O, jak dobrze, że ta opowieść już się kończyła! Zdyszany, rozgrzany szamotaniną, ze świeżymi zadrapaniami na ramionach i z piekącą skórą na kolanach – bo walcząc potoczyliśmy się w jałowce – czułem w sobie pustkę lekką i krzepiącą, która wypełniła mnie jak oddech – rzeźwy i odurzający. Pewnie nie było to dobre, ale chyba lepsze od tego, co miałem za sobą. On zaś zatrzymał się na ścieżce, pokrytej ciepłym igliwiem, i może po to, by odwlec jeszcze choćby na parę chwil nasz powrót na ulicę Grottgera, której domy prześwitywały już w dole za drzewami, zaczął po kolei rysować w powietrzu przeźroczyste sylwetki znajomych i sąsiadów, jedną po drugiej, bawiąc się przy tym samą zręcznością palców! Więc najpierw strzyżenie żywopłotu pod czternastką przez pana W., potem trzepanie puchowej kołdry przez panią Wardoń, potem wchodzenie pana J. na piętro do Hanemanna… Parę ruchów ciemnych dłoni, przechylenie szyi i oto synowie pana S. z rozmachem rzucają żelaznym prętem, krzesząc na kamiennej jezdni niebieskawe iskry… Potem cofnięcie podbródka, uniesienie brwi, zgarbienie karku – i już pan C. spod dwunastki powoli wychodzi o siódmej do pracy w fabryce „Daol”, ostrożnie domykając za sobą furtkę. Aż mi się ręce same podrywały do tego bezgłośnego tańca dłoni z taką niedbałą łatwością obrysowujących w powietrzu kontur cudzego życia. I powtarzałem, i starałem się powtórzyć każdy jego ruch, by wychwycić ten jeden jedyny, w którym streszczało się całe podobieństwo! Och, żeby tak mówić setką języków, mieć sto dusz, sto głosów – ptasich, ludzkich, młodych, starych, dawnych, nowych, męskich i kobiecych! I tak, zatracając się w naśladowaniu, rozbestwieni bezkarnością udawania dorosłych, którzy nie mogli się bronić, rozbawieni ucieczką z pułapki, w którą nas coś wtrąciło przed godziną, rozradowani grą przeistoczeń, która obdarowywała nas złą, ciemną radością, wolni, z głowami zadartymi w niebo, jakbyśmy stając się kimś, kim nie jesteśmy, czuli na sobie karcące spojrzenie Boga, spoglądającego z wysoka na bukowe lasy za Katedrą, na Oliwę, na plażę i zatokę, zataczaliśmy się wśród drzew, a z nami, ścieżką pod ruchliwym, szumiącym listowiem buków i sosen, wędrowały cienie ludzi, których znaliśmy; kruche, utkane z wiatru, bezbronne cienie, które wyginały się w przesadnych ukłonach, witały uniesieniem kapelusza, podawały sobie rękę, groziły palcem, dziesiątki cieni z ulicy Grottgera szły z nami po suchych bukowych liściach, mieszając się z naszymi cieniami, tak jakby chciały być bardziej żywe od naszych ciał. Z jaką zapamiętałą giętkością tańczyły na ścieżce, umykając nam spod stóp! I chwilami już nie bardzo wiedziałem, kto jest prawdziwszy: czy my, żywi, cieleśni, wspinający się ze wzgórza na wzgórze, czy ci tutaj – wyłowieni palcami ze słonecznego światła, sprowadzeni do jednego gestu, do jednego grymasu, który ich na moment obdarzał chwiejnym istnieniem, a potem z lekką, obojętną radością rozwiewał w nicość, bo może już wtedy, tam, na wzgórzach, było wiadome, było już przesądzone, że pamięć – jeśli w ogóle zostanie jakaś pamięć po ulicy Grottgera – przechowa ich tylko takimi, jakimi ich widzę teraz, tu, przed nami, na ścieżce zasypanej ciepłym rudym igliwiem, w słońcu przesianym przez ruchliwe liście, w szumie sosen i buków. Więc zachwycony i oburzony, poddawałem się tej grze przeistoczeń – może trochę mściwej, może raniącej – która cieszyła mnie i trochę przerażała, a on z miękkim okrucieństwem szminko-wał każdą twarz, którą wyłowił z powietrza, pokrywał policzki bielidłem, purpurowił usta, czernił brwi, a potem paroma niedbałymi pociągnięciami rysował wiotką łzę pod okiem, by na czyichś wąskich wargach zawiesić wieczny grymas bolesnego uśmiechu, w którym odnajdywaliśmy się ze złą, radosną, łapczywą, nieufną ciekawością cudzego życia…
Lecz w tym tańcowaniu, które niosło nas nad ziemią, płosząc lęki i rozgrzewając serca, w tym lepieniu z wiatru ulicy Grottgera, Adam nie ruszał nigdy Hanemanna i Hanki.