Pan J. mówił o dziewczynie malarza z niechęcią. Pewnie, że wszystko to było bardzo smutne, bardzo bolesne, przygnębiające, ale mało to zdarza się podobnych historii? Prawdziwie ważny był malarz, ta kobieta wplątała się w coś, co ją przerastało, więc powinna pozostać w tle. Dla pana J. była tylko źródłem informacji o tamtej śmierci, niczym więcej. Oczywiście współczuł jej, ale drażniła go swoją natarczywą nerwowością, niepokojem, nagłymi wybuchami. Czy można się dziwić, że z ulgą opuszczał tamto małe mieszkanie zastawione kartonowymi portretami drobnej, uczesanej na pazia, jasnowłosej dziewczyny o dużych oczach?
Lecz Hanemann nie mógł zebrać myśli. Pamiętał ostatnie słowa malarza, teraz jednak nie mógł się uwolnić od obrazu dziewczyny, przecinającej sobie żyły kawałkiem szkła, która przeklinała malarza za to, że ją oszukał i odszedł sam. I jeszcze te „mankiety”, ludzki śmiech, drwiny…
Lęk – jakby dotknął czegoś…
Przychylność i nieprzychylność losu. Wspólna śmierć Kleista i Henrietty nad Wannsee wydała mu się darem, który ominął tych dwoje, umierających tam, na wschodnich bagnach. I że to spada samo. Niezasłużone. Niesprawiedliwe. Bo jaki miało sens to, że ona przeżyła? Że teraz żyje? Czy mogła być większa krzywda? Spłoszony, pełen gorzkiej wrogości, zanurzał się w świetliste obrazy, które łagodziły niepokój serca, choć kryły w sobie ból: sine jezioro, czerwone klony, łąka, biały obrus na trawie, dwa pistolety przy kieliszkach z winem i złota ścieżka, wspinająca się na obłoki… Jakby oglądał litografię z Caspara Davida Friedricha.
Lecz tak było dawniej, bo teraz serce podążało już innymi drogami, teraz cieszyły go wizyty tego niemego chłopca i tej młodej ciemnowłosej kobiety, która chciała sobie zrobić coś niedobrego, lecz na szczęście nic z tego nie wyszło. Cieszyło go to wspólne układanie palców, wspólne trzepotanie dłoni, śmieszne ptasie migowanie słów błahych i szkolnych, tak jakby w każdym geście powracały dalekie echa berlińskich lat – seminarium Petersena, spory z Augustem na poddaszu kliniki, mansarda pani Lenz, dziwne spotkanie z Mr Outline'em i tamto wzruszenie, gdy po raz pierwszy „powiedział” coś do dwóch dziewczyn na stacji metra Bellevue, a one mu odpowiedziały tak, że zrozumiał każde „słowo”. Chciał ją teraz odgrodzić?… Chciał zmazać winę? Powinien zrobić wszystko, by nie stało się z nią to, co stało się z tamtą, którą odratowano na wschodnich bagnach? Zmazać winę? Że wepchnął ją na powrót w życie?
Winę?
Hanemann odkładał fotografie.
A pan J.? Pan J. wracał do domu Jaśkową Doliną, rozmyślając nad słowami pana B., sąsiada spod dziesiątki, który przed paroma dniami zatrzymał go przy furtce do ogrodu: „Po co pan tam chodzi? Niech się pan nie łudzi. On nami gardzi jak każdy Szwab. Teraz się nienawidzą, ale jak się dogadają z Rosją, to Rosja odda im Gdańsk. I rzuci im nas na pożarcie. Pan się śmieje? Że to niewykonalne? Pan jest z Wolnego Miasta, to pan nic nie wie. Ja widziałem. Wagonami będą nas wywozić. Możemy tylko czekać. Bo albo jedni, albo drudzy. A pan jeszcze do niego chodzi. Po co?”
„Ciekawe – myśli pan J. – Przecież on powinien powiedzieć, że jedynym wyjściem jest brzytwa tamtego.
Więc dlaczego tego nie mówi?
Dlaczego mówi tylko o wagonach?”