– Rany boskie! – zdumiałam się. – Złodziejskie narzędzia w Danii! Alicja, skąd to masz?
– Głupie pytanie. Skąd, jeśli nie z kotów w worku? Mówiłam, że wszystko może się przydać.
– Któreś powinno pasować – orzekła nadzwyczajnie rozweselona Marzena i przystąpiła do wtykania wytryszków w dziurkę od klucza.
Już przy drugim pyknęło i zameczek się otworzył. Marzena uniosła okładkę, będącą wiekiem. Wszystkie trzy zachłannie zajrzałyśmy do środka.
Gdyby nadal uważać przedmiot za książkę, ciemnozielona pluszowa płaszczyzna stanowiłaby pierwszą stronę. Z łatwością dała się wydłubać moim pilniczkiem do paznokci, leżącym pod ręką, rozchylając się zarazem i prezentując swoje wnętrze.
– Szachownica! – wykrzyknęła Marzena.
– Coś takiego! – powiedziała Alicja, zaskoczona. – Ciekawe…
Pod ową pierwszą stroną, po rozłożeniu z jednej strony pluszową, a z drugiej gładką i pokratkowaną, spoczywały trzydzieści dwie prześliczne figurki szachowe, lśniące srebrem. Nie tkwiły ciasno i miały prawo grzechotać. Ręce nam się same do nich wyciągnęły.
– Ależ to piękne! – zachwyciła się Marzena. – Popatrzcie, jak precyzyjnie wyrzeźbione… albo może odlane, nie wiem, nie znam się, ale to zegarmistrzowska robota!
– Odlane – zawyrokowała Alicja i zapaliła kreślarską lampę na stole, chociaż na zewnątrz panował jasny dzień. – Rzeczywiście, bardzo ładne. I musiały być kiedyś używane, bo spójrzcie, na szachownicy widać ślady, nie jest nietknięta.
Jak zwykle, dostrzegła szczegóły. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby na gładkich, czarnych i białych kwadratach zauważyć minimalny cień szurania czy przesuwania, rzędu włoska albo zgoła drobinek kurzu. I, jak zwykle, dla dokładnego obejrzenia figurki pod lampą, zsunęła okulary.
– Jakim cudem widzisz takie rzeczy, w dodatku bez okularów, jest dla mnie nie do pojęcia – powiedziałam z niesmakiem. – Masz tam przecież tysiące dioptrii!
– Tylko trzy i pół. W drugim oku cztery i pół, ale to bez znaczenia.
– Mam gdzieś tam tylko trzy czwarte, ale do czytania okulary raczej wkładam, a nie zdejmuję…
Podsunęłam pod żarówkę króla i też przyjrzałam mu się dokładnie. Miał na głowie koronę, w koronie podejrzanie błysnęło.
– Hej, panienki – zwróciłam im uwagę. – Albo mnie coś mami, albo to są diamenciki! Niech ja pęknę trzy razy i w szałasie nocuję, arcydzieło jubilerskie!
– Wariatka – powiedziała Alicja, ale wzięła do oglądania drugiego króla.
– Powinny być czarne i białe – zauważyła Marzena. – Tymczasem wydają się… nie, chciałam powiedzieć jednakowe, ale nie. Widać różnicę, są czarne i białe!
– Żadnych diamencików on nie ma, tylko malutkie rubinki – stwierdziła równocześnie Alicja.
Przyłożyłyśmy się do oglądania rzetelnie, odpychając się wzajemnie od żarówki. Wszystkie figurki były srebrne, ale białe prezentowały gładkość idealną, czarne zaś co najmniej w połowie miały inną fakturę. Szorstką. Chropowatą. Dającą przy lśniącej bieli wrażenie czerni. Płaszcze króla i królowej, wysokie cokoły i zwieńczenia wież, grzywy i ogony koników, dolne części pionków… Ponadto biały król i biała królowa mieli w koronach diamenciki, czarni monarchowie zaś rubinki. W masie całe to towarzystwo wyglądało niemal identycznie, po rozdzieleniu dawało się już z łatwością rozróżnić.
– Słuchajcie, to jest skarb – powiedziała Marzena, ochłonąwszy z przejęcia. – Srebrne szachy! Jestem dumna z tego, że udało mi się uczestniczyć w odnalezieniu!
– Wątpię – mruknęła Alicja, jakoś mało wstrząśnięta.
– W co wątpisz? – spytałam podejrzliwie.
– Czy one są srebrne. Mają co najmniej pół wieku, jeśli nie znacznie więcej. Srebro powinno być sczerniałe, a to świeci.
– Bez powietrza i światła…
– Masz w domu starą, srebrną łyżkę?
– Mam nawet widelec. Dwa. Razem trzy sztuki, przedwojenne.
– Używasz ich? Trzymasz na oknie?
– Nie używam i trzymam w szufladzie.
– I co?
– Nic. Powinno się je oczyścić. Podobno można kredą.
– No właśnie…
– To uważasz, że co to jest? Chromowany zderzak samochodowy?
– Jakieś żelastwo…
– Wysadzane diamentami? – skrytykowała Marzena.
– Diamenty pewno sztuczne. Rubiny też. W każdym razie w srebro nie wierzę.
– Co nie przeszkadza, że są prześliczne…!
Jakieś łomoty rozległy się od strony drzwi wejściowych. Ktoś energicznie pukał w szybę i szczękał klamką, nie wchodząc, chociaż, jak zawsze, drzwi stały otworem. Alicja oderwała się od znaleziska i ruszyła korytarzykiem, mamrocząc coś gniewnie pod nosem.
– Lepiej to schowajmy – poradziła przezornie Marzena.
Wrzuciwszy do pudełka oglądanego skoczka, zostawiłam ją z całym szachowym chłamem i udałam się za Alicją z pustej ciekawości, kto to może być. Ktoś obcy chyba, bo wszyscy znajomi, jeśli drzwi były otwarte, wchodzili od razu. Już ze środka korytarzyka usłyszałam głosy.
– …że pani każdego przyjmuje i każdemu pomaga – mówił błagalnie i po polsku ten obcy, a ściśle biorąc, ta obca. – Ja przepraszam z całej siły, ale znalazłam się w takiej kretyńskiej sytuacji, że nie pozostało mi nic innego. Jeśli tylko pozwoli mi pani skorzystać z telefonu, wszystko załatwię, zadzwonię do Joanny, ona mnie poratuje, koszty, oczywiście, zwrócę…
– Nie jestem żadna pani, tylko Alicja – usłyszałam Alicję. – Powinnaś to wiedzieć. Wchodź, wchodź, Joanna akurat jest u mnie…
Wyszłam z korytarzyka i ujrzałam osobę.
– Beata! – krzyknęłam ze zdumieniem. – Jezus Mario, skąd się tu wzięłaś?
– O Boże! – jęknęła Beata równocześnie. – Co za szczęście, że tu jesteś!
Alicja natychmiast skorzystała z okazji, żeby przystąpić do produkcji kawy. Odłożyła na stół białą damę, którą trzymała w ręku, i zajęła się czajnikiem i filiżankami, Beata upuściła na podłogę niewielką walizkę. Wrzasnęłam w głąb domu do Marzeny, żeby dała spokój sprzątaniu i przyszła na kawę. Beata usiłowała wyjaśnić wszystko naraz.
– Właściwie jestem tu przejazdem, wracam ze Szwecji i postanowiłam skorzystać, jechać trochę okrężną drogą i raz wreszcie zobaczyć Kopenhagę. I zgubiłam torebkę, zostawiłam ją w pociągu, który pojechał dalej, za to pamiętałam o walizce i już myślałam, że będę musiała ją sprzedać razem z zawartością, ale nie ma w niej nic cennego, a bardzo wątpię, czy ktoś by poleciał na moją nocną koszulę i używane majtki. Ocalał mi paszport i jedenaście koron drobnymi, bo to akurat miałam w kieszeniach, reszta, pieniądze, karty kredytowe, komórka, prawo jazdy, klucze od domu, wszystko zostało w torebce. Wysiadłam na dworcu głównym i zorientowałam się za późno, a tu przyjechałam na gapę. Istny cud, że pamiętałam, gdzie Alicja mieszka…
– Zaraz – przerwała jej Alicja. – Co to był za pociąg?
– Z Helsingør, chyba do Berlina, a może nawet do Warszawy, nie jestem pewna.
– O której miał odjazd z Helsingør?
– O dwunastej czterdzieści.
– To jeszcze nie wjechał na prom. Może uda się go złapać…
Z korytarzyka wyłoniła się Marzena, Alicja zaś usiadła przy telefonie. Pokazałam ją im obu.
– Popatrzcie, gdyby miała zadzwonić dla siebie, nie zebrałaby się do jutra, ponieważ załatwia dla kogoś innego, robi to natychmiast. Co za gangrena jakaś, żeby działać tak kontrastowo na własną niekorzyść! Nie mam do niej zdrowia.
– Zróbmy jej kawę, zasługuje na to – powiedziała Marzena i od razu zajęła się gospodarstwem domowym.
Beata wpatrywała się w Alicję niemal bez tchu.
– Ona naprawdę myśli, że uda jej się odzyskać moją torebkę…?
– Tu jest Dania – mruknęła Alicja półgębkiem.
– Owszem, jest to możliwe, chociaż nie całkiem pewne – wyjaśniłam równocześnie. – Niczego nie wyrzuca, więc ma jeszcze rozmaite kolejowe telefony, pracowała przecież w kolejowym biurze projektów. Marzena, to jest Beata, ta plastyczka z Warszawy, złotnik, oprawiała moje bursztyny, robi zachwycające rzeczy.
– To ta? – ucieszyła się Marzena. – Pokazywałaś je, mówiłaś o niej w zeszłym roku. Ale nie mówiłaś, że to taka piękna dziewczyna!
– Może nie zdążyłam…
Alicja już zaczęła rozmawiać po duńsku. Przerwała na chwilę.
– Beata, na tym twoim prawie jazdy jest jakieś nazwisko?
– Owszem, moje. Beata Karmal. Na kartach kredytowych też jest.
– W którym wagonie jechałaś?
– Nie w pierwszym i nie w ostatnim. Gdzieś w środku. Drugą klasą.
– Przynajmniej nazwisko masz łatwe dla Duńczyków – zauważyła Marzena pocieszająco.
Zrobiła tę kawę. Wygrzebałam z lodówki piwo i coś do zjedzenia dla Beaty. Alicja gawędziła radośnie, co stwarzało wielkie nadzieje. Na końcu podała swój numer telefonu.
– Pociąg jest jeszcze w Gedser – oznajmiła, odkładając słuchawkę. – Jeśli ją znajdą, to zadzwonią i odeślą. O, zrobiłyście mi kawę!
– Alicja, jesteś wielka! – powiedziała Beata z uwielbieniem. – Przepraszam was bardzo, ale czy ja mogłabym pójść do tego, no…
– Do wychodka? Nie ma przeszkód. To zaraz tutaj, na prawo. Albo tamtędy, przez łazienkę.
– Trzeba ją będzie położyć gdzieś spać – powiedziała Marzena, siadając przy stole. – Chyba na razie na łóżku Pawła, skoro on przyjeżdża dopiero jutro. A gdyby została dłużej, to co? Rozkopujemy pokój telewizyjny?
– Nie tak zaraz – odparła stanowczo Alicja. – Do jutra wieczorem jeszcze się zdąży, a gotowa pościel tam leży w kanapie. Zjadłabym coś. Co to jest…? O, sałatka z kartofli, może być.
Wyjęłam z maszynerii tosty i też usiadłam przy stole. W tym samym momencie potworny, grzmiący, przeciągły ryk wstrząsnął całym domem. Błysnęła mi straszna myśl, że sama go spowodowałam siadając, przeraziłam się, już uczyniłam ruch, żeby się zerwać, ale w sekundę później wykryłam źródło. Wychodek. Beata…! Przeraziłam się jeszcze bardziej, pewna, że musiało jej się tam coś stać, oberwała rezerwuar czy co…? Ale to byłby jeden rumor, a nie długa walka z murami Jerycha!
– Matko jedyna, co to…?!
Alicja i Marzena nawet nie drgnęły, chociaż ryk ciągle trwał.