– Przepraszam, muszę splunąć – zawiadomił Paweł. – A może straż pożarna…?

– A tak mi się wydawało, że trup śmierdzi inaczej – przypomniała Beata.

– Jaka noga barania? – zainteresowała się Anita. – Ja też splunę. Tfu!

– Od trzydziestu pięciu lat leżała tam noga barania, przeznaczona na jakąś specjalną okazję – wyjaśniłam uprzejmie. – Do tej pory, chwalić Boga, dostatecznie specjalnej okazji nie było…

– Głupia jesteś! – rozzłościła się Alicja. – Ktoś ten zamrażalnik wyłączył! Chciałabym wiedzieć, kto?!

– Nie ja! – odpowiedzieliśmy wszyscy równocześnie z wielkim pośpiechem.

– Ja też nie, więc kto…?

– Jesteś pewna, że został wyłączony, a nie że sam się zepsuł…?

– Może się wyłączył automatycznie, z przegrzania – podsunęła Anita.

– Automatycznie i z przegrzania sam wylazł z kontaktu? Bo jest wyjęty, leży, na własne oczy widziałam! Musiał go ktoś wyciągnąć!

– Ale tam przecież nawet dojścia nie było – zauważył Paweł całkiem rozsądnie.

– A ja doszłam!

– Ale nie do samej ściany!

– Nie trzeba było pchać się do samej ściany, żeby szarpnąć za sznur…

Beata miała inne wątpliwości.

– Czekajcie, ale czy naprawdę jedna noga, niechby nawet i barania, może dać taki efekt…?

– Jaka tam jedna, coś ty! Tam było wszystko, głównie mięso, które Alicja zamrażała sobie sukcesywnie przez te trzydzieści pięć lat. Także jakieś gotowe potrawy, także lody, także bób nasienny nie wiadomo do czego, bo ani do siania, ani do jedzenia, także ryby, które zostały mi od ust odjęte sześć lat temu…

– I ta szynka, którą miałaś zabrać dla swojej mamusi – wytknęła mi Alicja złośliwie. – A mówiłam, że zapomnisz!

– Samotna szynka w obliczu nogi w ogóle się nie liczy. Trzeba ją było wyrzucić.

– Nie wyrzucam cudzych rzeczy!

– Swoich też nie, ale to już teraz bez znaczenia. Co robimy? Bo wytrzymać się tego nie da…

Anita przypomniała sobie nagle, że jest w podróży służbowej i bardzo się śpieszy. Z czasopisma dla Jasia chwilowo zrezygnowała, rozumiejąc, iż teraz, w obliczu kataklizmu, nikt go nie będzie szukał. Beata wzięła głęboki oddech, starając się zaczerpnąć powietrza od strony sąsiada, i szlachetnie zgłosiła swój udział w usuwaniu z atelier przerażającej zawartości. Na delikatne napomknięcie, iż w nodze baraniej zapewne zalęgły się robaki, odparła dzielnie, że nic nie szkodzi, ona lubi łapać ryby, a robaki z rybami ściśle się kojarzą. Więc wytrzyma. Pawłem szarpnęło, sprężył się w sobie i głosem nieco zdławionym zadeklarował pomoc, co od razu nasunęło mi pocieszającą myśl: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

W Alicji zapewne odezwało się sumienie, bo wyjawiła wstydliwą tajemnicę. Przychodzi tu mianowicie pewna osoba południowego pochodzenia, nie wiadomo jakiej narodowości, może Turczynka, może Arabka, może jeszcze coś innego, i uprzejmie pyta, czy nie ma jakiejś trudnej pracy do wykonania, ona się chętnie podejmie. Trudnej pracy dla niej Alicja dotychczas nie miała, ale teraz, zdaje się, może zaspokoić pod tym względem najbardziej wygórowane wymagania. Chyba trzeba będzie zaangażować hipotetyczną Turczynkę.

– A kiedy ona przychodzi? – spytałam ostrożnie. – Mam na myśli, jak często?

– Raz albo nawet dwa razy dziennie. Zdaje się, że tędy chodzi do sklepu, więc co jej szkodzi zajrzeć. Zagląda i tylko patrzy, a ja kręcę głową, więc sobie idzie. Nie jest natrętna. Tym razem mogę pokiwać głową.

– Chinka byłaby lepsza – zauważyła Anita. – Do robaków oni są przyzwyczajeni.

– Może. Ale żadna Chinka akurat tędy nie chodzi.

– To co robimy? – spytał Paweł. – Czekamy na Turczynkę czy tego…? Bo jeśli czekamy, to może w jakimś innym miejscu? Z wiatrem… Zaraz, z której strony wieje?

Nie wiało z żadnej, dzień się nam przytrafił bezwietrzny, imponujący odór rozchodził się, można powiedzieć, łagodnie i równomiernie. Ciekawiło mnie, kiedy zainteresują się nim sąsiedzi, a ściśle biorąc, jeden sąsiad, bo posiadłość Alicji stanowiła narożnik. Drugi sąsiad, na tyłach ogrodu, odgrodzony był od nas taką ilością zieleni, że bez pomocy wiatru mogło do niego nie dotrzeć, a po ulicach z dwóch stron rzadko się ktoś pętał.

– Obiad będziemy jedli na kolację – powiedziała znienacka Alicja, której myśl widocznie również biegła za wonią. – Zapomniałam włączyć piecyk i ten indyk tam siedzi i wcale się nie piecze. To chyba lepiej, bo teraz trochę by się zapachy mieszały.

– Lepiej, lepiej – przyświadczyła gorliwie Anita. – Mnie to nie dotyczy, ale wam radzę przeczekać. Już zaczynam być spóźniona, jadę. Wpadnę jutro.

– Wpadnij – mruknęła Alicja i podrapała się w głowę. – Usiadłabym gdzieś. Może się zastanowimy przy kawie?

– O ile przeniesiemy stolik ogrodowy pod zasobniki z kompostem… – zaczęłam zachęcająco.

Więcej powiedzieć nie zdążyłam, bo litościwa opatrzność zesłała rozwiązanie, za pnącą różą przy furtce pojawiła się Turczynka. Od razu zgadłam, że to ta, ponieważ Alicja z szaloną energią zaczęła kiwać głową. Turczynka się rozpromieniła i też kiwnęła głową, po czym pociągnęła nosem i kiwnęła ponownie, nawet dwa razy. Porozumienie zostało osiągnięte.

– Ty, słuchaj, po jakiemu ona właściwie mówi? – zainteresowałam się, kiedy zesłana z niebios istota przystąpiła do szorowania zamrażalnika i części piwnicznej wszelkimi możliwymi środkami chemicznymi, jakie Alicja miała w domu.

– Po różnemu, wszystkim po trochu – odparła Alicja z lekkim roztargnieniem. – Czekaj, zastanawiam się właśnie, gdzie mam odpowiednie dezodoranty, te z kotów w worku są takie obrzydliwe, że zabiją wszystko, a przeciągu tam przecież nie zrobię…

– Masz wentylację mechaniczną.

– Zepsuła się przy jeżu. No nic, może uda się otworzyć górne okno i drzwi na dole, zawsze trochę wywieje. Ale dezodoranty się przydadzą.

Poświęciwszy na usuwane z atelier pożywienie dwa pudła i ogromną ilość foliowych toreb, udała się na poszukiwania. Wielki stos, wciąż jeszcze kłopotliwy, legł na dziedzińczyku przy furtce, w pobliżu śmietnika.

– Ona chyba lubi sprzątać – rzekłam z lekkim powątpiewaniem, podziwiając z daleka pracowitość Turczynki. – Znam osoby, które lubią sprzątać, co jest o tyle zrozumiałe, że jeśli istnieją jednostki, które nienawidzą sprzątania, muszą istnieć i takie, które je kochają. Dla zachowania równowagi w przyrodzie.

– A propos przyrody, nie wiesz przypadkiem, co Alicja zamierza zrobić z tym nabojem pod śmietnikiem? Tak to będzie leżało?

Popatrzyłam na nieforemną górę przy furtce. Szczelne opakowanie tłumiło trochę woń produktów, ale i tak atmosfera wokół panowała raczej nieludzka. Nawet koty żywiły wyraźne wątpliwości, wszystkie trzy zbliżyły się, powęszyły ostrożnie i wolały się oddalić.

– Mam zupełnie straszliwe przeczucia – oznajmiłam melancholijnie. – Wynikłe z doświadczeń. Jeśli nie wolno podetknąć śmieciarzom nawet zgniłych jabłek, to co mówić o czymś takim? Paweł, obawiam się, że ona każe nam rozwozić to po odrobinie do rozmaitych odległych śmietników i podrzucać ukradkiem, najlepiej w nocy. Proceder jest nielegalny, ale za to skuteczny.

– Nie ma żadnych większych restauracji w pobliżu – zmartwił się Paweł. – W restauracyjnych śmietnikach byłoby najlepiej…

– Kto jada takie rzeczy? – zastanowiła się Beata. – Chyba tylko hieny i szakale. Nikt tu nie hoduje sobie w domu małej hienki albo szakalka?

– Jako ulubione zwierzątko…?

– No, jeśli koło mnie, dwa domy dalej, facet trzyma rodzinę najprawdziwszych skunksów i bardzo się z nimi przyjaźni…

– I sąsiedzi nie protestują? – zaciekawił się Paweł.

– Już teraz nie, bo on bardzo dobitnie wyjaśnił, że skunksy wydzielają z siebie te swoje perfumy tylko wtedy, kiedy są zdenerwowane albo przestraszone, jeśli spokojne, to nie. Więc wszyscy pilnują, żeby ich przypadkiem nie zdenerwować, i rzeczywiście nic się nie dzieje.

– Skunksy na nic – orzekłam stanowczo. – Nie zeżrą tego. Ale hiena i szakal owszem. Jeśli prywatnie nikt ich nie posiada, to przecież istnieje tu gdzieś ogród zoologiczny…?

Rozważaniom, czy dałoby się przyprowadzić do ogrodu Alicji hienę, względnie szakala na smyczy, poświęciliśmy tyle czasu, że Alicja zdążyła znaleźć upragnione dezodoranty. Niektóre z nich okazały się przedawnione i nie chciały psikać, ale dwa zdały egzamin. Nowa woń, wymieszana z poprzednią, dała skutek absolutnie piorunujący.

Definitywne opuszczenie domu nie wchodziło w rachubę, nie mielibyśmy się gdzie podziać, z dwojga złego lepiej już było wysilić się trochę i pootwierać wszystkie okna. Także drzwi. Już po godzinie sukces został osiągnięty, nie zniszczyliśmy nawet żadnego kwiatka, tyle że Paweł wlazł nogą w coś, z czego uniosła się w górę gęsta chmura osobliwego pyłu. Znałam podobne pyły, pochodziły z nasion nieśmiertelników i mleczy, ale ten był nieco inny.

Alicja na widok chmury okazała mieszane uczucia.

– A, to tutaj było! – rzekła zarazem z zadowoleniem i gniewnie. – Oczywiście, ktoś mi przestawił i nie mogłam tego znaleźć, jak chciałam posiać. Teraz już chyba przepadło, ale może jeszcze spróbuję.

– A co to jest? – spytałam podejrzliwie.

– Taki rodzaj tropikalnego ostu. Zginął mi jakieś sześć lat temu, więc nie wiem, czy wzejdzie, bo może za stary? Ale co mi szkodzi… Pozbierajcie to.

Pozbieranie okazało się możliwe wyłącznie za pomocą odkurzacza, z tym że odkurzacza nie było gdzie postawić, nigdzie się nie mieścił. Paweł trzymał go w powietrzu, Beata zaś usiłowała wciągać chmurę. Razem z chmurą udało jej się wciągnąć kłąb splątanych nici, jedną parę rajstop, dwa papierosy Alicji i stary banknot dziesięciokoronowy. Wybrałam mniejsze zło i wywiozłam dwie torby spod naszego śmietnika do zasobników w centrum miasta. Samochód nie zdążył mi przejść czarowną wonią, bo wiozłam je nie w zamkniętym bagażniku, tylko w środku, przy otwartych wszystkich oknach.

– Myślałam, że przesadzasz w tych opowieściach o Alicji – powiedziała po moim powrocie Beata, wytrząsając w krzakach zawartość worka z odkurzacza. – Ale ona rzeczywiście jest niepowtarzalna.