– Znów zaczyna – westchnęła z troską Marzena.
– Nic, rezerwuar – odpowiedziała mi smętnie Alicja. – Myślałam, że już się naprawił, ale okazuje się, że nie. Robi tak czasem, tam jakieś uszczelki poszły, trzeba je będzie w końcu zmienić.
– Powinnaś uprzedzać ludzi, bo na serce można umrzeć…
Z łazienki wypadła przez kuchnię śmiertelnie wystraszona Beata.
– Boże drogi, co to jest?! Co się stało? Czy to ja coś zrobiłam nie tak…? Alicja, przebacz mi, ja to odkupię!
– Uspokój się i siadaj, nie masz mi co odkupywać, rezerwuar nawala sam z siebie. Masz tu kawę i piwo, zjedz, co chcesz.
Ryk powoli przycichał. Beata ochłonęła i usiadła, nalałam jej piwa do szklanki, bo byłam zdania, że miły napój odświeży ją po wstrząsie.
– Ale to chyba od niedawna? – zauważyłam. – W zeszłym roku czegoś takiego jeszcze nie było. Ciekł tylko permanentnie, ale woda się lała prawie bezszelestnie.
– Tak gdzieś w zimie przestał ciec, za to zaczął ryczeć. Nie zawsze ryczy, tylko co któryś tam raz.
– Przeważnie w nocy – uzupełniła uprzejmie Marzena.
Beata, wciąż spragniona ekspiacji, zaczęła z detalami opowiadać, jak to było z tą torebką, i nagle urwała. Oko jej padło na białą damę, leżącą na środku stołu. Gwałtownie sięgnęła po nią, od razu roziskrzona zachwytem, chciwie zaczynając oglądać.
– A cóż za prześliczność! Co za robota…! Skąd to macie? To dama szachowa, prawda? Super! Oczom nie wierzę… Alicja, czy to nie przesada, żeby coś takiego turlało się u ciebie po stole…?
– Bo z czego to jest? – spytała szybko Marzena.
Beata zważyła figurkę w ręku.
– Platyna – orzekła stanowczo. – Świetna robota.
– A nie srebro? – upewniła się Alicja.
– Jakie tam srebro, srebro jest lżejsze. I nie białe złoto…
– Skąd wiesz?
– Jak to skąd wiem, ja jestem złotnik. Raz w życiu robiłam broszkę z platyny, nie mam warunków, wysoka temperatura do tego potrzebna, ona rusza od tysiąca siedmiuset stopni w górę… Ale w srebrze i złocie robię często. I te diamenciki, przecież one są oszlifowane, dlatego tak świecą. Fantastyczne!
– A mówiłam, że to nie może być srebrne – wytknęła Alicja z satysfakcją.
– Ale platyny nie wymyśliłaś…
– To ja się robię jeszcze dumniejsza – oznajmiła Marzena. – Uczestniczyłam w czymś takim, że sama w to nie wierzę. Jesteś pewna, że to nie fałszowane? Jakaś imitacja albo co?
– Możemy sprawdzić – zaofiarowała się ochoczo Beata. – Ja jestem pewna, ale wy nie musicie. Przekonacie się na własne oczy. Alicja, masz może kwas z kapusty albo ocet, albo mydło siarkowe…?
– Kwas z kapusty! – westchnęła nostalgicznie Alicja, podnosząc się od stołu. – Czy ja mieszkam w niebie? Ale mydło chyba się znajdzie. Coś innego siarkowego też może być?
– Może. Lekarstwo na trądzik młodzieńczy, na przykład…
Znikła w korytarzyku, skąd zaczęły dobiegać jakieś głuche łomoty.
– A miałyśmy to schować – mruknęłam do Marzeny, bo zalęgła się we mnie troska. – Słuchajcie, trzymajmy gęby na kłódkę i nie mówmy o tym nikomu, Beata, chyba rozumiesz, ty też niekiedy miewasz w domu cenne przedmioty. Macie pojęcie, ile to może być warte? A gdyby się, na przykład, taki Blekot dowiedział…
– Nie mów! – zaniepokoiła się Marzena. – Jeszcze trafisz na złą godzinę!
– Wiem, co to jest blekot, nie wiem, co tu ma do rzeczy trująca roślina, ale na pewno nikomu nie powiem – obiecała Beata. – Ale niech ona tego nie zostawia tak na stole, żeby każdy widział. Chociaż… gdyby się poniewierało byle gdzie, nikt by nie uwierzył, że to cenne.
– Ale mógłby podwędzić, bo ładne…
– Nie będzie się poniewierało – zapowiedziała Marzena. – Już ja tego dopilnuję.
Wróciła Alicja, przynosząc różne dziwne rzeczy, w tym mydło, jakieś tubki z lekarstwami i buteleczkę z przezroczystą zawartością, wszystko niewątpliwie pochodzące z kocich worków. Moje potępienie dla jej maniactwa bardzo wyraźnie się zmniejszyło.
Beata przystąpiła do prób, które niezbicie wykazały trafność jej oceny, szachy okazały się platynowe. Ich wiek, obejrzawszy całość, oceniła na jakieś sto do stu dwudziestu lat, kto je robił, nie zdołała odgadnąć, z pewnością złotnik europejski, bo nie miały żadnych cech chińskich, hinduskich, perskich ani w ogóle żadnych znamion innych kontynentów.
Wartość znaleziska docierała do nas stopniowo. Na litość boską, platynowe szachy…! Kto słyszał o czymś takim…?! Musiały stanowić majątek i bezsprzecznie należały do Alicji, każda normalna osoba co najmniej zachłysnęłaby się takim bogactwem, ale przecież nie ona. Myśl o sprzedaży, o korzystaniu z pieniędzy, nie zaświtała jej nawet na horyzoncie, główne źródło satysfakcji stanowił fakt niewiary w srebro. Znaleźć coś podobnego we własnym domu… Oszołomienie przyszło stopniowo i stopniowo zaczęło znikać, majątek, niewątpliwie, tyle że zamrożony. Któż by sprzedawał coś takiego bez groźby śmierci głodowej…?! Posiadać miło, czemu nie, ale nie ma powodu wpadać w jakieś szały, chociaż wydarzenie, owszem, imponujące…
Udało nam się zniechęcić właścicielkę niezwykłości do pomysłu ustawienia koników w jej ukochanej kolekcji i odczepiłyśmy się wreszcie od skarbu. Katalogowanie książek, rzecz jasna, poszło w zapomnienie.
Przez cały ten czas kolej odpracowała swoje i zadzwonił telefon.
– Twoja torebka już jedzie – zawiadomiła Beatę Alicja, odłożywszy słuchawkę. – Znaleźli ją tuż przed wjazdem na prom i najbliższym pociągiem wysłali w przeciwną stronę.
– Mam gdzieś jechać? Coś zrobić? – poderwała się Beata.
– Owszem, udać się na stację. Jedzie pociągiem do Helsingør i będzie w Birkerød… zaraz, policzę… Osiemnasta trzydzieści w Kopenhadze, przekażą ją sobie, za dziesięć godzina… Osiemnasta pięćdziesiąt… Powinna dojechać pociągiem dwadzieścia po siódmej, będzie ją miał ten taki służbowy facet w pierwszym wagonie. Po jakiemu ty mówisz?
– Po angielsku.
– To dasz sobie radę…
– Podrzucę ją – powiedziałam. – Co ma latać na piechotę, jak będzie chciała, polata sobie jutro. Niech już ma z głowy.
– Jesteście cudowne – zaopiniowała Beata z najgłębszym przekonaniem i bezgraniczną ulgą.
– To ja skorzystam i też pojadę – ucieszyła się Marzena. – Muszę wreszcie wrócić do domu, a jutro naprawdę mam koncert. Alicja, schowaj te szachy porządnie, tylko, na litość boską, nie zapomnij gdzie!
– Niech schowa, jak wyjdziemy – zaproponowała Beata. – Żeby było pewne, że nie podglądamy.
– Zawracanie głowy – powiedziała Alicja.
Zważywszy, iż wieczorem, kiedy kładłam się spać, po szachach w moim pokoju nie było najmniejszego śladu, musiała je gdzieś ukryć i miałam wielką nadzieję, że z sensem…
Torebki natomiast Beata nie odzyskała. Osobnik prowadzący pociąg, nie wiadomo, jak go nazwać, kierowca czy maszynista, grzecznie oznajmił, że nic nie wie o żadnym pakunku i niczego mu na dworcu głównym nie wetknięto do ręki. Po angielsku mówił nieźle, wyjaśnień Beaty wysłuchał z uwagą i wysunął supozycję, że z tamtym pociągiem, nadjeżdżającym z Gedser, minął się o jedną minutę. Więc niech ona zadzwoni do dyspozytora na Hovedbanegård.
Rada była świetna, ale okazało się, że nie musimy się do niej stosować. Zaraz po naszym odjeździe na stację zadzwonił do Alicji dworzec główny i, uprzejmie przepraszając, powiedział to samo, pociągi minęły się o włos. Torebka Beaty znajduje się u dyżurnego ruchu i zostanie odesłana jutro o dość nawet ludzkiej godzinie, dziesiątej dziesięć.
– Chcieli już o szóstej rano, ale im wytłumaczyłam, że to nie będzie dobrze – pochwaliła się Alicja. – Uzgodniliśmy dziesiątą. Już ją tam mają, więc powinna przyjechać. Zjemy kolację, co…?
Straszny ryk wyrwał mnie ze snu późną nocą. Na moment zastygłam w obawie, że dom się wali, ale zaraz przypomniałam sobie o rezerwuarze. Uspokojona, doczekałam chwili zamilknięcia urządzenia i zasnęłam na nowo.
– Proponuję, żeby w nocy powstrzymywać się od spuszczania wody – rzekłam o poranku. – Co wy na to? Wśród nocnej ciszy grzmi dubeltowo.
– A kto spuszczał? – zainteresowała się Alicja.
– Nie wiem. Ty albo Beata.
– Przysięgam, że ja nie – zarzekła się Beata. – Spałam jak kamień, a poza tym czuję się intruzem i z całej siły staram się być cicha, bezwonna i nieszkodliwa.
– Nie czuj się – poradziła jej Alicja. – Wyróżniałabyś się za mocno. Ja też nie, to kto? Joanna, może ty sama?
– Nie sądzę. Trudno spuszczać wodę w wychodku, zarazem leżąc w łóżku.
– A jesteś pewna, że poleciała?
– Mam pokój najbliżej, tuż obok, niemożliwe było nie słyszeć. Żadna z was nie słyszała?
– Ja nie – odparła Beata.
– Coś mnie chyba obudziło, ale nie wiem co – wyznała Alicja. – Możliwe, że ryk, ale widocznie ucichło, zanim się zdążyłam zastanowić. Czy to możliwe, że poleciało samo? Chcecie jajko?
Nie chciałam jajka na śniadanie. Beata również nie wyglądała na osobę, która miałaby w głowie śniadanie i jajka. Jajko stanowiło osobisty i ukochany posiłek Alicji.
– Możliwe, niestety – rzekłam z westchnieniem. – Odczep się ode mnie z tym jajkiem. Miałam taką sytuację u siebie w domu już wiele lat temu. Woda spuszczała się sama z przerażającą regularnością, z tym że zwyczajnie, bez takiego przeraźliwego akompaniamentu, ale i tak ciężko było wytrzymać. Z czego wynika, że zjawisko nie zalicza się do nadprzyrodzonych.
– I co zrobiłaś?
– Nic, wezwałam hydraulika i zmieniłam rezerwuar. Rozregulowało się w nim coś tam nie do naprawienia.
Alicja niechętnie wzruszyła ramionami.
– Wszystko można naprawić. No nic, zobaczymy, czy zadziała i w dzień.
– Jeśli będzie ryczało samo z siebie, wyjeżdżam natychmiast – zapowiedziałam stanowczo. – Nie mam słuchu, ale całkiem głucha nie jestem i długo nie wytrzymam. I tobie też przepowiadam rychłe wariactwo, chyba że uciekniesz z domu.
– Zastanowię się…
Beata nie wtrącała się do rozmowy, niespokojnie wpatrzona w zegar. Być może, cały poranek spędziłaby na peronie, gdyby nie to, że znów wybierałam się do sklepu i przy okazji mogłam ją zawieźć na stację. Piechotą do sklepów nie chodziłam, chociaż odległość wynosiła niecały kilometr, z tego prostego powodu, że nabyte produkty nie chciały same iść do domu. W drodze powrotnej musiałabym dygować kartofle dla Alicji, piwo, mleko i owoce dla wszystkich, mrożoną rybę i różne inne produkty dla siebie, niekiedy w szklanych opakowaniach. Można było, oczywiście, udawać się do sklepu, wlokąc za sobą wózeczek na kółkach, co nagminnie czyniła Alicja, ale jakoś nie miałam serca do tego rodzaju spacerów.