24 XII
Otumaniona chorobą. Spycham sprayem przeziębienie z obolałego gardła w oskrzela. Przełykam, wykasłuję potwornym bólem. Ze względu na Połę nie biorę nic poza miodem i cytryną. Mama z Siostrą pichcą wigilię. Wyganiają mnie z kuchni:
– Zasmarkasz, zarazisz.
Kładę się, zamieniając się w roślinę. Przez korę (zaskorupiałe smarki, zatykające mózg) słyszę wspomnienia Ojca z oflagu albo stalagu. Siostrzeniec wkuwa niemiecki i pyta o słówka. Kot ułożył się mi na głowie. Nie można paść pośrodku życia rodzinnego, ale nie mam siły się bronić. Przysypiając, zastanawiam się, co zjem na kolację. Może usmażę frytki. Zaraz… dzisiaj Wigilia.
Z telewizyjnych kolęd, choinek i bombek wychyla się Glemp. Jasełkowy gwiazdor. Głosi o „kwalifikacjach na chrześcijanina”. Nie, nie mam kwalifikacji go słuchać. Pasterz dusz, bo nie inteligencji (w Polsce zaledwie czteroprocentowej). Duszy obojętne, co słyszy, nie ma uszu. Marzenie o Lustigerze… czemu nie on prymasem Polski? Błyskotliwy przechrzta, nauczający katolików?
Siostrzeniec przyniósł z kościoła różowy opłatek „dla braci mniejszych”: dla naszego kota i Gustawa – jamnika sąsiadów. Sprzedawano w kruchcie. Smaczny, na wołowince.
Piotr idzie na dyżur. Dzwonię go „ucałować”.
– Buzi – chrypię.
– A kto ty jesteś? – słyszę, jak czule się pochyla nad nieznanym dzieckiem.
– Polak mały, kurwa – przebiłam się przez chrypę.
– Nie poznałem… mój Boże, co ci jest? Byłaś u lekarza?
– Wyzdrowieję… nie mam temperatury… lekarz… nie wyjdę z domu.
– A nie można wezwać? Co miesiąc jest u was karetka.
– Wiesz, nie pomyślałam…
– Ty rzeczywiście jesteś chora. Wracaj jak najszybciej, w Polsce nie da się żyć, tam się umiera.
– (Zatyka mnie z kataru i złości).
Kolacje wigilijne u nas mają nastrój Ostatniej Wieczerzy. Może widzimy się ostatni raz? W przyszłym roku dodatkowe puste nakrycie… nie dla wędrowca, który przyszedł, ale dla tego, który odejdzie.
Nocą, podrzucana kaszlem na skrzypiącym polowym łóżeczku, tęsknię za Pietuszką – moim „środowiskiem naturalnym”. Do ciszy naszego domu. Cisza jest chyba największym meblem, przy niej nie ma miejsca na ludzi.
Martwię się Mamą. Po dwóch zawałach i teraz Świętach ledwo się rusza. Z trudem oddycha. Parę miesięcy temu groził jej trzeci zawał (zawsze grozi), więc wysłali ją do szpitala na by – passy. Przetkali żyły, stwierdzając totalną miażdżycę. Lekarz powiedział:
– Ma pani świeczkę u Pana Boga.
Mama po zabiegu, jeszcze z rurą w gardle, nie mogła zapytać, co za świeczka. Zrozumiała to po swojemu, że czas umierać. Popłakała się. Przyszedł do jej pokoju drugi lekarz i też coś o świeczce. Mama otarła łzy.
– Przez tyle lat praktyki widzę trzeci raz podobny przypadek. Pani nie płacze, pani Gretkowska, ma pani chyba wielkie zasługi w niebie. Nie trzeba by – passów, urósł pani drugi, zastępczy obieg krwionośny. To dzięki niemu pani serce żyje.
Po czterdziestu latach małżeństwa Rodzicom wspólny obieg miłosny przerósł chyba we wspólny obieg sercowo – zdrowotny. Są najszczęśliwsi, kiedy dostają razem skierowanie do szpitala. Nie muszą się rozstawać. Zabierają ze sobą szlafroki, papcie, książki i szachy. Po powrocie idą do miejskiej biblioteki i to zdrowsze wspina się na drugie piętro po nowy zapas książek. Bardziej chorowite czeka na dole i się dotlenia.