12 I
Madera jest wulkaniczną nową ziemią. Ledwo co wypłynęła z oceanu. Widać jeszcze w górach i jaskiniach gołą lawę, zastygłe błoto, z którego ją ulepiono. Mimo sąsiedztwa Afryki jest europejska. Europa w miniaturze: irlandzkie zielone wzgórza, wąwozy z Kazimierza nad Wisłą, Alpy, fiordy, Prowansja. I orchidee. Królestwo orchidei.
Po oddaniu samochodu nie możemy skorzystać z dwóch komunikacyjnych atrakcji Madery: Levados – ścieżek, przecinających wyspę – (nie przejdę kilkunastu kilometrów) i zjazdu na drewnianych saniach z wybrukowanych wzgórz nad Funchalem. Bez hamulców, wymijając przecinające drogę samochody, pędzi się z „woźnicą” wyślizganymi ulicami. Tak podróżowali do portu angielscy kupcy, handlujący maderą i kwiatami. Nie mam angielskiej klasy. Wrzeszczałabym głośniej niż na diabelskim młynie w wesołym miasteczku.
Z miejscowych atrakcji zostaje nam kuchnia. W Celeiro przy rua dos Aranhas (pomarańczy?) dostaję spadek po Anglikach – prawdziwy, domowo pieczony pudding. Zamawiam dwa talerze. Po czterogodzinnej kolacji mam kolor puddingu, konsystencję puddingu (zwłaszcza w głowie i opuchniętych nogach) i pachnę odbijającym się puddingiem. Pietuszka się mnie wstydzi, kończy orgię, płacąc rachunek. Popycha ociężałą na schody. Za słabo, musi mnie wciągnąć na stopnie i zamówić taksówkę.