Sprężynowe resory, rączka długa, z giętego drzewa. Ojciec ciasno ułożył na ramie podwozia walizki Hanemanna i Hanki, dołożył plecak Adama, wsunął płócienną torbę z jedzeniem, a wszystko owinął prześcieradłem i związał sznurkiem. Po cóż świecić ludziom w oczy? Taki biały pakunek woziłem wiele razy wózkiem Walmannów na Derdowskiego, do pralni pod numerem 11, więc teraz, gdy poskrzypując wózkiem ruszyłem ulicą Grottgera w stronę kościoła Cystersów, nikogo nie mogło to zdziwić.
Ale to co czułem… Adam szedł przy mnie, podpierając chybotliwy bagaż, wielka płócienna paczka okręcona sznurkami, przywiązana paskiem do niklowanych rurek, kolebała się ciężko pod dłonią, mylił krok, patrzył przed siebie – w koszuli zapiętej pod szyję, jak nigdy. Resory skrzypiały. W kieszeni miałem złożoną we czworo karteczkę, którą napisałem w ostatniej chwili zielonym atramentem, karteczkę, na której było te parę słów… A kiedy tak, mijając domy i ogrody, uchylone furtki i zamknięte bramy z blaszaną skrzynką z napisem „Briefe”, doszliśmy do ulicy Derdowskiego, Adam spojrzał na mnie tym swoim słodko-złośliwym spojrzeniem, zgiął rękę w łokciu i przyłożył do przegubu pięść.
I to był znak początku – chociaż kończył wszystko. Znak, że zaraz się zacznie, że znowu zatańczą wokół nas cienie złowione w pułapkę ciemnych dłoni, rysowane w powietrzu cieniutką kreską, drobnym ruchem palców, przekrzywianiem głowy, ptasimi gestami. I ta ciekawość, co znów pokaże, to lekkie, niedbałe, a tak czułe wyłapywanie cudzego śmiechu i płaczu. Wózek poskrzypywał, biały pakunek kołysał się z boku na bok jak na śniegowej fali, jasne rozbłyski w gałęziach, przez mgnienie wydało mi się, że całą jezdnię przed nami oprószyła gołębia biel, puszysta, z wirującymi płatkami, ale nie, to przecież tylko słońce, przedzierając się przez chmury nad wzgórzami za kościołem Cystersów, oświetliło zakurzony bruk. Stuknął krawężnik, koła zgrzytnęły, przejechaliśmy na drugą stronę ulicy Derdowskiego, cienie gałęzi lip – ruchliwe jak trzepotanie ćmy – przepłynęły po koszulach, a Adam już zaczynał, już uniósł ręce, już obiegł dookoła wózek, aż wyrwało mi się: „Uważaj!”, bo zaplątał się pod nogami, lecz tylko roześmiał się bezgłośnie, palcując coś do mnie w pośpiechu, nie mogłem odczytać tej mowy zaczepnej, niecierpliwej, a on – tak jak tam, na wzgórzach za kościołem Cystersów, tak jakby chciał powtórzyć tamtą chwilę, gdyśmy się zatrzymali na ścieżce -znów – żeby mnie rozbawić? żeby mi dokuczyć? – zaczął rysować palcami… najpierw pana J., potem panią S… I jeśli on odchodził, to one, te lekkie postacie, które z taką łatwością wyławiał przede mną z powietrza, odchodziły razem z nim -dokąd? Mógł je wyczarować w każdej chwili, miał je pod powiekami i w końcach palców, i w uniesieniu brwi. Jakże mu zazdrościłem! Miał nas wszystkich. I mnie też. I Mamę. I Ojca. Gdyby tylko zechciał, mógł być każdym…
Wjechaliśmy w ulicę Wita Stwosza, zadzwonił tramwaj, czerwone wagony przejechały z brzękiem ku pętli w Oliwie, błysnęły szyby, wózek podskoczył na szynach, skręt w lewo i już ulica Kaprów, chodnik pod strzyżonymi lipami, pnące się róże w ogrodach, wysokie naparstnice i dalie, sadzawki z zieloną wodą, a Adam – to splatając, to rozplatając dłonie -opowiadał krótkie dzieje naszego spotkania i rozstania. Z jego rąk i twarzy uleciała ironia? To lekkie szyderstwo, którym bronił się przed nami? Teraz ciepłymi poruszeniami palców lepił nasze ciała tak jakby przebaczał nam? – i mnie? i nawet tamtym, którzy pobili go do krwi? Nie żałował tego, że był wśród nas? Mimo wszystko? Każdy ruch jego dłoni – tak to czułem – obiecywał, że o nas nie zapomni.
Lecz na cóż te pożegnania! Przecież to tylko parę dni, miesiąc najwyżej! Więc skąd ta miękkość, ściśnięcie serca? Chciałem, żeby był taki jak zawsze? Ironicznie uważny? Przyczajony? Trochę okrutny? Bo jednak ten chłodny taniec gestów, które tam, na wzgórzach, tak go cieszyły, łagodził we mnie ukrytą obolałość i niechęć – zwróconą przeciw komu? Adam trącał mnie w plecy, patrzyłem przez ramię – i wszystko, co złe, na widok tych zwężonych oczu, w których taiła się zraniona radość, gasło we mnie jak zdmuchnięty płomień. Lipowe liście zaszeleściły nad głową, dzwon kościoła Cystersów, bliski, dźwięczny – gołębie, wydziobujące proso ze szpar w bruku, pofrunęły na czerwony dach, było tak uroczyście jak w jasne
rano Bożego Ciała. Kroki się wyrównały, wózek terkotał rytmicznie i jeśli nawet ze sztuczną swobodą rzucałem: „Trzymaj się, nie daj się! Będę pamiętał i czekał” – nie było to wcale konieczne, bo rozumiało się samo przez się, tak jak rozumiało się samo przez się to, że na niebie jest coraz więcej słońca, tylko śpiewać i tańczyć, a chmury nad Katedrą są tak czyste i lekkie jak puch wielkiej gołębicy, która usnęła w kołysce powietrza nad morenowymi wzgórzami za Doliną Radości, za Doliną Czystej Wody.
Biegliśmy! Ulicą Grunwaldzką przejechała kremowa warszawa, w górze, nad barem „Biały Zdrój”, piękna pani w papilotach układała w oknie różową pierzynę, przeskoczyliśmy jezdnię zaczekawszy, aż przejadą trzy ciężarówki z koszar na Słowackiego, żołnierze śpiewali pod turkoczącą plandeką: „Płynie, płynie Oka jak Wisła szeroka…”, piosenka zgasła w warkocie motorów, bruk zadzwonił pod kołami wózka, wróble trzeszczały w gałązkach tarniny, a my biegliśmy pod kasztanami ulicą Poczty Polskiej, skręciliśmy w ulicę Hołdu Pruskiego, potem obok ceglanych domów zarządu kolei dojechaliśmy do rogu i – zdyszani, zgrzani – ruszyliśmy w górę, wyżej, wyżej, pochyłym podjazdem, wzdłuż szynowatej poręczy, po drobniutkiej islandzkiej kostce chodnika, pchając przed sobą kołyszący się pakunek.
Są! Adam aż klasnął w dłonie. W głębi krzewów, pod żelazną kratownicą słupa wysokiego napięcia, obok ścieżki prowadzącej na dworzec, przy ławce, którą ktoś tu ściągnął z parku i wsunął pod gałęzie bzu, zobaczyłem Hanemanna i Hankę. Pomachali do nas. „No, nareszcie jesteście”. Ściągnąłem prześcieradło z wózka. Wzięli swoje bagaże. Adam zarzucił na ramię brezentowy plecak. Spod gałęzi bzu, przy którym stanęliśmy, widać było wiadukt nad Piastowską, nasyp ciągnący się w stronę Sopotu i kępę drzew przy moście nad Pomorską, skąd miał nadjechać osobowy z Gdyni.
Ale na razie jeszcze mieliśmy parę minut. Hanemann chciał wejść na dworzec dopiero w ostatniej chwili, w tłumie wsiadających i wysiadających, więc mieliśmy jeszcze te kilka chwil. Adam patrzył ze ścieżki na tory, nad którymi przelatywały stada wróbli i szpaków z ogródków działkowych, na białe chmury, które wolniutko płynęły ku zatoce, a potem dalej ku Szwecji, na wielkie drzewa, za którymi miał się pojawić dym, gdy tylko parowóz wjedzie na most. Hanka podała mi rękę. „No, Piotrze, podziękuj mamie i ojcu za wszystko”. Hanemann lekko potargał mi włosy, naśladując jej dawny gest, który tak lubiłem. „I nie zapomnij o nas”.
Zapomnieć? Ją? Hankę? Adama? I tego wysokiego mężczyznę, który mieszkał nad nami? Przecież w jednej chwili ulica Grottgera zrobiła się zupełnie pusta. Jak to? Bez nich? Jakże to możliwe? Dlaczego? „Hanka – starałem się uśmiechnąć – to ty o nas nie zapomnij”. Machnęła ręką. „Nie rozklejaj się. No, nie damy się, prawda?” „Hanka, napisz do nas czasem”. Hanemann objął ją ramieniem. „Nie, na razie nie będzie listów. Może trochę później”. Ale mówił to bez przekonania, patrząc na mnie, na niebo, na nasyp, jakby się jeszcze wahał. Staliśmy w milczeniu. Nie wiedziałem, co zrobić z rękami. Poprawiłem prześcieradło, leżące w głębi wózka. Wyjąłem chusteczkę, wytarłem dłonie z okruchów rdzy. Hanemann spojrzał na zegarek. „Powinien być za trzy minuty”. Adam odwrócił się i wyciągniętą ręką pokazał kępę drzew za mostem.
Jest! Wśród lip, piętrzących się nad Pomorską, kłęby dymu. Jeszcze nie było słychać stukotu kół, ale już czarny parowóz z płatami blachy po obu stronach kotła wysunął się zza zieleni i wjeżdżał na most. „Adam!” – krzyknąłem. Podbiegł do mnie, ścisnął mi rękę, a potem złożył dłoń w ciepły znak podobny do skulonego wróbla, drżącego na wietrze. To było bardzo śmieszne.
Poszli w stronę budynku stacji, najpierw Hanemann, paręnaście kroków za nim Hanka z Adamem. Jakby się zupełnie nie znali. Patrzyłem na nich zza liści. Adam na moment odwrócił głowę, ale Hanka niespokojnym ruchem pociągnęła go za sobą. Weszli do tunelu, zniknęli za mlecznymi szybkami. Wiedziałem, że nie powinienem pokazywać się ani na peronie, ani koło dworca, że nie powinienem machać ręką ani wykrzykiwać słów pożegnania, a jednak nie odchodziłem stąd, z tego miejsca pod gałęziami bzu. Pociąg wciąż stał na peronie, wydało mi się, że stoi dłużej niż zwykle, w jednej chwili wymyśliłem setkę powodów, które mogłyby sprawić, że nigdy stąd nie odjedzie, ale zza budynku stacyjnego wzbił się dym, szczęknęły złącza między wagonami, po chwili budka strażnika na ostatnim wagonie zniknęła za białą ścianą dworca.
Patrzyłem na oszklone zejście do tunelu, na białą ścianę budynku stacyjnego, na kiosk, w którym sprzedawano papierosy i cukierki, ilekroć jednak wracałem do tamtej chwili, naprawdę miałem przed oczami inny obraz: widziałem bukowe wzgórze, z którego ku otwartej przestrzeni schodzą kobieta, mężczyzna i dziecko i – zostawiając za sobą Katedrę, park, Dolinę Radości i Dolinę Czystej Wody – wychodzą na drugą stronę oliwskich lasów, na jasną przestrzeń pól, a przed nimi, nad dalekim horyzontem, żarzy się miękką czerwienią wielkie, łagodne słońce, w które można patrzeć bez obawy, bo takie słońce na pewno nie spali ani źrenicy, ani świata.