– To idzie z dołu – zauważyła Beata. – I nie jestem pewna, czy takie całkiem trupie… Mam wrażenie, że jakby trochę siarkowodór…
Alicja w zadumie spojrzała w dół. Wąskie schodki do niższej części atelier zastawione były nie całkowicie, tylko częściowo, jakimś rusztowaniem przy ścianie i małymi pudełkami, z których wystawały kawałki zdrewniałych łodyg, można było obok nich się przecisnąć, dalej jednak teren przedstawiał się gorzej. Okolice biurka wydawały się słabo dostępne, głównie szalała tam ceramika, przemieszana z pudłami większych rozmiarów, długi i niski regał ginął pod orgią kwiatów w pełnym rozkwicie, a początek schodków do piwnicy był w ogóle niewidoczny. Usiłowałam rozpoznać zawalające go przedmioty, ale poza ziemią w skrzynce, donicami i kłębem jakichś korzeni niczego nie umiałabym nazwać. No, jeszcze pudła z tajemniczą i niezrozumiałą zawartością…
– Przy pewnym wysiłku da się przejść – zaopiniowałam. – Jeśli coś leży, to tam.
Alicja się wyraźnie wahała.
– I sądzisz, że koniecznie musimy to obejrzeć…?
– A co? Zostawisz ten smród?
Odór z chwili na chwilę intensywniał, co napawało niepokojem, bo wczoraj jeszcze ledwo było coś czuć, a dziś już takie natężenie…? Myśl o trupie pchała się coraz natrętniej, szczególnie że wielkie drzwi do ogrodu wciąż pozostawały otwarte i komunikacja z wnętrzem domu nie napotykała żadnych trudności. Lis lisem, ale mógł wejść, na przykład, zagłodzony bezdomny…
– Zdaje się, że padlina przestaje śmierdzieć już po dwóch latach – powiedziała rzeczowo Beata. – Ale nie jestem pewna, czy nie musi mieć do tego suchego klimatu.
– Pustynia? – zainteresował się żywo Paweł.
– Na pustyni wcale nie śmierdzi, tylko wysycha – skorygowała Alicja. – Przestańcie bredzić, jesteśmy w Danii. No dobrze, niech będzie…
– Jeśli rzeczywiście coś leży, to chyba od niedawna – zauważyłam. – Wczoraj w południe jeszcze tak bardzo nie śmierdziało. Ale zdaje się, że upał panuje dopiero od dwóch dni?
– Od trzech. Przedtem było zimno.
– No to nic dziwnego…
Z wyraźną niechęcią Alicja zaczęła schodzić po dostępnej części schodków. W tym samym momencie w głębi domu rozległy się jakieś hałasy, łomotanie czymś i okrzyki.
– Hej, Alicja! – wołała ludzka istota. – Gdzie wy jesteście?! Joanna! Jest tu któraś z was?
Alicja zatrzymała się na trzecim stopniu, rozpoznałam głos Anity, cofnęłam się i obejrzałam. Anita, nieco zaniepokojona, przedzierała się ku nam przez pokój telewizyjny, dostrzegła mnie za drzwiami.
– O, tu jesteś! Rany boskie, już myślałam, że poszłyście gdzieś, zostawiając wszystko otwarte! Gdzie Alicja? Na chwilę wpadłam po drodze…
– Jestem, jestem – powiedziała pośpiesznie Alicja, przepychając się obok mnie. – Dużo nas jest. Chodźcie, napijemy się kawy!
Łatwo dawało się zgadnąć, że wizytę Anity powitała tym razem z niezwykłą radością, bo odsuwało to chwilę penetracji piwnicy pod atelier. Podejrzewałam ją o nadzieję, że cudowny aromat sam zniknie i nie będzie potrzeby badać jego źródła. Nie upierałam się, pomyślawszy, że w końcu mogę osobiście, bez niej, zejść na dół i zaspokoić ciekawość, czego nie zamierzałam się wyrzec, ponieważ intrygowało mnie bez granic, co, na litość boską, mogło tam tak śmierdzieć. Przecież nie dawne rysunki Thorkilda, nie jego rzeźby, nie piec do wypalania gliny, nie zepsuta pralka, choćby i najstarsza, i nie nawóz do kwiatków, o którym doskonale wiedziałam, że na sucho nie wydziela z siebie żadnej woni, na mokro zaś kojarzy się ze zwyczajnym krowim łajnem. Zatem co? Rzeczywiście trup…? Czyj, do pioruna?!
Anita rzuciła palenie już co najmniej dziesięć lat temu i węch zdążył jej wrócić. Poruszyła nosem, ale jeszcze nie uczyniła żadnej uwagi na temat, który mógł się okazać nieco drażliwy. Z wielkim zainteresowaniem obejrzała Beatę i ucieszyła się na widok Pawła, znanego jej od lat i zawsze obdarzanego wielką sympatią. Pawła wszyscy lubili.
– Wpadłam po drodze – poinformowała Alicję. – Znów kursuję między Hillerød i Kopenhagą i mam cię na trasie. Korciło mnie, więc przeprowadziłam śledztwo i wyobraź sobie, to faktycznie był Blekot!
Wygłosiła te słowa z takim triumfem, że nie można ich było zlekceważyć. Alicja zatrzymała się nad stołem z filiżankami w dłoniach.
– Co Blekot? – spytała nieufnie.
– Blekot ci podrzucił to czasopismo z porostami! Podwędził Jasiowi i przywiózł tutaj. Myślałam, że sobie robię dowcip, a okazuje się, że dobrze zgadłam.
– I na co mu to było? Przecież ten kretyn nie zna duńskiego.
– Owszem, zna.
– Od kiedy? Dwadzieścia lat temu słowa jednego po duńsku nie umiał!
– Teraz już umie, zaczął się gwałtownie uczyć jakieś pięć lat później. Z tym że wyłącznie w piśmie, mówić nie potrafi, to przez akcent, akcentowi nie daje rady. I nie rozumie gadania, no, może trochę. Za to przy tekstach pisanych mógłby wręcz robić za tłumacza, więc możliwe, że zabrał to dla siebie, a nie dla ciebie. I zostawił przez roztargnienie.
Alicja ustawiła filiżanki na stole i sięgnęła po zasobnik z kawą. Czajnik prztyknął, Beata, wciąż usiłując być użyteczna, już nad nim stała i przystąpiła do nalewania ukropu. Zdecydowałam się dać sobie spokój z herbatą i też napić się kawy.
– W lodówce jest śmietanka – mruknęłam w przestrzeń. – Na drzwiczkach stoi.
Po śmietankę skoczył Paweł, chociaż kuchnia Alicji była zdecydowanie jednoosobowa i dwie sztuki personelu robiły już w niej tłok. Najwyraźniej w świecie jednakże Beacie i Pawłowi obijanie się o siebie wzajemnie nie sprawiało najmniejszej przykrości, na co starałam się nie patrzeć, żeby sobie nie przysparzać troski. Obsłużyli towarzystwo do końca, z łyżeczkami i cukrem włącznie.
Alicja usiadła przy stole, nie zwracając na nich uwagi.
– O poroście poczytałam, chociaż nie do końca, bo zasnęłam. Nawet interesujące, ale wątpię, czy dla Blekota. O co tu chodzi?
– Otóż to! – rzekła Anita konfidencjonalnie. – Okazuje się, że Jaś to zbiera, ma już jeden rocznik i kompletuje drugi, dlatego zauważył stratę. Egzemplarz znikł z domu razem z Ernestem.
– Z jakim Er… A…!
– Z Blekotem. Ukradł go. A rzecz w tym, że przedtem pytał, czy Jaś mu to pożyczy, Jaś odmówił, no więc rąbnął w ostatniej chwili. I uważam, że coś tu śmierdzi.
Upojna woń z atelier zaczynała powolutku docierać do końca salonu.
– Mówisz to w przenośni czy masz na myśli rzeczywistość? – spytałam grzecznie.
– Mówiłam w przenośni, ale skoro już poruszasz temat… Alicja, wydaje mi się, że coś ci się chyba zepsuło…? Jeśli to nietakt, wycofuję pytanie.
– No dobrze, możliwe, że śmierdzi – zgodziła się niechętnie Alicja. – Oni twierdzą, że coś zdechło w atelier…
– Byłabym skłonna ich poprzeć…
– …i musimy to sprawdzić. Nie ma pośpiechu, jeśli już zdechło, nic mu nie pomożemy. Pośmierdzi i przestanie.
– Beata mówi, że dopiero po dwóch latach – przypomniałam bez nacisku. – Ja wyjeżdżam, ale ty się zastanów, czy wytrzymasz.
– Jak się pozamyka wszystkie drzwi… – zaczęła Beata pocieszająco.
– Przy odrobinie wysiłku te okna da się otworzyć – podsunął równocześnie Paweł.
– Czy to śmierdzi z atelier? – zainteresowała się Anita.
– Z atelier – potwierdziłam. – Z dołu.
– Zwłoki…?
– Na to wygląda. Na razie nie wiadomo czyje.
– To ja się waham, uczestniczyć w oględzinach czy odjechać wcześniej. Musiałabym robić za świadka, a trochę mi brakuje czasu. Ale nie mogę odjechać, dopóki nie załatwię interesu, bo tak naprawdę chciałabym to czasopismo zabrać ze sobą. Jaś pytał nieśmiało, czy nie mógłby go odzyskać…
Skierowała wzrok na Alicję. Wszyscy spojrzeliśmy na Alicję, która popadła w jakieś roztargnione zamyślenie i przestała słuchać rozmowy. Gotowa byłam założyć się o cały stan posiadania, że w kwestii odoru zaczyna podejrzewać coś konkretnego i zastanawia się, jak by tu zajrzeć do własnej piwnicy samotnie, bez świadków. Raczej nie miała szans.
– Nie będę się jej narażać – zadecydowała Anita. – Poczekam chwilę.
Podniosła się od stołu i poszła do łazienki. Wypadła z niej w przerażeniu, kiedy dziki ryk wstrząsnął domem w posadach, bo, jak się okazało, na fanaberie urządzenia, trafiła po raz pierwszy. Należało ją uprzedzić, ale jakoś wyleciało nam to z głowy.
Ogólny skutek był jednakże pozytywny, bo Alicja się przecknęła.
– No dobrze – rzekła, odsuwając krzesło. – Niech wam będzie, pójdę sprawdzić.
Anita znów się zawahała, stwierdzając, że wali się na nią zbyt wiele atrakcji naraz. Tu czasopismo dla Jasia, tu ciężki smród, a tu wściekłe ryki, to za dużo na jedną osobę, ale w oględzinach będzie uczestniczyć, bo inaczej jeść i spać by nie mogła. Ostatecznie, ciekawość ma prawo być podstawową cechą dziennikarza.
Starając się nie oddychać głęboko, zeszłam kawałek za Alicją i popatrzyłam w dół. Reszta zainteresowanych zgromadziła się za mną, nieco wyżej. Alicja pokonała całe jedenaście stopni, przedarła się przez barykadę na ostatnich trzech metrach i dotarła do olbrzymiego zamrażalnika, stojącego przy samej ścianie. Jak sięgałam pamięcią, ten zamrażalnik stał tu zawsze i stanowił coś w rodzaju studni bez dna, względnie jaskini głodnych ludożerców, cokolwiek tam weszło, na zewnątrz już nie wychodziło. Pazurami i zębami broniłam zamrożonych produktów, które zamierzałam zjeść, a które Alicja życzliwie usiłowała przechować w zamrażalniku na dole, wiadomo było bowiem, że jeśli je tam zaniesie, więcej ich na oczy nie zobaczę.
Zatrzymała się teraz na moment przed kobylastą machiną i pomamrotała coś pod nosem. Po czym z determinacją, straceńczym gestem, otworzyła drzwiczki.
Woń, która runęła na pomieszczenie, przekroczyła wszystko. Gwałtownie zatkałam sobie nos, za plecami usłyszałam jakieś rumory i zdławione okrzyki. Alicja usiłowała jeszcze przez chwilę mężnie wytrwać na stanowisku, ale i jej wytrzymałość miała swoje granice, po trzech sekundach odmówiła usług.
– Zdaje się, że noga barania ma wreszcie swój wielki dzień – powiedziałam z mieszaniną współczucia i jadowitej satysfakcji, kiedy już udało nam się zgromadzić przed domem, na końcu tarasiku, gdzie z trudem, bo z trudem, ale jednak udawało się oddychać. – Co teraz? Istnieją tu jakieś specjalne ekipy śmieciarzy? Albo ktoś z obsługi prosektorium?