Bielidło i purpura
Pod koniec września, gdy dzikie wino na murze domu parafialnego ściemniało czerwienią, a ogromne dynie zażółciły się wśród łopianów, ksiądz Roman stał przed nami w kolumnie słonecznego światła i – mrużąc oczy – mówił o gniewie Pana i o niegodnych kupcach z jerozolimskiej świątyni.
Jego dłonie, to wędrując w górę gołębim trzepotem, to ostro spadając w dół, wzburzały w powietrzu złoty kurz, ja jednak mimo starań nie potrafiłem skupić się na słowach, dobiegających spod tablicy i tylko chwilami, gdy głos księdza Romana potężniał to groźbą, to przestrogą, myślałem jak pogodzić obraz Pańskiego gniewu, tak pięknie malowany tańcem białych rąk, z opowieścią o nadstawianiu policzka, którą w tej samej sali usłyszeliśmy przed tygodniem. Wiedziałem, że tamci już czekają na „tego niemowę”, by się z nim policzyć i choć nie miałem pojęcia, co im takiego zrobił, wszystko się we mnie gotowało na myśl, że mogą go tknąć. Więc niecierpliwie licząc minuty, rzucałem okiem to na Adama, to na swoje wilgotniejące dłonie – niechże wreszcie zegar z wieży kościoła Cystersów wydzwoni trzecią!
A potem, gdy drzwi domu parafialnego otwarły się z trzaskiem i wybiegliśmy na ulicę, tam, za zakrętem, przy żywopłocie, na ścieżce prowadzącej do kościoła, zobaczyłem tamtych. Lecz Adam ich nie dostrzegł, szedł spokojnie w stronę żywopłotu – więc popędziłem, więc musiałem popędzić, by go wyprzedzić!
O, jakże niosło mnie natchnienie – mocne, czyste, dobre natchnienie – to samo natchnienie, które Jemu kazało wyrzucać kupców z jerozolimskiej świątymi, a Ojcu (pamiętałem dobrze opowieść Mamy o pierwszym dniu na Grottgera 17) kazało wyrzucać obcych z pokoju Hanemanna. Czułem w sobie ten sam święty rozpęd, ten rozpęd – mocny i czysty – kazał mi zacisnąć pięści, i gdy tak pędząc doskoczyłem do tamtych, gdy oburzenie rumieńcem pogardy objęło mi twarz, nagle – druzgot! pieczenie! – jakaś siła wpiła mi się w kark, coś pociągnęło mnie do tyłu i głos, którego w oszołomieniu nie potrafiłem rozpoznać, zagrzmiał tuż przy prawym uchu: „Bić słabszych od siebie?! Po lekcji religii?!”
W głosie księdza Romana płonął ściszony gniew staro-testamentowych proroków. Zadrżałem. Dookoła zaroiło się. Znajome i nieznajome twarze, zmrużone oczy, warkocze, kolorowe koszule. Przepychali się, chcieli zobaczyć z bliska, nareszcie działo się coś ciekawego, wyciągali szyje, syczący śmieszek nieszczerych potępień sparzył mi policzki żywym ogniem. A ksiądz Roman zatargał mną raz i drugi, i tylko przez moment gdzieś między głowami mignęły mi fałszywie spokorniałe twarze tamtych, których chciałem wypędzić ze świątyni Pana, a którzy teraz przyoblekli się w szatę znieważonej niewinności. Bronić się? Wyjaśniać? Teraz? Nieomylnie wyczułem, że mój okrzyk: „Przecież to oni, nie ja, to oni grozili, ja tylko broniłem!!!” byłby dla księdza Romana prawdziwym darem niebios. Czyż nie widzicie oto grzesznika niezdolnego do skruchy, tchórzliwie zwalającego winę na innych! Więc właściwie serce powinno mi pęknąć z tego wszystkiego…
Bo Adam boleśnie wykrzywiając twarz, zaczął w panicznym tempie wyjaśniać, jak rzeczy miały się naprawdę. Wyciągniętą ręką celował w Stemskich – to w Mentena, to w Bu-trego – groził kułakiem, wskazywał oczami na niebo, odsłaniając z nadmiarem niebieskawe białka. Ksiądz Roman przerwał targanie, zmrużył oczy, i naraz wszystko w nim wezbrało: „Więc i niemowę?! Więc i – poprawił się w ostatniej chwili -ułomnego? Jak ci nie wstyd?” Poczułem, że ziemia ucieka mi spod stóp, spróbowałem szarpnięciem uwolnić się z piekącego uścisku, ale ksiądz Roman… lak, teraz czułem, teraz już byłem pewien, że piękny obraz gotyckiej świątyni zastawionej bluźnierczymi straganami, świątyni, w której ręka Pana spadała na bezbożne karki izraelickich kupców, rozpostarł się przed oczami księdza Romana, że brał go w posiadanie, bo grzmiący głos ścichł, ściemniał, przeszedł w szept, co zawsze napełniało nas prawdziwą trwogą: „Niech matka z ojcem przyjdą na plebanię jutro po mszy o szóstej!” – po czym chłodne palce księdza Romana skręciły mi ucho w parzącą muszelkę: „A teraz posiedzisz w sali parafialnej, by przemyśleć, coś uczynił”. Ból, wstyd, upokorzenie. W milczeniu szumiąca sutanna poprowadziła mnie w stronę domu parafialnego i tylko przez chwilę raz jeszcze mignęły gdzieś nad głowami z lekka przestraszone, szydercze twarze moich „ofiar”.
Dom parafialny kościoła Cystersów, niegdyś ewangelicki dom modlitwy… Żadnych tam barokowych złoceń, gipsowych obłoków, promieni, palm, rokokowych wstążek, puttów, całego tego cudowno-buduarowego wystroju, w którym co niedzielę przed głównym ołtarzem Katedry gotowaliśmy się na spotkanie z Panem. Ksiądz Roman wprowadził mnie do pustej prostokątnej sali o ścianach białych jak wapno, w której stały czarne ławki z gotyckimi cyframi na pulpicie, a potem, wskazawszy palcem krucyfiks z czarnego drewna zawieszony nad tablicą, zamknął za sobą dwuskrzydłowe drzwi i przekręcił w zamku gruby klucz.
Tak właśnie w białej sali, w której – poczułem to – zasiadły obok mnie bezimienne i zupełnie przeźroczyste, pełne powagi, zamyślone cienie współwyznawców pastora Knabbe, które opuszczały to miejsce tylko na czas papistowskich homilii księdza Romana, rozwarła się przede mną otchłań, do której nigdy jeszcze nie zaglądałem. Byłem skłonny zrozumieć i wybaczyć wszystko, to jednak, co zdarzyło się przy żywopłocie, to, w czym braliśmy udział ja i ksiądz Roman, nie miało przecież żadnego pierwowzoru ani w Nowym, ani w Starym Przymierzu. Czy Pan słowami proroków i apostołów mówił gdziekolwiek o podobnym zdarzeniu? Rozumiałem, czy raczej przeczuwałem spłoszonymi drgnieniami serca cierpienie św. Szczepana, św. Pawła, św. Cecylii, piękne cierpienie ukamienowania, ukrzyżowania, torturowania, gdy nad głową męczenników zapala się małe słońce, a z obłoków, przy dźwiękach anielskich fanfar, spływają palmowe gałązki, by uwieńczyć skronie zroszone krwią – ale ten ból? Pismo, do którego zaglądaliśmy co niedzielę, to Pismo, któremu ufałem, delikatnie odwracając kartki przełożone czerwoną wstążeczką, porzuciło mnie na wielkiej drodze, nie mówiło nic, jak dusza powinna
zachować się wobec takiego splątania, w którym płacz mieszał się z gorzkim, piekącym chichotem, ze złymi błyskami czyichś oczu; byłem zupełnie sam, opuszczony, upokorzony, zraniony; klęcząc na protestanckim klęczniku, bezgłośnie poruszałem wargami: „Dlaczego?” Nie rozumiałem. Nienawiść? Nie, wcale nie czułem nienawiści do księdza Romana (może trochę na początku…), bo przecież czy tylko mnie dotknęło to coś, co drwiło z nas obu, bawiąc się moją bezsilnością i jego niewiedzą? Obaj byliśmy niewinni, a jednak obaj zostaliśmy ukarani; czyż nie wiedziałem, że gdy tylko ksiądz Roman dowie się, jak rzeczy wyglądały naprawdę, po tym wszystkim, co ze mną wyprawiał, poczuje się bardzo głupio?
Lecz gdy fala żalu i goryczy wezbrała mgłą łez, które przesłoniły mi na moment surowy zarys krzyża z maleńką tabliczką „INRI”, uderzeniem pięścią w pulpit klęcznika przywołałem stare, dobre zaklęcie. „O, nie! Niedoczekanie!” Nie, nie myślałem o zemście (bo na kim właściwie?), raczej zdumiała mnie linia samego zdarzenia, w którym nie mogłem dopatrzyć się żadnego sensu, a cóż dopiero wyraźnej logiki winy, kary i nagrody (przez moment usłyszałem w sobie złe pytanie: „A jeśli ten święty impet, który cię tak poniósł przeciw tamtym, wziął się właśnie stąd, że oni naprawdę byli słabsi?” – ale oddaliłem tę myśl jako niedorzeczną). Nie mogłem się pozbierać. Patrząc na czarny krzyż, szukałem podobieństw, które włączałyby moją przygodę w rozumny świat dorosłych, mądry świat św. Szczepana, jeziora Genezaret, ucieczki do Egiptu, płonącej Sodomy, i coś się we mnie otwierało, powoli, opornie, coś jeszcze niejasnego, kruchego i bolesnego, co nakazywało, bym patrzył inaczej niż dotąd na dziwną – jak myślałem – ostrożność, z jaką Hanemann układał morskie muszle z dalekiej Japonii, na czułą ostrożność, z jaką polerował srebro, na uważne prowadzenie pióra po kartce papieru czy mycie listków geranium płócienną szmatką umoczoną w wodzie. Wszystkie te gesty – które dotąd wydawały mi się zawstydzająco niemęskie i trochę niedorzeczne – naraz nabrały niepokojącej powagi, o której pomyślałem z lękiem.
Potem brzęk, stuknięcie, spojrzałem w okno…
Adam? Tutaj? Zwariował! A ksiądz Roman? – ale nie! za szybą zmrużone oczy, usta wykrzywione w niewinnym uśmiechu, ciemne od słońca policzki. Wspiął się na parapet po kratce porośniętej dzikim winem, które pod ścianą domu parafialnego zasadziła jeszcze żona pastora Knabbe i z policzkiem przyciśniętym do szyby daje mi jakieś znaki!
Odczekałem, aż zniknął za szybą, otworzyłem okno, zawahałem się, lecz już po chwili, ostrożnie – by nie porwać gałązek dzikiego wina, na które zawsze lubiłem patrzeć, gdy wracaliśmy co niedzielę od Cystersów – zsunąłem się za nim do ogrodu.
Krztusząc się ze śmiechu pognaliśmy przez agresty i porzeczki w stronę drucianego ogrodzenia, pod którym leżały ogromne dynie, jeden skok, drut zabrzęczał i już pędziliśmy łąką koło liceum, zostawiając za sobą kościół Cystersów, którego szpiczasta wieża rzucała długi cień na łąkę, a potem przez podwórze pod siódemką, przez grządki i po piaszczystej skarpie wypłukanej przez deszcze wbiegliśmy do lasu między bukowe pnie. Zdyszani, objęci ramionami, szczęśliwi, że wszystko już za nami, potoczyliśmy się po ziemi, ni to walcząc ze sobą, ni to tarzając się w suchych liściach.
A potem, roztrącając butami liście, ruszyliśmy przez wzgórza za pierwszym dworem, potem w lewo, przez las, pod górę, między wysokie buki i sosny, tak by nie natrafić po drodze ani na pościg z plebanii, ani na Mentena i Butrego, którzy – wiedzieliśmy dobrze – nie darują nam tego, co nie mogło być darowane. Adam pochylił głowę, spojrzał na mnie burzowym wzrokiem księdza Romana, policzki mu wezbrały, ściemniały piękną purpurą i wreszcie po paru chwilach z warg wybuchło bezgłośne oburzenie: „Bić ułomnego?! Uło-mne-go?!” Cały lęk nagle rozwiewał się, śmiałem się do utraty tchu, tak było to wszystko dzikie i boleśnie zabawne… Gdy zaś nasze serca uspokoiły się, a kroki wyrównały, Adam ruchami palców i dłoni, lekkimi jak rysunek japońskim piórkiem, zaczął kreślić w powietrzu obraz tego, co się nam przydarzyło przed godziną tam, pod żywopłotem. Znów więc jastrzębia dłoń księdza Romana uniosła mnie w stronę domu parafialnego – zimna i parząca, znów z przyciskiem posadziła w dębowej ławce z gotyckimi cyframi, a gdy tak znów siedziałem w czarnej ławce naprzeciwko krucyfiksu, nagle czerwony ze wstydu rzucałem się na Adama z pięściami – bo w jego naśladowaniu moich gestów… bo on, naśladując moje gesty, składał ręce w żarliwej modlitwie! Tłukłem go zaciśniętymi pięściami, uszy pality, bo wtedy tam, w pustej sali parafialnej, nie tylko dumnie syczałem: „O, niedoczekanie!”, wtedy tam, w jakiejś chwili, z pochyloną głową zacząłem szeptać: „…któryś jest w niebie jako i na ziemi, chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj… i nie wódź nas na pokuszenie teraz i w godzinę śmierci naszej… i odpuść nam nasze winy…” Więc on wyczuł to we mnie, więc wypatrzył zza szyby? Jego ciemna od słońca twarz, lepiąca delikatnymi drgnieniami ścięgien obrazy mojego bólu, lęku i radości, układała opowieść o modlącym się chłopcu, którego oczy pokornie wpatrzone w czarny krzyż… O, tortury!