Chciałabyś mieć z Piotrem dziecko?
To zbyt intymne pytanie. Gdybym, powiedzmy, była bezpłodna, mogłoby mnie bardzo dotknąć. Ale powiem ci. Jeśli ktokolwiek miałby być ojcem mojego dziecka, to z pewnością Piotr. Jest to jednak decyzja, która wymaga czasu, nie chcę, żeby mnie do tego popychał zegar biologiczny. Nie wierzę też, że dziecko to kontynuacja, ślad. Dziecko to osobna istota. Chyba nie jestem jeszcze gotowa, aby zostać matką.
Zdecydowałaś się być z Piotrem na dobre i na złe? Na zawsze?
Nic nie jest na zawsze. My bardzo chcemy być razem i bardzo ostrożnie podchodzimy do siebie, żeby naszego razem nie potłuc. Nie mamy jednak tego ciężkiego poczucia pewności, że zawsze będziemy ze sobą, do końca życia, w bezpiecznym ciepełku, w wygodnych kapciach. I to nam dobrze robi.
Wybaczyłabyś Piotrowi zdradę?
Nie. To byłoby niewybaczalne, koniec związku. Oczywiście wiem, że olśnienia i oszołomienia się zdarzają i nie można niczego przesądzać, ale na tym etapie zdrada między nami jest absolutnie wykluczona.
Macie jakieś wspólne plany na przyszłość?
Tak. Poza tym, że przed nami do napisania jeszcze ze czterdzieści odcinków serialu Miasteczko, chcemy się przeprowadzić do Polski. To znaczy, przede wszystkim ja chcę. Dla Piotra będzie to trudne.
Piotr jest dla ciebie drugą potową jabłka czy drugą osobną całością?
Jest drugą pestką w jabłku. Osobną energią o wielkim oddziaływaniu. Z pestek wyrasta jabłko.
ON: Piotr Pietucha (Wodnik)
Skąd się w twoim życiu wzięła Manuela?
Mogę odpowiedzieć najprościej – wzięła się ze snu. Ale to dłuższa opowieść. Najpierw śniła mi się jako promienna postać kobieca, która mnie do siebie przyzywa. Byłem wtedy sam, po nieudanych związkach, cierpiałem, tęskniłem i wyobrażałem sobie, że może jest ktoś, kto na mnie czeka, kto mnie pokocha. I wtedy wpadł mi w ręce „Ex Libris”, nieistniejąca już dziś gazeta literacka, a w niej fragment prozy Manueli. Ten tekst zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Parę tygodni później zobaczyłem zdjęcie Manueli w jakimś kolorowym piśmie. Bardzo mi się spodobała. Wyciąłem to zdjęcie, powiesiłem sobie na ścianie i tak się wpatrywałem w nią, jak jakiś czarownik wudu albo stuknięta nastolatka. I wtedy zaczęła mi się śnić obsesyjnie, co noc. Skończyłem właśnie czterdzieści lat, przechodziłem kryzys duchowy i dostawałem lekkiego fioła. Trzeba było coś z tym zrobić, uzewnętrznić te emocje. Napisałem więc do niej list, wysłałem na adres redakcji.
Co napisałeś w tym liście?
To był list nawiedzonego maniaka, bardzo długi, oniryczny, do bólu szczery i chyba odważny, bo przecież ja nic o niej nie wiedziałem, poza tym, że jest młodą pisarką z Paryża. Po tygodniu dostałem od niej odpowiedź, taką zwyczajną, żywą, sympatyczną. Byłem zachwycony. I przekonany, że to jest właśnie ta kobieta, na którą czekałem.
Uwierzyłeś, że jesteście sobie przeznaczeni?
Oczywiście. Później dostałem nawet potwierdzenie. Potwierdził to Helge – słynny islandzki szaman i jasnowidz. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy karmiczną parą, która jest ze sobą od czternastu wcieleń. Na ogół byliśmy małżeństwem, raz byłem jej ojcem, a najpiękniejszy związek mieliśmy, kiedy ja byłem mnichem, a Manuela mniszką. Byliśmy bez pamięci w sobie zakochani. W obecnym wcieleniu moją duchową karmą jest opiekowanie się Manuela, bycie jej rycerzem, który będzie jej strzegł przed szatanem. Helge przez godzinę, w transie, z zamkniętymi oczami, opowiadał nam o nas, o naszej przyszłości i przeszłości. Że ona pochodzi pierwotnie z Merkurego, a moja pierwsza inkarnacja jest z Tybetu, że byliśmy artystami, a ja kiedyś biskupem Canterbury i tak dalej. Fascynujące rzeczy.
Nie mieliście nigdy wątpliwości, że jasnowidz nabujał i nazmyślał?
Helge spotkał nas pierwszy raz w życiu. A opisał dokładnie mojego nieżyjącego już ojca, znał imiona rodziców Manueli. Byliśmy tym zaszokowani. Ja sobie czasem żartuję, że ten Helge to mój były pacjent, którego przekupiłem, żeby Manueli namącił w głowie po to, aby była mi posłuszna. A mówiąc serio – spotkanie z jasnowidzem było dla nas obezwładniającym przeżyciem. Od tamtego momentu zaczęliśmy lepić gniazdo, z pełnym przekonaniem, z ufną pewnością, że tak właśnie ma być.
A jak było wcześniej?
Wcześniej wydawało się, że się zatracamy w tym związku. To było za silne. Wchodziliśmy w taką symbiozę, że już nie wiadomo było, gdzie jestem ja, a gdzie ona, to był jakiś androginizm. Chyba ze dwa razy próbowaliśmy boleśnie oderwać się od siebie, bo to się stawało zbyt zniewalające. A my oboje bardzo kochamy wolność. Jesteśmy też skrajnymi indywidualistami i źle nam było w związkach. A teraz idzie nam świetnie.
Jak wam się udaje pogodzić tak mocno przeżywany związek z wielką potrzebą wolności?
Myślę, że w obszarach duchowych i intelektualnych jesteśmy bardzo do siebie podobni. Naszą bazą jest głęboka duchowa przyjaźń. Doskonale się rozumiemy, nie musimy niczego przed sobą udawać, każde z nas może być sobą, może się realizować. Wiele razem przeżyliśmy, powiedzieliśmy sobie miliony słów, zjeździliśmy razem kawał świata.
A jak wygląda wasza osiadła, szwedzka codzienność?
Ta codzienność jest dość zwyczajna, choć nie do końca. Nie mamy tradycyjnie określonych ról – co należy do mężczyzny, a co do kobiety. Manuela jest przede wszystkim artystką, a ja pilnuję, żeby były płacone rachunki. Ja częściej gotuję, bo jej nie bardzo to wychodzi, ja też piorę, bo ona, choć maluje cuda na jedwabiu, słabo rozróżnia kolory, gdy trzeba wrzucić ubrania do pralki. Kiedy ona prała, mieliśmy wszystko szare. Zakupy robimy wspólnie, ona bardziej sprząta, o kwiaty w ogrodzie też dbamy wspólnie. Wyłącznie ja prowadzę samochód, bo Manuela nie ma prawa jazdy. Ona lubi być wożona, a ja lubię ją wozić. Nasze jazdy samochodem są upojne: kiedy podróżujemy, Manuela czyta mi na głos jakieś świńskie książki albo tłumaczy z francuskiego mądre dzieła.
„Macie takie same wzroki”, powiedziała twoja córka, gdy zobaczyła zdjęcie Marnieli. Tak napisałeś w swojej książce. Myślisz, że rzeczywiście patrzycie tak samo?
Jesteśmy nieprawdopodobną całością i jesteśmy bardzo różni. Różnimy się w pojmowaniu religii, rozumieniu Boga… Manuela jest ortodoksyjną katoliczką ze skłonnością do ezoterycznych objawień, ja kocham Chrystusa, ale jednocześnie bliski jest mi taoizm, mamy różne poglądy polityczne, choć polityką się nie pasjonujemy, Manuela słucha tylko muzyki klasycznej, co mnie doprowadza do szału, ponieważ jestem byłym hippisem i moja muzyka to blues. Ja mam nieprawdopodobną skłonność do Chin, ona do Francji. Ona jest wielką patriotką swojej rodzinnej Łodzi i bardzo tę Łódź w sobie kultywuje, to jest dla niej magiczne miasto, ja jestem warszawiakiem, który Warszawy nie lubi. Ja kocham westerny, ona uwielbia filmy Lyncha…
Ta lista rozbieżności jest niepokojąco długa. Co was właściwie łączy? Przecież nawet nie ślub?
Bezdyskusyjnie łączy nas miłość i bardzo dobry seks. A ślub wzięliśmy! Podczas podróży po Indonezji, na rajskiej wyspie Bali wzięliśmy ślub polubowny, ekumeniczny, w miejscowym obrządku Sziwy. Było mnóstwo kwiatów, kadzideł, ofiarne kosze owoców, ale nie było żadnych przyrzeczeń. Zresztą jeszcze tego samego dnia Manuela mnie zdradziła. Z Oceanem Indyjskim. Bo wiesz, ona kocha się z falami, ale zapewniła mnie, że Ocean Indyjski jest jedynym obiektem, o który mógłbym być zazdrosny.
A byłbyś zazdrosny o mężczyznę?
Byłbym. Wiem jednak, że kiedy ludzie są ze sobą szczęśliwi i tak blisko jak my – zdrada nie jest możliwa. Możliwy jest tylko koniec związku. Żyję jednak ze świadomością, że w życiu Manueli jest inny, bardzo ważny mężczyzna – jej tata. Ona bardzo kocha tatusia, dla niej tatuś jest święty.
Czy Manuela, którą znamy z jej książek, i Manuela, która jest z Piotrem, to ta sama osoba?
Moim zdaniem w książkach zupełnie nie ma Manueli. Tam się błąka jakaś kobieta – kameleon, bez tożsamości, poszukująca siebie samej. Dziecko współczesnego świata.
Jaka jest Manuela prawdziwa?
Jest osobą o niebywałym poczuciu humoru, bardzo szlachetną, prawą i przede wszystkim hiperwrażliwą. Ona ukrywa siebie pod błyskotliwymi aforyzmami, woltami intelektualnymi, wulgarnymi wyrażeniami. Pod spodem jest wzruszająca nieśmiałość i niemal dziecięca wrażliwość, która mnie roztkliwia zupełnie. Wbrew pozorom ma bardzo równy i stabilny charakter i na ogół bywa pogodnym delfinkiem.
Macie własny język, którym się porozumiewacie?
Pewnie, że mamy. Najczęściej niecenzuralny. Mamy też dwie prywatne książeczki, które zapisujemy tylko dla siebie. Jedna jest rodzajem dziennika pokładowego naszego związku. Piszemy, raz jedno, raz drugie, co się dzieje z nami i wokół nas. Wklejamy tam zdjęcia, bilety, hotelowe rachunki… Druga książeczka służy do świntuszenia. Zapisujemy w niej nieprzyzwoite wierszyki i dowcipy. Tyle się już tego zebrało, że może pora opublikować.
Do czego byś porównał wasz związek?
To jest jak łaska łagodnego oddychania. Nie oddychasz – nie żyjesz.