Oczywiście, mógł wsadzić swoich gwardzistów, ale wtedy nie aresztowałby już nikogo więcej. Aresztowanie wymaga chrzęstu zbroi, stuku włóczni lub halabardy o bruk, marsowych min i grubych głosów. Jednym słowem, wymaga co najmniej trzyosobowej, profesjonalnej ekipy.

Mógłby zaaresztować dowolnych mieszkańców miasta Bieła Woda, ale problem polegał na tym, że w związku z tak zwaną aferą majora Hengista wszyscy zbyteczni lub nawet ewentualnie potrzebni mieszkańcy byli już uwięzieni. Pozostali tylko ci absolutnie niezbędni. Gdyby Barnaro zatrzymał ostatniego w mieście balwierza, musiałby zacząć nosić prawdziwą brodę zamiast sztucznej. Gdyby zaaresztował ostatniego w mieście medyka, nie miałby kto mu przygotować porannego wywaru konopno-makowego. A tylko ten wywar, zmieszany z winem śliwkowym, uśmierzał kaca.

Ostatecznie, Barnaro mógłby zaaresztować samego siebie. Kto wie, może taki gest uśmierzyłby trochę Święty Cesarski Gniew i wszystko skończyłoby się krótką, kilkudniową egzekucją. Ale na to Barnaro jakoś nie mógł się zdobyć. Nie mógł się zdobyć, chociaż wiedział, że w przeciwnym razie ktoś w końcu go zaaresztuje. Ktoś przyjedzie ze Lśniącego Wspaniałością Cesarskiego Miasta I Kategorii, aby dokonać wizytacji miejscowego Teatrum w Biełej Wodzie. A to się skończy uwięzieniem.

Teatrum wciąż domagało się aktorów. Jeszcze żaden z nich nie wytrzymał dłużej niż tydzień. Specjalne haczyki, wbite w różne wrażliwe punkty ludzkiego ciała i połączone z drutami, którymi operowali tak zwani Kukiełmistrze, zmuszały aresztowanych do odgrywania różnych scen z życia codziennego. Skazani, poruszani drutami, musieli co chwilę podnosić szklankę wody ze stołu albo kłaść się na łóżku. Nihońska kobieta nieustannie składała typowy dla Nihońców głęboki pokłon. Inna dziwka, z Południa, robiła na drutach, chyba sweter, a dla precyzji ruchów nie tylko ręce, ale i same druty połączono z drutami. Z drutami Kukiełmistrzów.

– Tak jest – wydzierał się co wieczór Barnaro. – Tak jest, proszę państwa, to znaczy, patrzcie i uczcie się, mieszkańcy Biełej Wody! Takie oto wspaniałe, spokojne życie codzienne wszystkim nam przeznaczył Cesarz. Ale ci oto złoczyńcy wzgardzili tym życiem. Zbuntowali się przeciwko Cesarzowi. I co robi – tu Barnaro rozdzierał się tak, że naraz osiągał zadyszkę i skrzek – i co robi Ogromna, Nieogarniona Miłość Cesarza? Nie skazuje na śmierć nędzników! Nie, skazuje ich na życie! Daje im w darze to wspaniałe codzienne życie, którym nikczemni wzgardzili!

Widownia, składająca się głównie z ostatnich przedstawicieli najpotrzebniejszych zawodów, przez większą część spektaklu milczała. Barnaro, w końcu człowiek teatru, pomyślał nawet, żeby udramatyzować trochę spektakl, wprowadzić jakąś intrygę, jakąś akcję pomiędzy snującymi się po scenie postaciami. Na przykład, ktoś mógł kopnąć w dupę tę nihońską kłaniającą się sukę. Ale po dłuższym namyśle – tego rodzaju decyzje zawsze należało dokładnie przemyśleć – doszedł do wniosku, że w ten sposób zamazałyby się czyste intencje Cesarza. Cesarz kochał ludzi i chciał im zapewnić prawdziwe, codzienne życie w czystej postaci, bez takich scenicznych wybiegów jak akcja. Cesarz był naprawdę wielki.

Problem był tylko z żywotnością skazańców. Oczywiście, kiedy któryś umierał, nie zdejmowano go z haków. Cesarz w swojej niezmierzonej miłości chciał dla ludzi życia nie tylko codziennego, ale także wiecznego. Dlatego każda śmierć nienakazana przez Cesarza była buntem, nawet śmierć naturalna, i mówiono, że już niedługo powstanie nowe Teatrum, gdzie będą grać wszystkie trupy z okolicy. Wszyscy ludzie, którzy umarliby, zostaliby z powrotem wprowadzeni w bieg codziennego życia przez Nieogarnioną Miłość Cesarza.

To oznaczałoby dla Barnara profesjonalną katastrofę. Bo trup ma ograniczoną trwałość i mimo Świętej Woli Cesarza, nie można nim manipulować dłużej niż tydzień. Można go wprowadzać w rytm życia codziennego tylko do tego momentu, w którym mięso zaczyna odpadać od kości. A nawet i w tym wypadku trzeba byłoby liczyć się z takimi potencjalnymi manifestacjami politycznymi, jak wymioty na widowni. I co wtedy zrobić? Wszelka zaś tolerancja, nawet w wątpliwych przypadkach, jest zbrodnią łagodności. Ale z drugiej strony, czy Teatrum może stracić całą widownię?

– Pamiętaj, Barnaro – mówił Cesarz podczas audiencji do dyszącego, skulonego kształtu na podłodze – powierzam ci kontrolę nad tym eksperymentem. To wiąże się z ogromną odpowiedzialnością. Pamiętaj, że my walczymy o życie. Oszczędzając ludzi dzisiaj, być może skazujesz na śmierć miliony tych, którzy się później narodzą. Wszelka tolerancja, nawet w wątpliwych przypadkach, wszelkie odstąpienie od kary, wszelka łagodność jest zbrodnią.

Niestety, kierując się tą zasadą, Barnaro posłał na scenę wszystkich balsamistów, uznając ich zawód za niepotrzebny. I dopiero kiedy specjaliści od mumifikowania zmarli w Teatrum, nowy komendant miasta Bieła Woda zrozumiał swój błąd. Teraz mógł mieć tylko nadzieję, że znajdzie na tyle odpornych aktorów, którzy będą w stanie żyć z haczykami i drutami. Dlatego ostatnio poaresztował wszystkich najzdrowszych, najmocniejszych i najlepiej wyglądających biełowodzian.

Podobno wszystkie haczyki, zanim wbito je w mięśnie zdrajców, zostały dotknięte przez Święte Ręce Cesarza. Dzięki temu mogły zacząć żyć własnym życiem, wrosnąć w nerwy skazańców i stać się częścią ich ciała. Dzięki temu mogły skuteczniej i dokładniej wpływać na ich ruchy i przekazywać im cesarski dar, to znaczy wspaniałe życie. Ale skazańcy i tak umierali. Choćby byli nie wiem jak mocni.

Barnaro widział twarz Cesarza tylko jako rozmyte odbicie na wypolerowanej, marmurowej posadzce. Nie śmiał spojrzeć w górę. Ale nawet to niewyraźne odbicie było piękne. Choć z trudem dało się to zobaczyć na posadzce, było coś urzekającego w mimice, w wyrazie twarzy Cesarza. Tyle że Barnaro nie chciał znowu oglądać tego piękna. I słyszeć tego głosu.

– Nazwisko?

– Rytar.

– Po przesłuchaniu godzina z kaciskiem!

– Wybaczcie, panoczku! Żech przepomniał! Moja wina jest ogromna! Ale teraz bydę baczyć, wy możecie mi przebaczyć! Kto biednemu tak przebacza, sobie wcale nie uwłacza!

– Druga godzina za rymowanie. Jeżeli on też jęczy do rymu, to biedne nasze kacisko. Nazwisko!

– Hyhyhyhyhy! Toż i wy, panoczku, zrymowali. Nazwisko – kacisko! Hyhyhyhyhy.

– Już zarobiłeś na cztery godziny w towarzystwie naszego czarującego kata, to teraz podaj nazwisko bez żadnych dodatków.

– Ritavartin, panoczku.

– „Panoczek” też dodatek. Pięć godzin. Teraz zechciejcie nam łaskawie wyjaśnić, Ritavartin, jak to się stało, że Cesarski Wywiadowca przeobraził się w plugawego dziada w porwanej sukmanie?

– Iiiich, panoczku… Toż to taka nasza praca, człek w inszego sy obraca. Ale co wam powiem, to wam powiem, co nie wiecie, sy dowiecie, hyj. Rośnie zielsko wysoko, coś bulgocze głęboko. W czernej dziurze dużo twarzy, żadna z twarzy nic nie marzy. A każdy taki pysk ma wielki ducha ścisk! Albo inaczej. Gdzieś daleko żółw sy chlupie, smaczne mięso ma w skorupie. Jeśli myślisz: „ja je schrupię”, to masz, bratku, myśli głupie! Jesteś rycerz ty w pancerzu, wara ci od takich zwierzów, które mają zbroje swoje, to są, durniu, braty twoje! Te nakazy stare, mądre, są mądrości naszej jądrem. Albo powiem tak: robi kaczor „kwak!”. Jest-li bukwa K w nazwisku, grzech mieć mięso kaczki w pysku! Bowiem bukwa K – razem to brzmi tak, jakby ktoś „bu” płakał, potem wołał „kwak”. Znaczy to, że każdy, kto ma K w nazwisku, dzieli żal z kaczorem w jego kwaku, pisku, jest mu bratem prawie, bratem, hej, żałobnym, bardziej do kaczora niż człeka podobnym. Jeśliby kto kaczkę jadał, zaraz ten mu zemstę zadał. Chyba że przedtem sy zgadali, za jedną kaczkę babę dawali. Przeważnie dziewczynka nieużyteczna, dziurawa, mała albo niegrzeczna. I była uczta, uczta z dzieciaka, a jadł ją człowiek i wtenczas kwakał. Żeby wiedziano, że je za kaczki! Mądre są prawa tej naszej paczki.

– No tak… No, to pod pewnym względem osiągnęliście sukces… Niestety, nie schwytaliście Hengista. Spóźniliście się. Byliście o sekundę za późno. A ta sekunda stanie się dla was wiecznością. Bo ta sekunda oznacza dla was – Romb!!!

– Uuu…

– Nie mówiąc o tym, że zbrodnie, których dokonaliście, wystarczyłyby na spory dodatkowy wyroczek. Ja wiem – cicho! – ja wiem, ja wiem, ja wiem, że mieliście Topazowy Glejt. Pewnie, że mieliście, dobrze, że mieliście. Bo teraz rozliczyła was z niego tak zwana Topazowa Komisja. Uznaliśmy sprzedawanie miecznicy w wiadomym celu za przekroczenie waszych kompetencji służbowych – ten handelek nie był konieczny dla pozyskania zaufania świadków, można to było osiągnąć, kupując im bukłak mlecznej gorzałki. Zasada jest taka, że oficer, nawet gdy działa incognito, zajmuje się jakimkolwiek handlem tylko w ostateczności, albowiem handel hańbi mundur. Nawet taki, którego nie widać. Handel jest zajęciem dla leni i tchórzy, dobrze, że upada. A uprawianie handlu przez oficera to niewyobrażalna zbrodnia sugerowania, że Cesarscy Oficerowie są leniami i tchórzami! Za takie szkalowanie czekałoby was co najmniej wprowadzenie cienkiej i długiej rurki do przełyku. Drugi koniec, ten wystający, zostałby wsadzony w gębę wielorybiego niemowlęcia. A takie wielorybię ssie ciągle i potężnie! Wyssałoby z was wszystko, wyssałoby was od środka, wyciągając głównie miazgę, mięso, różne tkanki, a pozostawiając najważniejsze narządy funkcjonujące tak, że dokładnie poczulibyście, co to znaczy być wysysanym! Z kolei za przekraczanie kompetencji musielibyście przekroczyć samego siebie, hehhe, hehehe. Polegałoby to na rozciągnięciu waszej cielesności tak, jak wyście rozciągnęli zakres swojej kompetencji. Urżnęliby wam ręce i nogi, a potem znowu przytwierdzili, ale na bardzo długich, co najmniej trzymetrowych szczudlakach. I na takich szczudlakach byście musieli nauczyć się poruszać, bo dodatkowo bylibyście skazani na wzięcie udziału w corocznym Wielkim Wyścigu Cesarskim! Rzecz jasna, nie przeżylibyście Wyścigu, plącząc się na wielkich nogach i zgniłych stopach, padając co chwilę na ryj, zadeptywani i w końcu rozdeptani przez innych sportowców. Ale ponieważ kara absolutna, nieodwołalna i bezwzględnie najcięższa znosi pozostałe, to w tym przypadku Romb znosi te łagodne kary.