Изменить стиль страницы

19 XII

Z wydawnictwa dzwonię do Flammariona wypytać o prawa autorskie, czy oddadzą. My zdies’ emigranty i Tarota… chcą kupić Rosjanie, Finowie latem chcieliby wydać Kabaret. Nie pamiętam mojej umowy z Francuzami. Wyrzuciłam ją przy którejś przeprowadzce. We Flammarionie nowy agent. Wie, pamięta, pas de probleme. Biadoli, że okładka do francuskiego wydania Tarota… była beznadziejna.

– Powinna być bardziej w stylu Sex and the City. Ktoś się wziął do tego bez głowy – narzeka.

Salonowa rozmowa o filmach, literaturze. Zapomniałam, że przy biznesie można też o sztuce.

Podpisuję umowę na Polkę. Sprzedaję książkę i dziecko, od pierwszej litery, zarodka. Co ona kiedyś pomyśli, czytając te prenatalne wspomnienia? Targuję się o procent. Srebniki zzieleniały, są przeliczalne na dolary. Wydawczyni dziwnie zgodliwa. Po wyjściu sprawdzam procent za ostatnią książkę – taki sam jak za Polkę , a mi się wydawało, że zażądałam olbrzymiej sumy. Ciąża? Konsekwentny kretynizm nieczytania umów i kontraktów?

– Wiecie, kto powinien być patronem wydawców?

– Nie… – ostrożne, podejrzliwe „nie” wydawczyni, słusznie podejrzewającej złośliwość.

– Judasz, on wydał najlepiej.

Obydwie wiemy, o co chodzi, zwyczajny układ. Słynny przedwojenny wydawca Bronisław Natanson, stawiający sobie za punkt honoru godziwe opłacanie pisarzy, skończył w zakładzie dla obłąkanych.

Odwiedzam Jagę w jej salonie fryzjerskim na Burakowskiej. Wycięty z brzydoty Warszawy dziewiętnastowieczny zakątek. Ceglaną fabrykę – pałacyk obsiadły trendowe studia fotograficzne, modowe. Antosia – córeczka Jagi, w koszyczku na recepcji pod opieką położnej, taty, recepcjonistki. Jaga spokojnie zajmuje się klientkami. Zaglądam do koszyczka i… w ryk. Nie Antosia, aleja chlipię, nie mogąc się uspokoić. Nie było jej, schowana parę miesięcy temu w Jadze, jest. Po prostu cud bycia z łapkami, palcami. Odbiło mi. Gdybym tak szlochała nad Księgą Gamma Arystotelesa, opisującą byt… Nie da się wzruszyć nad formą wypatroszoną z materii. A tu forma przylega ściśle do różowiutkiej materii, pieluszki do dupki.

Wydzwaniam po ogłoszeniach. Pytam o prawdziwą cenę mieszkania. Jest zazwyczaj dwa razy wyższa od podanej w gazecie: dochodzi garaż (trzydzieści tysięcy), grunt i tak dalej… Stać nas będzie na dziuplę z obowiązkowym garażem.

Beata najadła się w kinie popcornu i umiera. Tłumaczę jej, od czego:

– Tłuszcz zostaje na wątrobie.

– Wątroba jest po prawej, mnie tłucze pod żebrami!

Przypadkiem trafiam w kolorowym piśmie na reportaż z awangardowej wystawy o trupach. Pokazuję Beacie rozległość krwistej wątroby.

– Zgadza się, dokładnie tutaj – porównuje obolałe miejsce z fotografią.

– Żebym ja tobie, zawodowej rzeźbiarce, pokazywała wątrobę, i to z czego… – patrzę na okładkę – z „Vanity Fair”.

– Rzeźbiarce primo voto, teraz stylistce. „Vanity Fair”, wszystko się zgadza.