– Pociesz się altruistyczną myślą, że jesteś pożyteczna dla społeczeństwa…
– Dla jakiego społeczeństwa?
– Chociażby dla mnie. Też zaliczam się do społeczeństwa. Dzięki tobie wiem na pewno, że za skarby świata nie posadzę u siebie nawet jednego, najmniejszego pędu bambusa. I ostrzegę wszystkich dookoła. To już coś, nie?
– I tak ci nie uwierzą. Słuchaj, co ty masz zamiar zrobić z nimi?
Gest jej brody wskazywał gdzieś w kierunku centrum handlowego, co mogło oznaczać tylko Pawła i Beatę. Nie spodobało mi się to pytanie.
– A co niby powinnam zrobić? Poderżnąć im gardła?
– Może byłoby wskazane… Zwracam ci uwagę, że ja tu zostaję, ale wy wszyscy wracacie do Warszawy. Nie wtrącam się do Beaty, ale Ewę znasz doskonale. Co ma z tego wyniknąć?
– A diabli wiedzą. Ewa… Okropność. Może oni się opamiętają?
– Sama w to nie wierzysz. Moim zdaniem, zaskoczyli. Musiałaś ich tu przywieźć?
Oburzyłam się śmiertelnie.
– Ja…?! Zgłupiałaś?! Sami przyjechali, przypadkiem i kompletnie bez mojej wiedzy! Nie oni pierwsi, przypomnij sobie, ile par się tu u ciebie kotłowało!
– Okazuje się, że prowadzę zamtuz – westchnęła smętnie Alicja. – Też bezwiednie. Mogłabym udawać, że nic nie widzę, ale Pawła znam od urodzenia, a Ewę prawie dwadzieścia lat, ona to ciężko przeżyje. Będzie miała do mnie żal i wyjdę na świnię.
– Znajdziesz się w doskonałym towarzystwie, razem będziemy pochrząkiwać nad korytem. Dla Ewy Paweł stanowi sens życia, już widzę te wory proszków nasennych, które w siebie wepchnie. I w życiu nie uwierzy, że nie przyłożyłam ręki do tego cholernego romansu, jedyne, co mogę zrobić, to zabrać stąd Beatę, wyjeżdżam pojutrze! Rano wykopię roślinki… A, prawda, miałam ci je ukraść! Paweł mi pomoże, a Beata przez ten czas jakoś cię zachachmęci, bardzo dobrze, możesz ją umoralniać.
– Nie chcę.
– To nie. Przygnębiłaś mnie tematem. Nie wiem, co zrobić i czy w ogóle cokolwiek…
Samą prawdę mówiłam, głupio mi było śmiertelnie. Przez Ewę, rzecz jasna, czułam się winna wobec niej, być może, w zastępstwie Pawła, na którym najmniejszego poczucia winy nie dawało się dostrzec. Obydwoje z Beatą zakochali się w sobie piorunująco, należało ich może powstrzymać…? Związać czy jak…?
– Lubczyk – powiedziała w zadumie Alicja i zajrzała do swojej filiżanki. – O, już wypiłam…? Podobno lubczyk to afrodyzjak, istnieje może jakaś odwrotność? Ciągle ględzisz o ziołach…
– Co do ziół, nie wiem, chyba że trujące, ale słyszałam, że brom. Zniechęca do seksu, tylko nie jestem pewna, w jakim tempie. Wątpię, czy z dnia na dzień. Przestań się gapić w tę filiżankę jak sroka w gnat, mogę ci przynieść kawy, bo i tak od tego fotela wypoczynkowego tyłek mi drętwieje.
Podniosłam się, Alicja również.
– Nie, czekaj, też pójdę, bo coś mi chodzi po głowie. Obawiam się, że gdzieś tu jeszcze tkwią jakieś kocie worki…
Zaczęłyśmy zbierać ze stołu filiżanki, butelki, papierosy, telefony i rozmaite inne użyteczne śmieci.
– Tośmy się już nasiedziały na tym świeżym powietrzu… Masz nadzieję znaleźć coś więcej? Diamenty królowej Wiktorii?
– Nie, ten brom. To znaczy, niezupełnie. Przypomniało mi się, że Elżbieta zostawiła kiedyś takie lekarstwo dla erotomanów, przyjechała prosto od pacjentów i zabrała przez niedopatrzenie. A zostawiła przez roztargnienie, nie tylko ja mam sklerozę. Nikt tu akurat nie miał seksualnego szmergla, więc gdzieś je schowałam i może teraz by się przydało?
A diabli wiedzą… Miałam z nimi zmartwienie, ale wynikało ono głównie ze znajomości z Ewą Pawła, Julian Beaty nie spędzał mi snu z powiek, nie znałam człowieka i stanowił abstrakcję. Ciekawe, swoją drogą, że wszystkie Ewy, na jakie się natykałam w życiu, były atrakcyjne, tutejsza Ewa to przed laty piękność, moja przyjaciółka Ewa była śliczną dziewczyną, Ewa Pawła też piękna, nawet słabo mi znana Ewa z zaprzyjaźnionej rodziny, wyjątkowa zołza i gangrena, również dysponowała dużą urodą. Znałam jakąś brzydką…? Nie, nigdy.
Ci dwoje tutaj byli dorośli i wiedzieli, co robią, ich sprawa, ale jednak w obliczu Pawłowej Ewy czułam się nieswojo. Może i rzeczywiście lekarstwo…?
Alicja ze zmarszczoną brwią udała się wprost do kotłowni. Jej kotłownia była duża, zawierała w sobie również pralnię, suszarnię i coś w rodzaju magazynu narzędzi. Co prawda, sznurki do wieszania mokrych szmat rozciągnięte były w ten sposób, że po rozwieszeniu prania trzeba było czołgać się tam na czworakach, ale, ostatecznie, nikt nie musiał zwiedzać kotłowni natychmiast po wyjęciu szmat z pralki, mógł poczekać, aż wszystko wyschnie. A schło szybko, bo kocioł grzał.
– Potrzymaj to – poleciła, kiedy stanęłam w drzwiach. – Zabierz w ogóle i połóż gdziekolwiek, to suche.
Obarczona potężnym naręczem straszliwej mieszaniny, ręczników, bluzek, spodni, koszul, wszelkiej bielizny i nawet kurtek, posłusznie wycofałam się z korytarzyka i stanęłam na środku salonu. Gdzie, na litość boską, miałam ten cały nabój umieścić? Na własnym łóżku? Na salonowym stole? Zrozumiałam nagle kłopoty Alicji z miejscem, należałoby to wszystko od razu poskładać, posegregować i ulokować w odpowiednich szafach, ale komu by się chciało…?
Z nadszarpniętym sumieniem zwaliłam brzemię na salonową kanapę, jedyny mebel, na którym aktualnie nikt nie spał, podparłam stołem i wróciłam do kotłowni.
Alicja grzebała w kącie za pralką, gdzie, na oko biorąc, nic nie miało prawa się zmieścić. No, może kilka pudełek od butów, ustawionych jedno na drugim.
– Potrzymaj jeszcze i to – powiedziała, postękując z wysiłku, i wręczyła mi potężny zwój miedzianego drutu. Drut mogłam już tylko wyrzucić na dziedziniec, nigdzie więcej, tkwiłam zatem w drzwiach, trzymając go w rękach.
– Można wiedzieć, czego szukasz? – spytałam cierpko. – Bo jeśli ziół, to od razu je można wywalić na kompost. Zioła należy przechowywać w suchym i chłodnym miejscu, a tu panuje tropik. Lekarstwa zresztą też.
– Zaraz – odstęknęła Alicja, kładąc sobie pod nogami wielką, żelazną wajchę, która robiła wrażenie uniwersalnego klucza do wszelkich możliwych śrub. – Zdaje się, że… Chyba tak… Nabieram nadziei…
– Może poczekajmy na Pawła. On silniejszy.
Nic nie odpowiedziała, najwidoczniej uparła się przy czymś. Jeszcze chwilę trwały jej zmagania z tajemniczą przeszkodą, aż wreszcie wściekłym szarpnięciem wyrwała coś zza pralki. To coś wydało z siebie odgłos rozdzieranej tkaniny, Alicja zaś z impetem usiadła na tyłku.
– O, kur… Stłukłam sobie kość ogonową.
– Mówiłam, na Pawła…!
– Nie potrzeba mi tu Pawła. Zamknij się, chyba mam! Niech zajrzę…
W rękach trzymała koci worek z jakąś znikomą zawartością, naddarty z boku. Starannie kryjąc niecierpliwość, spróbowała go rozplatać, zawiązany był na liczne supły i źle jej szło, wypatrzyłam na półce nożyce do ścinania trawy, zardzewiałe i zapewne tępe, ale z pewnością lepsze niż ludzkie paznokcie, dałabym jej, ale brakowało mi trzeciej ręki. Zgniewało mnie.
– Albo się zbliżysz do normalności, albo ci zwalę ten zwój na głowę! Resztę życia poświęcisz na to dłubanie?! Co tam w ogóle masz…?!
– Nie powiem. Sama nie jestem pewna. Odłóż to gdziekolwiek i daj mi nożyczki. Albo nóż.
W rezultacie wspólnie, na betonowej podłodze, w kłębach miedzianego drutu, rozszarpałyśmy worek nożycami do cięcia trawy, prując dalej rozdarcie. Alicja sięgnęła do środka i wydobyła wielką i grubą księgę. Wytłoczony na mocno nadgryzionej zębem czasu okładce francuski napis świadczył, iż są to żywoty świętych pańskich z wczesnego średniowiecza. Okładka zamknięta była na klamry.
Nie zdążyłam nabrać żadnych nadziei, bo Alicja odpięła klamry.
– Więc jednak…! – wykrzyknęła z triumfem.
W okładkach znajdowały się papiery. Gruby plik, ściśnięty tak, że w chwili otwarcia zrobił się dwa razy grubszy. Nie musiałam pytać, zgadłam od razu, cholerne dokumenty rodzinne, o które posądzała Anitę!
– Obie możliwości idealnie właściwe! – wyrwało mi się pochwalnie.
Alicja, rozradowana jak rzadko, zaglądała pomiędzy luźne karty i koperty.
– Jakie możliwości? To jest to…
– Widzę, że to jest to, i widzę, że zawartość koresponduje z tytułem. Żywoty świętych pańskich jako antyafrodyzjak owszem, mogą się nadać. Królewskie romanse w tychże żywotach też doskonale pasują. To tak specjalnie, zrobiłaś sobie dowcip?
– Co…? Jaki dowcip? A… Rzeczywiście, nie zwróciłam uwagi…
Zaproponowałam jej opuszczenie kotłowni, bo trochę tam było niewygodnie, żelastwa poniewierały się pod nogami, kłąb drutu uciskał mnie w żołądek, piec grzał, a papiery z okładek zaczynały się wysypywać. Zgodziła się ze mną, tyle że przedtem należało z powrotem pochować powyciągane zza pralki rzeczy. Należało, to należało, trudno…
– Przewidywałam tu u ciebie ciężką pracę i wysiłki fizyczne – rzekłam smętnie, siedząc przy stole nad rozmaitymi napojami. – Ale miałam na myśli raczej roboty ogrodnicze, a nie przerzucanie złomu. Do tego chłamu na kanapie już nie czuję się zdolna. Co teraz zrobisz?
– Właśnie nie wiem – odparła Alicja w zadumie, wpatrzona w koty na tarasie. – Po jaką cholerę ja to wyciągnęłam? Okazuje się, że leżało bezpiecznie, a teraz co? Co ja mam z tym zrobić?
– Upchnąć w żywotach świętych i schować tam, gdzie było.
– Kiedy nie chce się zmieścić. Pamiętam, jak się męczyłam przy pakowaniu. Drugi raz mam się męczyć?
– A tak między nami mówiąc… Zdaje się, że poszłaś szukać lekarstwa na seks. Naprawdę miałaś nadzieję, że leży w kotłowni?
– Nie. Nie wiem. Coś mnie tknęło. Do diabła z tym Bełkotem, przez niego wszystko. No dobrze, może masz rację, schowam tam, gdzie było, tylko muszę znaleźć drugi koci worek, bo tamten udało nam się pociąć na kawałki. Który by tu…
Wiedziałam, który. Wciąż kołatały się we mnie straszne obawy.
– Ten z rajstopami i pończochami – powiedziałam stanowczo. – Raz na zawsze wybij sobie z głowy repasację, nawet gdyby istniała, są już zleżałe beznadziejnie. Osobiście ci go zaraz przyniosę, zawartość pójdzie do śmietnika, a zamiast rajstop zapakujesz historyczne dokumenty i niech sobie przeleżą sto lat. Tych świętych owiąż sznurkiem, bo rzeczywiście spęcznieli…