5 III
Zosia – (babcia wnukom), pracująca dla instytutu ekologicznego, po bałtyckich wyprawach, gdzie zanurzała sondę w wymarłą kałużę, jedzie latem do pracy na biegun północny. Dostała strój roboczy: kufajkę z chińską czapką uszatką. Nie musi chodzić na kurs obrony przed białymi niedźwiedziami. Zostanie dwa tygodnie na statku. Zosia po rocznym kursie nie byłaby w stanie obronić się przed misiem. Jest za dobra i za ekologiczna.
Jej mąż zapisał się na listę artystów zabieranych razem z wyprawami naukowymi w egzotyczne miejsca. Malarze, poeci tanim kosztem mogą sobie nałapać tam natchnienia. Wybrał biegun południowy. Widać ludzie po czterdziestu latach małżeństwa pozostają biegunowo różni.
Dziesięcioletni syn Piotra opowiada o koledze, który co jakiś czas odwiedza rodziców. Raz mamę, raz tatę.
– A u kogo mieszka? – Pietuszka jest socjologicznie ciekawy rodzinnych układów.
– U drugiej żony taty. U swojej macochy.
– Tata z nią nie mieszka?
– Rozwiedli się. Tata ma inną, nową żonę.
– Dlaczego więc kolega nie wraca do mamy?
– Bo się wychował u taty i macochy. Mamę odwiedza, mieszka niedaleko – syn Piotra opowiada i nie przerywa gry komputerowej, zostawiając po celnych strzałach tłum sierotek na ekranie.
Od zajścia w ciążę mam puls 90 – 110. Wyczynowy. Zaledwie dziewięć miesięcy na stworzenie człowieka, maraton sprintem.
Zwyczajność cudu (poczęcia) jest cwaniactwem nadprzyrodzonego. Tak to urządzone, że wypchnięty do przodu spektakl brzucha nie jest żadną sensacją. Dziecko rosnące pod sercem, kopiące w wątrobę – cóż banalniejszego, codzienność ciąży. Ale nie do opisania. Niewidzialna prawie komórka, zamieniająca się w embrion, teraz w ośmiomiesięczną Polkę. Czasami łapię Ją za kosteczkę wypchniętej nogi. Relikwia. Co z tego, że da się dotknąć, skoro jest nie do pojęcia. Nie można tego zrozumieć. Noli me tangere po cudzie zmartwychwstania i noli me tangere chociażby myślą, cud powstania dziecka.
Wycieczka w gotyk. Wyprawa do czasów, gdy nie było drukowanych ksiąg, renesansowego rozmemłania humanizmem. Marzenie o wysmukłym raju, namalowanym na desce ołtarza, płaskim raju Ewy z małymi piersiami. Przypłaszczonym wężu. Wąziutki świat (trzymany w wąskich dłoniach gotyckich madonn), przyciśnięty barwnie naiwną pobożnością do niewidzialnego Boga. Nie odstający od Niego pychą odrodzenia, pozłacanymi jelitami ozdobnego baroku. Skromne średniowiecze. Tęskno mi za Krakowem, Toruniem.
Wiosenny spacer. Łzy od słońca i rozjarzonego śniegu. Neandertalczyk, spacerujący wśród lodowców, nie musiał zakrywać dłonią oczu. Miał osłaniające od blasku wały nadoczodołowe. Płaskie czółko samicy Homo sapiens nie chroni mnie przed bolesnymi promieniami. Spuszczam na twarz włosy. Oczy przestają płakać, nos marznąć.
– Tu jest za dużo ultrafioletu, powinnaś założyć okulary – karci mnie Pietuszka. – Nie myślisz.
Myślę, może nie „technicznie”, o przeciwsłonecznych goglach. Korzystam z tego, co mam pod czerepem – własnej inteligencji, oraz tego, co czerep porasta – półdługich włosów Homo sapiensicy.
Big Brother, fascynujące. Pierwsze na Zachodzie od pięćdziesięciu paru lat jawne eksperymenty na ludziach. Tych w klatce i tych przed telewizorem.