Kapitan Ritavartin gardził swoim nowym szefem. Oczywiście, jeżeli nawet pozwolił sobie na cień dezaprobaty dla personalnych decyzji Cesarza, to szybko ten cień przegnał. Cesarz miał zawsze absolutną rację i dla sobie znanych przyczyn mógł w mieście Bieła Woda mianować komendantem komedianta. Może to miało jakiś sens w związku z teatralnym eksperymentem, który Cesarz kazał przeprowadzić w tym mieście. Ale nie zmieniało to faktu, że komendant Barnaro jest komediantem i jako taki nie umie rozwiązać tak zwanej afery majora Hengista.

Majorem Hengistem też Ritavartin gardził. Tak jak gardził wszystkimi pięknookimi zniewieściałymi dupkami, którzy nie wiadomo jak wkręcili się do Służby Cesarskiej. Nic dziwnego, że Hengist okazał się zdrajcą.

Najbliższych współpracowników Hengista Ritavartin obdarzał jeszcze większą pogardą. Ten tam… Junichiro czy jak mu tam… Był Nihońcem, synem kurwy i, co gorsza, żołdaka. A jeżeli Ritavartin gardził kimś bardziej niż cywilami, to byli to żołnierze. Mięso do szlachtowania na polach bitew, niemogące się równać ze wspaniałymi pracownikami Kancelarii Wywiadu. Dlatego kiedy Ritavartin odkrył, że w dawnym gabinecie byłego generała Scarpii wciąż dogorywa jakiś przykuty do krzesła śledczego weteran armii, nikogo nie poinformował o swoim odkryciu. Niech żołdak zdycha z głodu i strachu, przecież już samo pojęcie „weteran armii” jest bez sensu, żołnierz ma umierać na polu bitwy z wyprutymi i pięknie zwisającymi na zewnątrz flaczkami, a nie ze starości! A jeżeli tego nie można mu zapewnić, no to niech przynajmniej zdycha z głodu i strachu. Na szczęście Barnaro, żeby odciąć się od swojego poprzednika, nigdy nie zaglądał do byłego gabinetu byłego generała Scarpii. Bardzo mądrze zresztą, zdaniem Ritavartina, bo Scarpią to dopiero należało gardzić. Po pierwsze, był brudasem z Południa, jechało od niego czosnkiem i potem. Po drugie, to on najbardziej zawinił w tej całej aferze. To on wysłał Hengista z podejrzaną, bardzo podejrzaną misją na Północ. A teraz, ponieważ komediant nie umiał tego zrobić, całą sprawę miał rozwiązać Ritavartin.

– Sprawa jest bardzo poważna – mówił Barnaro. – Zamieszani w nią są, być może, kapłani. I bandyckie grupy kobiece z Północy, zwane potocznie Mniszkami albo Klosztyrkami. Trzeba ruszyć na Północ, w stronę Kivitalo. Spenetrować ten oto kwadrat Kivitalo-Mustakaupunki-Wostrow-Luchow, ze szczególnym uwzględnieniem świątyń i ich okolicy. Miej świadomość, że tam, na Północy… Nie wszystko jeszcze jest ucywilizowane… Nie wszystko jest, jak być powinno… Zobaczysz wiele rzeczy, których nie powinieneś tolerować… Masz je tolerować! Masz wszystko ignorować. Masz tylko wykonać swoją misję. Wolno ci nawet będzie ignorować jawne przypadki zdrady stanu. Więcej, możesz nawet posługiwać się zdrajcami. Ważne jest tylko jedno: schwytać, poddać torturom, przesłuchać i odstawić do Rombu majora Hengista.

Barnaro chrząknął, a potem przybrał wyjątkowo uroczysty wyraz twarzy, taki sam, jakiego używał w Teatrum.

– Otrzymasz najpotężniejsze narzędzie prawne, jakie tylko wymyślił Nieogarniony Geniusz Cesarza. Otrzymasz topazowy glejt. Z nim będziesz wszechmocny. Z nim nie będzie się ciebie imać żadne oskarżenie. Z nim będziesz mógł uczynić każde zło w służbie dobra.

Gadaj zdrów, pomyślał kapitan Ritavartin podczas pierwszej kontroli, której poddano jego juki przy wyjeździe z miasta Bieła Woda.

– Po co kapitan Kancelarii Wywiadu wyjeżdża z miasta? – pytał wyniosły i podejrzanie podobny do Hengista oficer Służby Kontroli Dróg. Było mało służb, którymi Ritavartin gardził tak dogłębnie, jak nieszczęsna Służba Kontroli Dróg.

– Po co może jechać oficer wywiadu? Żeby wywiadować.

– Nie żartuj sobie ze mnie, kapitanku. Widzisz moje pagony? Jestem podpułkownikiem.

– A ja jestem oficerem wywiadu i podlegam tylko mojej Kancelarii. Nie żartuj sobie ze mnie, podpułkowniczku.

– Chłopcy, brać go.

Kapitan Ritavartin bez słowa wyjął topazowy glejt spod koszuli, gdzie trzymał go na piersi, na łańcuszku.

– Chłopcy, brać go – powtórzył cherubinek z drogówki. – Brać go i odebrać mu niebezpieczny przedmiot.

Kiedy chłopcy leżeli na ulicy pochlastani razem z cherubinkiem, Ritavartin skierował się w stronę bramy miasta. Wtedy jednak na ulicy musiał pojawić się jeden z nielicznych pozostałych mieszkańców grodu, rumiany cywil w szaroniebieskiej bluzie i takich pludrach. Widząc trupy, rumiany chwycił glinianego kogutka i zaczął gwizdać. Zgodnie z ostatnim zarządzeniem Barnara, każdy cywil musiał nosić przy sobie kogutka-gwizdawkę. Tak, aby na widok każdej nieprawości móc wezwać gwizdem znajdujących się akurat w pobliżu funkcjonariuszy.

Takim znajdującym się akurat w pobliżu funkcjonariuszem był Ritavartin.

– Słucham, o co chodzi?

– Jesteście funkcjonariuszem, obywatelu?

– Tak. Jestem kapitanem wywiadu i dlatego po cywilnemu.

– Aha. Melduję posłusznie, że właśnie zabiliście czterech innych funkcjonariuszy.

– To w ramach czynności służbowych.

– Aha. Proszę o wybaczenie. Ale zameldować musiałem.

– Rozumiem. Jednak obiektywnie przeszkodziliście mi w czynnościach służbowych – powiedział Ritavartin, kątem oka widząc nadbiegającą Straż Miejską. – Idźcie do naszego komendanta Barnara i zgłoście się do Teatrum.

– Ja sam?

– No bo ci już was nie aresztują. – Ritavartin wskazał ręką patrol Straży Miejskiej.

– Co tu się dzieje? – zagrzmiał sierżant Straży.

– Właśnie zabiłem trzech funkcjonariuszy drogówki.

– Co?

– Jestem Ritavartin, oficer wywiadu. I zabijam wszystkich, którzy przeszkadzają mi w wypełnieniu obowiązków służbowych. Wszystkich, rozumiecie?

– Co?

– Oj, chyba nie rozumiecie.

– Chłopcy, brać go!

Tym razem Ritavartin nie trudził się nawet okazywaniem najpotężniejszego glejtu cesarstwa. Od razu zaczął zabijać.

Ciekawe, pomyślał. Ciekawe, jak to będzie na Północy. Tutaj nikt nie respektuje glejtu, bo są służbistami. Tam podobno nikt nie respektuje glejtu, bo mają służbę w dupie. I jak ja znajdę tego Hengista? Gdzie on teraz, skurwysyn, jest? Pewnie w jakimś lochu czeka na egzekucję. Stracą go na wszelki wypadek albo poślą do Rombu, zanim ja zdążę to zrobić, i wyjdzie na to, że nie wykonałem zadania. A może ukrywa się gdzieś na Północy? Pewnie klęczy w jakiejś świątynce i modli się o cudowne uratowanie własnej dupy. Pewnie płacze, smarcze, gryzie palce, pluje sam na siebie, wyje z rozpaczy, że zdradził Cesarza.

– Wy… Jak wy się tam nazywacie?

– Watanabe. Viran Watanabe.

– Kiedy otrzymaliście polecenie wykonania tej długiej, jak mówicie, trzydziestoletniej już egzekucji?

– Dokładnie trzydzieści lat temu.

– No tak, to logiczne. Ile lat już byliście katem?

– Byłem młodziutki, ledwo skończyłem terminować. To było moje pierwsze zadanie.

– Chcecie powiedzieć, że przez całe życie torturujecie tylko jedną osobę?

– Tak jest.

– Hm… Można powiedzieć, jesteście katem osobistym.

– Ale zawsze w służbie Cesarza!

– Przepraszam, nie chciałem was urazić. To znaczy, urazić was będę musiał nie raz, i to dotkliwiej, na pewno zdajecie sobie z tego sprawę, ale nie myślcie, że sprawia mi to przyjemność. Mnie akurat nie. Oczywiście, wiem, że jesteście katem państwowym, Cesarskim, pod każdym względem. Nie ma tu żadnej prywaty. Tym bardziej że po trzydziestu latach pewnie zaczęliście się przywiązywać do ciała… To znaczy, do skazańca.

– Oszukiwałbym Jaśniejącą Diamentowym Blaskiem Sprawiedliwość, gdybym udawał, że nie. Pojawiły się u mnie pewne odruchy… emocjonalne. Ale żadną miarą nie wpłynęły na jakość mojej pracy! Jestem profesjonalistą!

– Niestety, nie jesteście. Profesjonalista czy nie, wierny poddany Cesarza oddaje się całkowicie Wspaniałej Cesarskiej Misji i nie ma żadnych ubocznych czy pobocznych odruchów. Choćby nie wiem jak marginalnych.

– Tak jest!

– Tatusiu, a kto to jest?

– Wijun.

– Kto to jest wijun?

– Tak tutaj mówią na Północy. Po naszemu to byłoby „fullettu”.

– Przecież wiesz, że ja nie mówię po naszemu.

– No i bardzo dobrze. I tak tu będziesz miała dość kłopotów.

– Ale kto to jest „fuletu”?

– Fullettu. Dosłownie to znaczy „wariatuńcio”. Albo „głupotek”. Nie wiem, kto ich tak nazwał. Ani dlaczego, bo to ficci ‘e puttana są, nie żadne wariatuńcie.

– Tatusiu, a co to są ficci ‘e puttana?

– Nie powtarzaj za mną, niech cię Ukryci strzegą. Jakby kapłani usłyszeli, że dziewczyna przeklina, i to jak południowiec, twoja głowa znalazłaby się w słoju na rynku.

– Jak to moja głowa?

– Tak to. Odcięta i wystawiona na widok publiczny. Tyle że słój by przysłonili babią szma… To znaczy welonem. W końcu jesteś już kobietą. To znaczy, jesteś już kobietą według tutejszego obyczaju. Tylko ja mogę oglądać twoją twarz. Twój tyłek może oglądać każdy stary klecha, ale twoją twarz tylko ja. No i ewentualnie twój przyszły mąż.

– A to jest mój przyszły mąż?

– Zwariowałaś?

– Taki… ładny.

– O tak, ładni to oni są, skur… Ficci ‘e puttana.

– To dlaczego mówisz o nich brzydko?

– Bo to mordercy. Najgorsi wrogowie ludzi.

– A to nie są ludzie?

– No pewnie, że nie. Popatrz na jego uszy.

– Oj… Skaleczył się, biedak. Może musiał stoczyć jakiś rycerski pojedynek?

– Tak, jak był jeszcze w pieluchach. Stoczył pojedynek z nożem swojej matki. Posłuchaj mnie teraz uważnie, nie przerywaj. I nikomu nie powtarzaj, choćby nie wiem co.

– A komu miałabym powtórzyć? Nie mam ani jednej przyjaciółki. Ani jednego przyjaciela. Nigdy nikogo nie widuję.

– No i bardzo dobrze. Gdybyś odezwała się do obcego, urżnęliby ci w najlepszym wypadku język. A gdybyś opowiedziała obcemu to, co ja ci mówię, to poszlibyśmy na klęczenie-miażdżenie. Albo hen, do Rombu.

– Ja nie mówię o obcych, mówię o przyjacielu. Przyjaciel nie jest obcy.

– Naucz się, że przyjaciel jest najbardziej obcy.

Na chwilę zapadło milczenie.

– To znaczy, że on może być naszym przyjacielem? Jest przecież całkiem obcy.