Kiedy książę Zio skończył czternaście lat, nadal był bardzo bogaty. I nadal miał wyjątkowo mało operatywną armię. Gdy zaczęły zbliżać się wojska Uzurpatora z Północy, Zio pozwolił uciec na wieś wszystkim swoim rówieśnikom, których wcześniej mianował marszałkami, seneszalami, wojewodami i admirałami. Potem zamknął się w swojej komnacie, na łóżku, którego baldachimowe firanki starannie zasunął. A potem jeszcze naciągnął kołdrę na głowę.

– Proszę mnie nie zabijać, panie Cesarzu! – krzyczał. – Proszę nie ściągać kołdry!

– Proszę nie krzyczeć – odpowiedział garbaty książęcy guwerner Fenociu. – Cesarza tu nie ma.

– Nie ma go tu? – szlochał chłopiec, oczekujący śmierci od trzech godzin.

– Nie ma.

– Nie przyszedł?

– Nie przyszedł.

– I nie zabił mnie?

– A tego to nie powiedziałem – garbus jakby się uśmiechnął. Ale nie tak ładnie, jak to zawsze robił do tej pory.

Cesarz właściwie nie zabił księcia Zio, ale zrobił mu coś gorszego. Zadekretował, że złoto staje się Żółtym Metalem Dekoracyjnym, który traci wartość wymienną.

– Weź to! – krzyczał na Targu Morskim Zio do chudego, smagłego sprzedawcy ryb, który konsekwentnie nie chciał patrzeć na chłopca. Ani na jego podobiznę na żółtej, zakazanej monecie. – Weź to – mówił coraz ciszej były książę. – To pieniądz. Mam takich jeszcze pełną skrzynię, bogaty jestem. Mogę dać ci całego złotego dukata za rybę. Nawet za rybkę. Nawet dwa dukaty. Nawet trzy. Nawet tylko za kawałek rybki. Proszę.

Kiedy chłopiec przestał mówić o dukatach i tylko zaczął powtarzać „Proszę”, rybak w końcu rzucił mu coś różowego, co przypominało mięso. Chłopak był tak głodny, że od razu połknął, na surowo.

I natychmiast zwymiotował. To były trzewia węgorza, wyrwane podczas patroszenia, wypełnione przetrawionym przez rybę gnojem.

– ‘E Caccatoggiu duca la miarda manduca – powiedział rybak. – Niech książę Sracza gównem się uracza.

Zanim książę Zio przestał być księciem Zio, zdążył się jeszcze zakochać. Zakochał się w Sirce, córce burmistrza Scittade Goduriosa. Był tak zakochany, że nie przyszło mu nawet do głowy, iż mógłby ją sobie kupić. Zaczął żałować, że tego nie zrobił, kiedy jeszcze mógł. Zaczął żałować, gdy znaleźli się wszyscy razem w jednym klatkowozie, on, ona i zwłoki burmistrza.

– Gówno, gówno świńskie, gówno rzadkie, gówno robaczywe! – wołał z wysokości swojego karego konika szczupły, jasnowłosy oficer o pięknych, fioletowoniebieskich oczach. – Oto, czym jesteście! Ale spotkał was wielki zaszczyt! Zostaniecie Cesarskimi osadnikami! Pojedziecie na Północ, na ziemie żyznego i tłustego Wielokłosu! Tam ze śpiewem na ustach, w radosnym trudzie, budować będziecie zręby Cesarstwa! Do momentu osiągnięcia docelowego miejsca naszej podróży każda próba opuszczenia klatkowozu zostanie potraktowana jako ucieczka i ukarana długą, wielodniową egzekucją, która z pewnością opóźni naszą podróż. A z każdym opóźnieniem będzie was coraz mniej. Bo sam, osobiście, podjąłem decyzję, aby zrezygnować z żywienia was podczas jazdy. Już sam fakt, że zużywacie powietrze Cesarstwa, jest dla was zbyt wielką łaską. Być może, ci, którzy przejmą was na Północy, znajdą pokarm na tyle zgniły, obrzydliwy i jadowity, aby się dla was nadawał, ale na razie musicie pościć. Każda prośba o jedzenie, każdy skowyt, każde kwiknięcie, które spodoba mi się uznać za prośbę o jedzenie, skończy się przymusowym nakarmieniem was wszystkich specjalną potrawką z otoczaków. Otoczak to mały kamień rzeczny, któremu prąd wodny nadal okrągły kształt, jakby ktoś nie wiedział.

Podczas tej przemowy Zio po raz pierwszy oglądał Sirkę nago. Ale nie cieszył się z tego tak, jak to sobie wcześniej wyobrażał. Sirka miała długie ręce i nogi, szczupły tułów i małe, jędrne piersi, teraz czerwone od krwiaków i ukąszeń. Miała też długie, jasnobrązowe włosy, za które przywiązano ją do prętów klatki.

– Wszelkie okazywanie niewdzięczności czy niezadowolenia z postanowień Cesarza będzie uznane za zdradę – dodał oficer o uszach w bliznach. – Dlatego jeżeli choć z jednej twarzy na chwilę zniknie szeroki uśmiech, od razu rozpocznę wielogodzinną egzekucję ponuraka. Jego i wszystkich, którzy mieli nieszczęście przy nim siedzieć.

Jeżeli ktoś jeszcze pochlipywał, to przestał. Zardzewiała klatka na kółkach, wypełniona aż po brzegi żywym i nieżywym ludzkim mięsem, potoczyła się po suchej, piaszczystej drodze, wioząc smród, pot, krew i uśmiechy.

Tylko w nocy było trochę lepiej. A w każdym razie chłodniej. Ale pić nadal się chciało i to tak, że nie tylko gardło paliło, ale także żołądek, nieprzyjemny jak wyschnięta, stwardniała, zakurzona gąbka. Było trochę lepiej, bo ze względu na ciszę nocną można już było nie wołać „Hurra!”. Zio powoli przecisnął się między ohydnymi mokrymi zadami, ramionami i łokciami w stronę Sirki. Chyba zmiażdżył przy tym stopę jakiejś tłustej baby, ale ta nawet nie ośmieliła się jęknąć.

Przez cały czas pręty wrzynały się Sirce w plecy. Na kolanach miała wciąż głowę ojca, która z bladej robiła się sina, jakby ktoś delikatnie, ale systematycznie poobijał ją ze wszystkich stron. Chyba nie widziała, kto się do niej zbliża. Wcześniej widziała Zio tylko trzy, cztery razy na oficjalnych balach, gdzie jako córka mieszczanina musiała zachowywać, zgodnie z etykietą, czterosążniową odległość od księcia. Zio zresztą wyglądał wtedy inaczej.

Nie zareagowała też, gdy położył jej rękę na głowie. Nie zareagowała, gdy ją pogłaskał i przytulił. Ocknęła się i zauważyła go dopiero po chwili. Nie zrozumiała, o co mu chodzi, bo szepnęła:

– Á a ffa á er bruto. I no parmiett’ che lo struppo. Musisz być brutalny. Na gwałt pozwalają, inaczej nie.

– Tatusiu, a co to za prezent robisz dla mnie?

Sirka umarła w sześć miesięcy po porodzie, kiedy dziecko przyjmowało już pulpę z rozgotowanych ziaren miecznicy. Całe szczęście, bo na Północy żadna mamka nie chciałaby karmić obcej dziewczynki. Własnym też skąpiły mleka.

Zio po swoich przodkach odziedziczył talent do handlu i gromadzenia pieniędzy. Co prawda, niewieloma rzeczami można było handlować, ale na Północy przynajmniej dało się jeździć od miasteczka do miasteczka, bo nadgorliwi inspektorzy dróg zawsze w niewiadomy sposób znikali. Stary Chochołacz z klanu Włóczników chwalił się czasem po pijanemu, że „znika łapownik i pijanica, na jego ciele rośnie mlecznica”. Mimo to Zio kupował od niego mlecznicę dla dziecka, bo tylko u niego jakoś rosła. Tyle że nie mówił, że to dla dziecka. Mówił, że ją odsprzeda przejezdnym.

Mieszkańcy Północy najchętniej żywili się upolowanym mięsem, które wędzili w specjalnych leśnych chatkach. Zio objeżdżał te chatki w asyście dwóch oswojonych rosomaków. Myśliwi zabobonnie bali się tych zwierząt i dlatego zamiast zabić Zio i zabrać mu pieniądze, sztylety, guziki oraz inne metalowe elementy, sprzedawali mu wędzonkę. Zio odprzedawał ją w Mustakaupunki, a sam mieszkał poza miastem, na otoczonej bagnami i ostrokołem wysepce, w opuszczonym domu z bali drzewnych.

Rosomaki nazywały się Ujjuja i Ejjuja. Przywlókł je kiedyś do Mustakaupunki pewien stary kuglarz, który długo i bezskutecznie starał zmusić się mieszkańców miasteczka, aby przyglądali się sztuczkom, „uskutecznianym przez wyjątkowe zwierzaki, unikalne skrzyżowanie psa z łasicą”. Sztuczki polegały na tym, że Ejjuja stawał na tylnych łapach i podskakiwał, a Ujjuja kładł się na grzbiecie i machał łapkami jak mały kociak. Nawet to jednak nie przekonało miejscowych o nieszkodliwym charakterze tych zwierząt. Ojcowie zasłaniali synom oczy i szybko wycofywali się z placu przed dawnym ratuszem, gdzie wydzierał się ochrypły kuglarz. Po paru takich seansach przybysz postanowił rosomaki sprzedać, ale z tym poszło mu jeszcze gorzej niż ze sztuczkami.

– Oswojone bestie, na wasze usługi, wroga rozszarpią, pazurami jelita na wierzch wypuszczą – darł się i skrzeczał, podczas gdy Ujjuja, leżąc na grzbiecie, demonstrował łagodność.

– Za ile? – zapytał Zio, który był w miasteczku, aby odzyskać pieniądze od jednego ze swoich kontrahentów.

– Sto cesarskich za sztukę – krzyknął kuglarz. – Albo dwanaście starych królewskich, tych żółciutkich – dodał ciszej.

– Mogą być dwa gwoździe?

– Co?

– Dwa gwoździe i połeć wędzonej słoniny.

Coś zagulgotało w gardle kuglarza. Był bardzo chudy.

– I worek sucharów – odpowiedział po dłuższej chwili, gapiąc się chciwie na słoninę.

– Tu nie ma sucharów. Na całej Północy nie ma sucharów, chyba że dla wojska. Może być worek miecznicy?

– Ale to nie ta od starego Chochołacza? – upewnił się kuglarz. Mimo że był w okolicy od niedawna, musiał usłyszeć jakieś plotki o przywódcy klanu Włóczników. Mówiła o nim cała okolica, ponieważ spożywanie miecznicy wyhodowanej na gruncie użyźnionym ludzkimi ciałami miejscowi uważali za pogwałcenie zakazu ludożerstwa, surowo tutaj przestrzeganego. Ale nikt przeciw Chochołaczowi się nie podniósł, ponieważ on i jego ludzie, podobnie jak reszta tubylców, miecznicy nie jedli. Sprzedawali ją tylko przejeżdżającym cudzoziemcom, co nie było grzechem, tylko – jak to się tu mówiło – zbieraniem dudków, handlem, dobrym interesem. A cudzoziemcy, o ile byli dobrze poinformowani, twierdzili to samo i zaprzysięgali się, że miecznicy jeść nie będą, tylko sprzedadzą gdzieś indziej, komuś innemu, gorzej poinformowanemu. Ten tutaj wyglądał na poinformowanego częściowo.

– Tylko Chochołacz uprawia tu mlecznicę – poinformował Zio. – Jesteś głodny, zjesz i taką.

Minęła chwila. Bardzo krótka chwila.

– Dobra. Dawaj – odpowiedział kuglarz.

Zio złapał smycze i pociągnął za sobą dwie piszczące żałośnie bestie.

Kiedy był następnym razem w miasteczku, znowu zobaczył kuglarza, a właściwie jego głowę. Zamarynowana w occie, spoglądała żałośnie pociemniałymi oczodołami z wnętrza wielkiego słoja, wystawionego na widok publiczny, a właściwie stojącego na pniaku przed ratuszem.

– Oto nikczemny ludo… Oto nikczemny ludożerca… Oto nikczemny ludożerca, który jadł pokarm trupi… – mamrotał sennie miejski herold. Kuglarz musiał być naprawdę bardzo wygłodzony, jeżeli nie powstrzymał się przed zjedzeniem miecznicy, nim opuścił miasteczko.