała się cała krwią szczura.

– Teraz ty – powiedziała. – Rozbieraj się.

– Nie… – szeptał Tundu. – Nie, co robisz… Zostaw…

– Musisz pachnieć szczurem, wtedy cię nie zagryzą… A najlepiej szczurzą krwią, wtedy pachniesz jak szczur zwycięzca… No, zdejmuj te kurewskie galoty!

– Nie! Tyłka nie!

– Zabieraj ręce… O. Oj. Ojej. Tundu? Co ty masz na tyłku?

– Proszę cię, nie śmiej się.

– Tundu, na litość Ukrytych… No wiesz, dużo rzeczy widziałam, ale czegoś takiego nie… To był mistrz… Nawet teraz poznać podobieństwo…

– Jonga, błagam…

Na pośladkach Tundu widniała jego własna karykatura, pięknie wytatuowana. To na pewno była jego twarz, ale o wiele młodsza i złośliwie sportretowana. Ten sam duży nos, te same tchórzliwe oczka. Twarz zrobiła surowy, marsowy grymas, bo Tundu napiął pośladki, jak gdyby to miało uchronić go przed upokorzeniem.

Jonga chichotała. Chichotała i chichotała, aż Tundu chciał jej coś powiedzieć. Nie zdążył, bo nagle zapanowała cisza, a na twarzy Jongi pojawił się cień. Na twarzy, a potem na całej jej nagiej postaci i na kawałku studzienki. Był to chudy cień, który szybko i dużo gestykulował.

Tundu odwrócił się w jego stronę. W stronę jednego z gwardzistów Cesarskiego Miasta Niemych, szczupłego, wąsatego, odzianego w kolczugę o dużych, rzadkich okach. I machającego nagim mieczem.

Nagi miecz prawie dotknął nagiej Jongi, potem cofnął się, potem znów zaczął kreślić w powietrzu kółka i młyńce. Gwardzista uśmiechnął się, otworzył usta i powiedział:

– A! A!

Jonga sięgnęła lewą ręką do włosów, odsłaniając na chwilę lewą pierś. Coś metalowego mignęło w jej dłoni, a potem w powietrzu. I zniknęło w okolicach szyi gwardzisty. Tundu nie wiedział, co się stało, dopóki nie zobaczył czerwonej strugi na gardle żołnierza, który metalicznie beknął, a potem się przewrócił na ziemię z hukiem i chrzęstem, również metalicznym. Nożyk musiał być tak mały i ciężki, że nie tylko wbił się w gardło, ale z kretesem wpadł do środka, może nawet został połknięty.

– No i przepadł – stwierdziła Jonga. – Już go z trupa nie wygrzebię, bo teraz musowo trzeba się schować.

– Jonga! On nie próbował nas zabić, on próbował nam coś powiedzieć. Oni tu mówią gestami.

– A co takiego powiedział?

– Zdążył tylko powiedzieć „Jesteście…”.

– To dobrze. To dobrze, że go zabiłam.

– Dlaczego?

– Bo na pewno próbował powiedzieć: „Jesteście aresztowani”. A wtedy musiałabym pchnąć go szydłem przez dziurkę w kolczudze – zakończyła.