„Tak, to stąd ta niezwykła błogość – potwierdziła Virma. – Elfie mleko ma niezwykłe właściwości. Zarówno dla syna, który je pije, jak i dla matki, która je daje”.

„Ale gdzie jesteś, mamo?”.

„Już nie ma potrzeby, abym była z tobą ciałem. Już byliśmy ciałem ze sobą tak blisko, jak tylko można. Teraz będę z tobą duchem, tak jak zawsze byłam, tyle że ty mnie wtedy nie słyszałeś”.

„Ale… gdzie jesteś ciałem?”.

„Ona jest z nami – pomyślał ktoś męski. – Ona jest z nami. Teraz już nie musi być z tobą, kiedy otworzyła twój umysł na nasze myśli i pouczyła cię o twojej misji”.

„Ale gdzie wy jesteście? Jak ja tu sobie sam poradzę? Ona wiedziała…”.

„Będę za ciebie myśleć – znowu Virma włączyła się w rozmowę, jak ciepły prąd wodny między zimniejszymi. – Nie słuchaj swoich myśli, słuchaj tylko mnie. I nie martw się o nic, piłeś elfie mleko. Teraz już nie musisz jeść, przez dłuższy czas będziesz szybszy i sprawniejszy od wszystkich ludzi. Poradzisz sobie śpiewająco”.

„Ale powiedz mi, gdzie ty jesteś?”.

„Ważniejsze jest, gdzie ty jesteś. I gdzie powinieneś być. Słuchaj, na Północy, między Kivitalo a Mustakaupunki jest wioseczka należąca do klanu Pawężników. W wioseczce jest świątynia, a w świątyni Obraz, oprawny w złoto. Masz do niego dotrzeć. Kiedy do niego dotrzesz, powiemy ci, co zrobić, aby odwrócić proces, który spowodował powstanie ludzi. I wszyscy będziemy wolni”.

„Mamo?”.

Ale nikt już się nie odezwał. Najwyraźniej uznali, że wie wszystko, co powinien wiedzieć. Hengist rozejrzał się po otaczających go górach. Były czarne od porastającego je lasu i nieznane.

„Mamo? Mamo? Mamo, nie zostawiaj mnie tutaj!”.

„Nie bój się, nigdy cię nie zostawię – chyba była zdenerwowana, chyba go karciła. – Odezwę się za jakiś czas, jeżeli zrobisz, co ci powiedziałam. Zobacz na mapie, gdzie jesteś, i jedź na Północ”.

Północ była za górami. Hengist pociągnął w stronę najbliższej przełęczy, którą Cesarska Mapa nazywała Przełęczą Siódmej Chwalebnej Potyczki. Koń był spokojny. Drugi koń, koń Virmy, nie zniknął razem z nią, tylko powoli poczłapał za Hengistem.

Jechali pod górę trawiastym, rzadko zalesionym zboczem. Było gorąco, jak na maj, ale Hengist wiedział, że w górach pogoda może zaraz się zmienić. Nie bał się jednak zimna, deszczu ani gradu. Elfie mleko grzało go od środka. Czuł się, jakby miał zaraz zerwać się z siodła i ulecieć gdzieś w górę, między gałęziami. Potem zasnął i śniło mu się, że rzeczywiście lata, a kiedy się obudził, na głowie konia siedziała mała ruda wiewióreczka i bacznie mu się przyglądała czarnymi oczkami jak pestki.

Zwierzęta teraz traktowały go inaczej, wiedział to. Czuł myśli swojego konia, pozbawione słów, wielkie, ciężkie i bezkształtne, pływające wokół siebie jak wieloryby w rui. Koń też czuł jego myśli i stosował się do nich.

To był chyba poczciwy koń, sądząc po tych jego myślach. Chociaż… Chociaż coraz trudniej było powiedzieć, czyje myśli były czyje. Bo myśli Hengista też wyzwalały się od słów, też stawały się bezkształtne i namiętne, jak wieloryby w rui. Ruda wiewióreczka kiwała głową. Tak, tak, dobrze, dobrze. Tak by to brzmiało, gdyby to były słowa.

„Kiedy wreszcie ta kurewska góra się skończy” – coś zaskrzypiało nagle, jak nie naoliwione wrota i Hengist podskoczył. Ale zaraz się uspokoił. Dwie mile stąd lazł pod górę jakiś człowiek, drwal chyba, i to on tak myślał. A więc tak myślą ludzie. Paskudnie. Jak zepsuty mechanizm.

Koń wreszcie wdrapał się na przełęcz, zarżał cicho, z satysfakcją. Drugi koń mu odpowiedział, trochę bardziej sceptycznie. Był bardziej doświadczony, wiedział, że to nie ostatnia góra, która dzieli ich od krain Północy i na którą przyjdzie im się wdrapać.

„Witaj, bracie elfie” – pomyślał przelatujący orzeł.

„Witaj, bracie orle”.

„Dawno was tu nie było. Chodzą tylko te wasze kreatury, wyrąbały las nad potokiem. Czy nie macie zamiaru coś z tym zrobić?”.

„Właśnie jadę na Północ, żeby rozwiązać cały problem. Raz, a dobrze”.

„To dobrze. Witaj, siostro myszko. Dasz mi się zjeść?”.

Hengist poczuł coś w rodzaju cichutkiej i króciutkiej symfonii popłochu, a potem trzepotanie i śmierć. Koń, wyczuwając jego wstręt i żal, przyśpieszył kroku. Zaczęli zjeżdżać w dół, w stronę wijącej się w dolinie ścieżki. Korony sosen, widziane z góry, były piękne.

Minęły trzy dni, zanim przejechali przez przełęcze Vippa, Stara Kopalnia, Miejsce Chwały Byłej Cesarskiej Gwardii, Miorce i Hajjatanka. Przez trzy dni Hengist widział tylko sosny, skały i kwiaty. I niewiele więcej było mu potrzeba.

Trzeciego dnia góry się skończyły, zaczęły się wzgórza, coraz bardziej płaskie i piaszczyste. Hengist zjechał w dolinę. W jego głowie kiełkowały jakieś dawno zapomniane, a może nawet nigdy niesłyszane informacje, nie wiadomo skąd pochodzące, może z najdawniejszej, na wpół zapomnianej pamięci, może z jakichś lekcji w szkole wojskowej, może z czego innego. Wiedział, że wjeżdża na teren byłego królestwa Ciocca, uważanego za ostatni bastion cywilizacji Południa. Tutaj jeszcze, zwłaszcza w miastach, mówiono dialektami wywodzącymi się z półwyspu Vitellada. Wieś mówiła gwarą podobną do tej z Wielokłosu albo odmianą języka jarvilainen, zwaną makiłani.

U podnóża jednego ze wzgórz, pomiędzy wielkimi skalnymi sterczynami, biegła porządna, ubita droga z resztkami dawnego bruku. Wiodła do Cesarskiego Miasta III Kategorii Scittade Commerciosa, dawnej stolicy królestwa Ciocca. Bruk położyli bytujący tu niegdyś przedstawiciele brodatej mniejszości etnicznej, tak zwanych krasnoludów, którzy jakieś kilkanaście lat temu zostali wyrwani ze swych kamieniołomów, ogoleni i zesłani do Cesarskich Kopalni. Pewnie żaden z nich już nie żył, ale droga została. I na tę drogę Hengist zjechał ze wzgórza. Teoretycznie, powinien był się ukrywać, wędrować przez chaszcze i głusze. Ale było mu zbyt dobrze. Zbyt dobrze, by wjechał w chaszcze i głusze.

I nie minęło pół mili, kiedy usłyszał za plecami gwizd, a drogę zajechały mu trzy ciężkie metalowe przedmioty na koniach. To były zbroje, tylko wyjątkowo kanciaste i toporne, przypominały raczej szafki. Ze środka, spod kratkowatych przyłbic, wyglądało coś różowego, chyba upakowani w zbrojach ludzie.

– Niby pasuje do rysopisu – stwierdził pierwszy człowiek-szafka.

– A nawet jak nie pasuje, to co nam szwankuje? – zauważył drugi zbrojny, rymując po północnemu. – Cesarska Pułapka jest taka, że złapiesz każdego robaka. Podobny do listu gończego czy do wujaszka twojego, jak raz złapany, to zajebany. Wiesz przecież dobrze, Samaniego.

– Pasuje i to jeszcze jak – zawołał ktoś z tyłu głosem dobrego wujaszka, ktoś, kto miał, jak Hengist wyczuł, same dobre, przyjemne, słodkie myśli. – Pasuje jak mazepka! Jak harny-śwarny-śliczny-prześliczny obrazeczek! Taki śliczny kształt prosy sy o gwałt.

– No co ty, Pelttokaljo – powiedział ten pierwszy. – Będziesz gwałcić chłopaczka?

– A co to za różnica, chłopaczek czy dziewica – odparł ten najgęściej rymujący człowiek-szafka. – Tyś zza gór jest, Samaniego, nie rozumiesz ty nic z tego.

Rym „Samaniego – tego” był wystarczająco jarmarczny, by obaj zbrojni z Północy i jeszcze ktoś z tyłu roześmieli się nieprzyjemnym, lepkim śmiechem. Samaniego splunął.

– Ale potem jest mój – oznajmił.

– Wiemy, wiemy, na drodze nie stajemy. Jakżeś nierad z męskiej dziury, bierz się, bracie, za tortury. Bo jemu tylko staje, jak komu ból zadaje. Gdy komu jaja urwie, dogodzi potem kurwie. Jak skończymy, Samaniego, damy ci go związanego.

– Który pierwszy? – zapytał Hengist.

– Ktoś coś powiedział? – zadrwił ten z tyłu. Trzymał się w tyle na kilka sążni, Hengist to słyszał i czuł. Czuł też, że miecz został wyjęty z pochwy.

– Chyba nasz dzidziuś przemówił – odezwała się szafka zwana Samaniego.

– Pytam tylko, który pierwszy – powiedział Hengist. – Jestem z miasta Bieła Woda, gdzie nazywają mnie Mistrzem Laski. Którego pierwszego mam obsłużyć?

– Co?

– Możecie ze mną zrobić, co zechcecie. Nazywają mnie nie tylko Mistrzem Laski, nazywają mnie także Szmata-Kurwa.

– To jakiś podstęp. Dzidziuś chce nas jakoś podejść – stwierdził Samaniego. – Ja bym nie ryzykował, tylko od razu związał i poddał procedurze zmiękczającej.

– Chłopaczku! Karlusie! – rozdarł się drugi człowiek-szafka. – Obciągniesz, bo bydziesz musieć! Nie po dobrawoli, lecz dlatego, że boli. Położymy nóż na gardle, to przestanie piesek skamleć. Bydzie lizać fiuty i marszczyć koguty.

– No dobra, to kto pierwszy?

– Zaraz, najpierw dymaj z konia. Na ziemię, na kolana.

Hengist zeskoczył z konia i ukląkł na ziemi, między dwoma odłamkami bruku. Tam, gdzie było najbardziej miękko.

– Trzymajta mojego małżonka za naszki i ramionka – rymujący człowiek-szafka powoli wprawiał się w ceremonialny, niemal weselny nastrój. – Popieśćcie go szablą przy twarzy, niech mu się nic nie marzy. Bo dla mnie jest „ach ach”, dla niego tylko strach.

Ciężkie ręce spadły na ramiona Hengista od tyłu. Wszyscy zbrojni zsiedli z koni. Ten najgęściej rymujący podszedł do Hengista i podniósł przyłbicę. Dopiero teraz Hengist przyjrzał się jego twarzy. Wcześniej nawet nie myślał, że to, z czym rozmawia, ma twarz. Wcześniej rozmawiał z metalowymi szafkami.

Amator laski i rymów był postawnym trzydziestoletnim blondynem o sumiastych wąsach. Teraz powoli rozpinał guziki od rozporka, podczas kiedy Hengistowi ktoś przystawił szablę czubkiem do pleców.

– Do gardła, do gardła – powiedział rymujący wąsacz.

– Jeszcze cię skaleczę – odparł ten z tyłu.

Ostatni guzik nie tyle rozpiął się, ile odpadł. Ręce wąsacza drżały, musiał być podniecony, bo to, co wynurzyło się z rozporka, było nie tylko mocno cuchnące, ale także duże i sztywne.

Hengist zamknął oczy i otworzył usta. Poczuł w nich coś twardego, coś, co było jak drewniany kołek, z zewnątrz tylko obciągnięty cienką warstwą ludzkiego mięsa. Jeszcze silniej zacisnął powieki i poczekał chwilę.

Usłyszał rżenie i dziwny, głuchy odgłos, jakby ktoś odszpuntował beczkę piwa. Czubek szabli, uwierający w plecy, zniknął gdzieś, razem z łoskotem walących się na ziemię ludzkich ciał. Hengist otworzył oczy.