Изменить стиль страницы

Zbocze

Głosy dobiegały z przedpokoju. Przyciszone. Pośpieszne. Nie rozumiałem słów. Kto mówił? O czym mówił? Noc. Dlaczego tak późno? I szepty. Gasnące. Twarde. Twarze. Czyje? Zza szyby nie mogłem dostrzec. Obudzony w środku nocy, z oczami zmrużonymi, drżący, wsłuchany w dziwny ruch w głębi mieszkania. Nie, to nie był środek nocy. Wieczór? Obudzono mnie z płytkiego snu. Oczy mi się zamykały, walczyłem z sennością. Nie, to nie był wcale wieczór. Rano? Za oknem szarzejące niebo. Firanka podobna do mgły. Ale nie słychać ptaków. Kołysałem się na krawędzi światła i snu. Adam spał pod oknem, z głową wtuloną w poduszkę. Zaróżowiony policzek. Włosy zmierzwione. Opalony kark. Ucho. Kto mówił? Dlaczego w kuchni, a nie w pokoju?

Wejść. Jeden krok. Drugi. Drzwi otwierają się. „O Boże, obudziliśmy dzieci”. To Mama. Podbiega, bierze mnie za rękę. Prowadzi do łazienki. Żółta smużka moczu, piana na dnie muszli. Powrót do pokoju. Kładzie mnie do łóżka, otula kołdrą. Lecz moje serce stuka mocno. Oczy otwarte. Patrzę na drzwi. Kto to był w kuchni? Mężczyzna? W płaszczu? Pan J.? Teraz? Tak wcześnie? Krok do drzwi. Ręka na klamce. Ustępują miękko, bez żadnego skrzypnięcia. Ciemny przedpokój. Policzek przy chłodnym tynku. Serce nie może się uspokoić. Co się stało? Ojciec i Mama w kuchni. Już ubrani? Nie, tylko płaszcze narzucone na ramiona. Hanka? Nie, chyba jest w swoim pokoju. Głos. Kto mówi? Słowa urywane. Szumi czajnik z gotującą się wodą. Brzęk szklanek. „Niech pan usiądzie”. Pośpiech? Dlaczego? „Obudźcie Hanemanna”. „Teraz?” Szczęk otwieranych drzwi. Miękkie kroki na schodach. Schodzą. Powoli. Najpierw Hanemann. Za nim Ojciec. „Dzień dobry”. Przesunięcie krzesła. „Dzień dobry, niech pan siada”. „Co się stało?” Szept. Pan J.? Spokojne słowa. Mieszanie herbaty. Dzwonienie łyżeczki. „Czytał pan «Trybunę»? „Wczorajszą?” „Tak”. „Czytałem. Ale co się stało?” Mama podchodzi do drzwi. Wygląda, czy nie ma nikogo na korytarzu. Wraca do kuchni. „Panie Hanemann, niech pan nie będzie dzieckiem. Chodzi o pana”. Ojciec przy oknie. „To pewne?” „Panie Józefie, nic nie jest pewne. Ale słyszałem…” Znów szept. Głos Hanemanna spokojny. „Przesada. Niech się pan o mnie nie martwi. To jeszcze nic nie znaczy”. Głos pana J. „Niech się pan weźmie w garść. Będzie nowy proces. Kontakty z Werwolfem i z zachodnią strefą. Wśród tych, którzy zostali…” Ojciec. Stoi przy oknie. „Skąd pan to wie?” „Słyszałem w gabinecie Chrząstowskiego. Był u niego jakiś cywil. Pytał o pana. Chrząstowski powiedział, że może pana zatrudni po moim przejściu na emeryturę. On na to: «Hanemann? Niech pan sobie da z tym spokój. To niedobra sprawa. Nici biegną na zachód. Niech pan w tym palców nie macza. Dobrze panu po partyjnemu radz껄. Głos Hanemanna. Zniecierpliwiony, cierpki. „To nic nie znaczy. Dlaczego niby ja?” Głos pana J. Westchnienie. „Panie Józefie, niech pan mu wytłumaczy, bo ja nie mam siły”. Głos Ojca: „Panie Hanemann, ja widziałem, jak się wywozi w jedną noc całe miasto. Tu nie ma żartów”. Głos Hanemanna: „Więc co? Uciekać? Dokąd?” Pan J.: „Wie pan dobrze, jakie były wyroki w sprawie Kaczmarka”. „Nigdzie nie będę uciekał”.

Cisza. Serce szamoce się w piersiach. Kler? Werwolf? Pan Hanemann? Ale głosy. Barwa słów. Lęk. Ciągle cisza. Siedzą przy stole. Nad herbatą. Patrzą na siebie. Milczą. Pan J. podnosi głowę. „Jest jeszcze jedna sprawa. Chcą zabrać chłopca Hance”. Zimno przenika mi piersi. Patrzę na drzwi pokoju. Adam śpi. Usłyszał? Chcę domknąć drzwi. A jeśli stoi za nimi? Nie ruszam się. W kuchni cisza. Głos Hanemanna, cichy. „Jak to zabrać? Kto?” „Niech pan głupio nie pyta. Byli tu już”. „Ale dlaczego?” „Chyba mają coś na nią. Jeszcze z Tarnowa. Albo i wcześniej. Może leśne sprawy…” Mama z dłonią przytkniętą do ust. „Boże…” Niecierpliwy ruch Ojca. „Skąd pan wie?” Wzruszenie ramionami. „Żona słyszała w kuratorium.

Papiery są już gotowe. Pójdzie do ośrodka w Szczecinku. Podobno obecna opiekunka nie spełnia wymagań. Także warunki materialne. Czy coś podpisywaliście?” „Nic”. „To przyjdą do was, żebyście podpisali. Że macie ciężkie warunki”. „Ale to bzdura!” – prawie krzyk Mamy. „Nie krzycz – szept Ojca – obudzisz chłopców”.

Ciemność przed oczami. Coś ściska za gardło. Jeszcze chwila. Nie, to niemożliwe. Jak to zabrać? Adama? Nam? Dokąd? Przecież tamten wieczór. Czarna kolejowa kurtka. Nauka palcowania. Bójki na wzgórzach. Ucieczka z sali parafialnej. Wszystko to nagle powróciło. Każdy gest. Wszystko. Zabrać go? Dlaczego? Co zrobiliśmy? Przecież Hanka tak go kocha. Przecież mu z nami chyba dobrze. Co zrobiła? Mają coś na nią? Co to znaczy?

Skrzypnięcie drzwi. Smużka światła na podłodze. Parę kroków od moich stóp. Przywrzeć do ściany. Nie oddychać. Bose nogi Hanki. Przechodzi obok. Kroki chwiejne. Szlafrok przytrzymywany na piersiach. Oczy zmrużone. Włosy związane czerwoną wstążką. Wchodzi do kuchni. „Stało się coś?” Cofa się na widok pana J. i Hanemanna. „O, przepraszam… nie wiedziałam…” Mama odsuwa krzesło. „Usiądź”. Nalewanie herbaty. Brzęk łyżeczki odstawianej na spodeczek. Szczęknięcie wieczka cukiernicy. Mruknięcie Hanki: „Za gorąca”. Pochylają się ku niej. Najpierw szept Ojca, potem szybszy Mamy. Szarpnięcie krzesła. Kroki. Hanka przebiega przez przedpokój. „Nie!” – krzyczy. Wpada do pokoju. Adam zrywa się przerażony. Hanka obejmuje go. Adam przyciska ją, niczego nie rozumie. Podchodzę do nich. Objęci drżą. Hanka płacze. W drzwiach Mama, za nią Ojciec. W kuchni pan J. Patrzy w okno. Hanemann w przedpokoju. Pan J. wstaje. „Wyjdę przez ogród. Tak będzie lepiej”. Hanemann kiwa głową, podaje rękę. „Dziękuję”. Pan J. odwraca się. „Niech pan nic nie mówi. Lepiej nic nie wiedzieć”. Hanemann raz jeszcze kiwa głową. Pan J. wychodzi. Po chwili znika za szpalerem tui.

Hanka głaszcze włosy Adama. Całuje go w czoło, w oczy, w policzki. Szepce. „Nikomu ciebie nie oddam, rozumiesz?” Adam patrzy na nią, wciąż nie rozumiejąc. „Będziesz ze mną zawsze”. Adam dotyka delikatnie jej twarzy i palcem rysuje na policzku mały krzyżyk. Chyba już wie. Hanka z całej siły przygarnia go do siebie. „Nic nam nie zrobią, rozumiesz?” Adam tylko daje znak powiekami. Potem układa dłoń w znak: „Kocham cię”. Hanka chwyta go za ręce. Patrzy na nią suchymi oczami.

Odwracam głowę. Nie mogę na to patrzeć. Łzy? Hanka układa Adama na poduszce. „Co chcesz zrobić?” – pyta Mama. „Nie wiem”. „Masz gdzieś kogoś?” „Kiedyś może. Ale teraz…” „Chodź do kuchni, zastanowimy się…” Hanka uśmiecha się do Adama i raz jeszcze całuje go w czoło. „Zaraz wrócę”. Przechodzą do kuchni. Szepty. Urwany krzyk protestu. Znowu szepty. Syknięcie. Rozpoznaję dwa słowa. „Wrocław”… „Może Zofia…”. Przecież ciocia Zofia mieszka w Cieplicach… Jak to? Więc aż tak daleko? „Panie Hanemann, niech ją pan przekona. To tylko na jakiś czas…”

Podchodzę do Adama. Palcuje uniesioną ręką. „Nigdzie nie wyjadę”. „Musisz”. „Schowam się w lesie”. „A Hanka?” „Razem z nią”. Boże, chyba zwariował. Patrzę na jego włosy. Grzebie palcami. Czochra się. Stoję boso. Zimne deski podłogi. Z kuchni znów dolatują głosy. „Panie Hanemann, niech się pan zastanowi, to nie ma sensu. Nic nam nie zrobią”. To Hanka. Znów głosy. Szepty. Niewyraźne słowa. Adam nasłuchuje. Wstaje. Sięga po koszulę. Zapina guziki. „Co chcesz zrobić?” Nie odpowiada. Wciąga skarpetki. Odgarnia włosy z czoła. Hanka wchodzi do pokoju. „Czemu wstajesz? Jeszcze wcześnie”. Wskazuję go ruchem głowy. „Chce się schować w lesie”. „Boże!…” Hanka chce go objąć, ale wymyka się z jej uścisku. „Zaczekaj, dokąd?!” Chwyta go za rękę. Adam chce się wyrwać, ale jest silniejsza. „Co to znaczy? Co to za humory?” Adam patrzy na nią z wrogością. Hanka rozpogadza się. „No wiesz? Co wyprawiasz? Nie możemy robić głupstw. Chyba na trochę wyjedziemy”. W kuchni ojciec wyciąga z szafki rozkład jazdy. Pochylają się z Hanemannem nad stołem. „Dwunasta sześć w Tczewie, przesiadka na bydgoski, potem o trzeciej…” Głosy gasną.

Stoję pośrodku pokoju. Drżenie nóg. Jakbym za chwilę miał dokądś biec. Mama podchodzi. „Nie stój na zimnie. Ubierz się. Pomożesz Adamowi”. Wciągam przez głowę koszulę. Potem spodnie. Sięgam po skórzane sandałki. Błyska klamerka. Zamykam oczy. To niemożliwe. To wszystko chyba mi się śni.

Byliśmy gotowi o dziewiątej. Mama wyszła przed dom, postała chwilę, potem skręciła w stronę sklepu, kupiła pieczywo, ser, mleko, przy bramie rozejrzała się, ale na ulicy nie było nikogo. W pokoju Hanka pakowała rzeczy Adama. Obwiązali wszystko skórzanym paskiem i włochatym sznurkiem, mocne supły, Adam dociągał kosmate końce. W kuchni Mama kroiła chleb postukując nożem na dębowej deseczce. Różowe płatki wędliny. Pomidory. Świeże ogórki. Przełożyła bułkę żółtym serem. Posypała pietruszką. Pergamin szeleścił. Okrągłe paczuszki włożyła do płóciennej torby. Butelkę z herbatą zawinęła w ręcznik.

Wyszli o wpół do dziesiątej – najpierw Hanka, po paru minutach Hanemann. Bez żadnych bagaży. Ona przez bramę, on przez ogród. Stuknęła zardzewiała furtka pod suchym chmielem, pisk żelaza, potem kroki na kamiennych schodkach. Hanemann minął klomb irysów, zatrzymał się na chwilę przy tujach, ale nie, nie odwrócił się. Stałem przy oknie. Włożył ręce do kieszeni. Popatrzył na drzewa. Za żelaznymi prętami ogrodzenia mignęła jeszcze jego głowa…

Mieli zaczekać na nas na Piastowskiej, koło wiaduktu, o tej porze mało kto tam chodził. Poszli osobno, powoli, po cóż zwracać na siebie uwagę pośpiechem, najpierw ulicą Kaprów, potem Grunwaldzką, potem Poczty Polskiej, potem – za rogiem Hołdu Pruskiego – w prawo na podjazd, stamtąd do dworca już tylko kilka kroków. Pociąg przyjeżdżał parę minut po jedenastej. Jedenasta siedem. Z Gdyni.

Znieśliśmy bagaż do sieni. Ojciec wyciągnął z piwnicy żelazny wózek, którym pani Walmann woziła jeszcze małą Marię, zanim u Juliusa Mehlersa na Ahornweg nie kupili nowego z blaszaną budką i owalnymi okienkami. Ten nowy tamtej nocy, gdy w Neufahrwasser czekali na „Bernhoffa”, spalił się przed magazynami Schneidera – w mokrym śniegu przy rampie zostały tylko kawałki skręconej blachy. Ten stary, wysłużony wieloma jazdami z Lessingstrasse do parku i z powrotem, mocno już zardzewiały, został w piwnicy. Odkąd pamiętam, stał zawsze pod ścianą przy wodomierzu, oproszony kurzem i pajęczynami.