Изменить стиль страницы

Oczywiście jeszcze dopisek autorki artykułu pod zdjęciem Ensler: „Skąd tyle szumu wokół tej przeciętnej książki”. Jasne, pierwszy w światowej prozie taki tekst grany z sukcesem nie tylko przez Glenn Close. Widocznie autorka artykułu własną cipą odciska codziennie kształt kobiecości, zawija w antycipek podpaski i wyrzuca. Czym te stołeczne i krakowskie komentarze różnią się od wyznania babiny z zapadłej wsi dziwiącej się prośbie ginekologa: – Podmyć, panie doktorze? Iii tam, kto by takie paskudztwo mył.

Propozycja wyjazdu do Szwecji na targi wydawnicze. Ale po co? Kiedy wydają książkę – warto. W innym przypadku wygłupy, tłumaczenie publiczności, kim się jest i dlaczego. Spotkanie ma sens, gdy jest tekst usprawiedliwiający pojawienie się autora. Tłumaczeń książek też nie załatwia się osobistym popisarskim pobytem na targach. Nie pojadę, nie mam ochoty wzruszać się samą sobą na konferencjach prasowych.

Radość, że dobrze minął dzień. Wdycham ambrowe kadziło. Połcia zjadła swoje racje, wywietrzyła się i teraz w śpiworku leży jak ziarenko. Pęcznieje, rośnie.

9 V

O 9.25 znów Muniek i to w najbardziej upokarzającej wersji U cioci na imieninach. Nie mogło być inaczej, dzisiaj gorzej niż pełnia: wszyscy astrologiczni udziałowcy na niebie w opozycjach, kwadraturach. I sny przywiało z południa na ciepły deszcz. Śniłam o tropikalnych wyspach mierzwionych wiatrem jak rabatki kwiatów.

– Dwie baby się pokłóciły i wygrywa facet. Klasyka. – Piotr czyta gazetowy artykuł Pegaz w burdelu, o zmianie Szczuki na innego prowadzącego.

– Widać „Pegaz” nie lubi jeźdźców i często ich zmienia – dla mnie sprawa jest prasprawą, koniec.

– Szczuka, zamiast dyskutować z tobą, zaperzyła się i tak wspierają się kobiety. Mężczyźni je prześladują, a one prześladują kobiety mające coś do powiedzenia. Typowy mechanizm przeniesienia, sądzę.

– Nie wiem, nie znam się. Dla mnie wniosek jest taki, że jedynym feministą bez skazy zostaje Eichelberger. Feminista-dżentelmen. Amen. Pizda-chuj – kończę ekumeniczno-feministycznie.

Piotr opowiada o wyjazdowej psychoterapeutycznej grupie otwarcia. Kilkanaście osób całe dnie obgadujących z terapeutami swoje problemy. Zazdroszczę tym, co tam byli, anonimowości. Mogli się otworzyć, wyczyścić psychiczny szlam w ekspresowym tempie. W nagrodę mieli poczucie wspólnoty.

Gdybym się zdecydowała wziąć w tym udział, na pewno znalazłby się ktoś, kto czytał, słyszał i koniec nagiej szczerości. Piotr jeszcze przed wydaniem Scen z życia przerobił to w swojej grupie otwarcia. Porównywano go do bohatera Polki i oberwał za to, że nie jest tym samym co w książce Piotrem dla każdej.

Jadąc wczoraj wieczorem po zakupy, zatrzymałam się przy dziewczynie w szpilkach maszerującej wybojami pobocza.

– Proszę wsiąść, podwiozę. Rozjadą panią. Najbogatszej polskiej gminy nie stać na chodniki, ziemia jest tu za droga.

– Eee, nie, pokłóciłam się z chłopakiem, jedzie za mną. Ale, ale -ja panią znam!

– Nie, nie jestem tym zboczeńcem porywającym przechodniów- zdemaskowana odjeżdżam.

– I kupię pani książkę! – woła. – Bo pani taka miła.

Za postój zarobiłam złotowe.

Mieć cały od rana dzień dla siebie, w swoim rytmie: herbata, muzyka, książka i zwykłe gapienie się w ścianę. Chciałabym jeszcze dzieci, mnóstwo dzieci, ale jestem za stara, przeraźliwie stara. Nie miałabym siły brać ich na ręce. Te kości zrastające się pół roku po porodzie. Dziecku się ulewało, a mnie rzygało ze zmęczenia.

Tym większy podziw dla Urszuli. Znam ją z piosenek i gazet. Rok temu była przewróconym drzewem, odartym ze skóry po śmierci męża. Teraz ciąża, cud życia nie tylko nowego, ale i tego czterdziestoletniego. Żeby jej rosło i kwitło.

10 V

Śmiejąca się Pola jest miniaturką szelm Gainsborougha. Ich potarganą kopią z zadartym noskiem. Przystając w zamyśleniu, jest Dawidem Ghirlandaia z lokiem na ramieniu.

Gdzie tam dwulatek z wypiętym brzuszkiem może przypominać takie wyrafinowane cacka. Ale mają coś wspólnego, okruchy piękna, którymi posypany jest świat: kilka okruszków na Vermeera, kilka na małe dziecko.

Misiak – chrzestna Poli unieruchomiona w fotelu, oblepiona jej wdziękiem. Mała ciągle przeżywa kata z Krakowa i opowiada rękoma o lali z zakrytą twarzą. Nie wie – czuje, że tak wygląda strach przed ludźmi, przed ich twarzą zakrytą maską.

Po dwóch miesiącach chrzestna wróciła z Tajlandii. Podróżując tam sama nocnym autobusem, wyobrażała sobie anioła stróża. Jest stylistką największego na świecie pisma mody, więc żadnego pierza, tiuli. Anioł skromnie, po cywilnemu, w postaci szpakowatego przystojniaka. Siada obok niej i ma dobrą nowinę, pokazuje na okno. Chrzestna rozbawiona swoją półsenną wizją patrzy w czarną noc i nagle w tych wielogodzinnych ciemnościach jasność: kilkumetrowy, oświetlony posąg Buddy, tuż za szybą. Dłonie ułożone w znak: Nie lękaj się.

Nie ma buddyjskich aniołów stróżów. To był tylko znak, że chrzestna jest reinkarnacją anioła. Najlepszą osobą, jaką znam.

– Bardzo boli, gdy mówią o pani najnowszej książce, że to harlekin? – spojrzenie w lusterko, czy makijaż się trzyma.

– Nie – odpowiadam spokojnie. – A jednak boli.

– Tak samo jak „kalafior”, bo to równie trafne określenie tego, co napisałam.

Koniec nagrania, gaśnie kamera i ta sama pańcia podaje rękę:

– Jesteśmy z panią.

Kto? Dwie godziny stracone na dyskusję z wy-pacykowaną hipokryzją. Pyta swojego mózgu – nieco brzydszej dziewczyny, która powinna za nią prowadzić ten program:

– Dobrze było? Czy powinnam jeszcze o coś zapytać? Nie? Och, ale nie było wulgarnie – gratuluje sama sobie. – Widziałam pani program ze Szczuką – odwraca się do mnie. – Uważam, że nie powinnyście być wulgarne. TV przeżywa problemy.

– Czy ja kradłam albo brałam łapówę? Takie problemy ma telewizja, ale nie ze mną.

Zatyka ją, może sobie na to pozwolić, rozmawiamy prywatnie. A ja prywatnie już dawno stamtąd poszłam. I szarmancko odwiózł mnie pod dom były kierowca Jaruzelskiego dorabiający sobie do emerytury w tej prywatnej telewizji. Stan wojenny umysłu?

Kiedy dzieci idą – Pola biegnie, kiedy stoją – ona skacze.

Jest po prostu ciągle inteligentna – bronię jej. Dla Piotra to matczyna definicja dziecięcej nadaktywności.

12 V

Przecieram twarz na sucho. Rękoma strzepuję z niej lepkość snu. Dwa tysiące lat temu urodził się Chrystus, a mi się nie chce dzisiaj żyć. Trzydzieści trzy lata później oddał za nas życie i co z tego ludziom? Dla większości jest tak, jakby oddał za nich mocz.

Zbudować sobie wyspę z filiżanki herbaty. Chciałabym ciszy, ale nie byle jakiej. Wolałabym cysterską, romańską. Solidną, z kamienia i podszeptów świętości.

Jeśli ten dzień jest już zmarnowany, to jedziemy na Puławską zobaczyć samochody, szukamy czegoś z klimatyzacją na wycieczki po Europie i coraz cieplejsze lata w Polsce. Żeby miało drzwi z tyłu, nie mamy już siły wyciągać Poli przednimi.

Sprzedawca wychodzi sprawdzić, czy uda mu się załatwić zniżki. Na pewno poszedł się napić i przybić z kolegami piątkę. Widzi po naszych minach, że nie umiemy się targować. Kupimy.

Wóz jest za wielki, za drogi, ale bezpieczny. Przykładamy Połę do framugi – pasuje jej piaskowozłotawy kolor. Zdecydowane.

– Będziemy wyglądać jak z reklamy – śmieje się Piotr. – Opaleni, w sandałach, młodzi-starzy rodzice.

– Eeee, to Pola jest reklamą życia.

Żadnego z nas osobno nie stać na półciężarówkowego Picassa. Zrzucamy się i mam kaca. Normalka, gdy znikają mi z konta pieniądze. Nie skąpstwo, obawa, że zabraknie na coś naprawdę ważnego, więc nieprzewidywalnego.

Jedziemy odreagować. Pola dostaje lizaka, Piotr tiramisu, ja sushi. Właściwie nie dostaję, brakuje mi dziesięciu złotych.

Przeliczamy, na co będzie nas stać. Picasso żre więcej od minotaura. Wydajemy grosze na jedzenie – 300-400 złotych miesięcznie, starczy więc dla potwora na benzynę.

Zmierzch. Magnificat Vivaldiego. Przy drodze zapalają się po kolei latarnie, jakbym wjeżdżała do Sali koncertowej. Będzie krótka normalność maja: rośliny, które kwitną, a nie więdną, powietrze, które pachnie, a nie mrozi albo parzy.

13 V

Nie wolno mi solić, ale i tak wsypuję do zupy niewidzialną szczyptę, nie sięgając do solniczki.

Coś między odruchem a zaklęciem. Jak pocałunek niekochanego.

Przestałam kupować czasopisma o ludziach, gdzie są ludzie, z ludźmi. Zostaje „Świat Nauki” albo gazety o designie. Parę lat temu nie rozumiałam, kto to kupuje, antykwariusze? Naszła i mnie starcza mizantropia szukająca w rzeczach tego, co pięknieje z czasem, w przeciwieństwie do człowieka. Nie pożądam tej dobrze sfotografowanej kanapy czy wazy. Wystarczy mi sama myśl o nich.

Nie łudzę się, przedmioty to nie filozoficzne rzeczy same w sobie. One są protezami naszej niedoskonałości.

W idealnych proporcjach przedmiotów jest powaga, godność, którą z rzadka miewają bliźni, chyba że poturbowała ich ostateczność. Te cacka z różnych aukcji są totemami piękna, przechodzącymi z pokolenia na pokolenie, polerowanymi zachwytem spojrzeń.

Gdybym kiedyś wygrała na loterii, wydawałabym pismo rozchodzące się może w tysiącu egzemplarzy, nieopłacalne, ale za to piękne, prawie bez ludzi. Poezja i kolor, każda strona do medytacji, żeby chciało się je wyrwać i okleić ściany.

Piotr, czytając Mizoginizm, co chwila rzuca międzynarodowe patenty: – Na Nowej Gwinei faceci wkładają sobie przed kopulacją listki mięty do nosa (czuć do kogoś miętę), by nie skaziły ich wyziewy z pochwy.

– Opowiem ci, co widziałam w życiu, nie w książce. Paryż, dwa lata temu. Znajomy, Żyd sefardyjski, przerażony kroplą krwi miesięcznej swojej dziewczyny. Żaden chasyd, zwykły francuski inżynier. Albo moja dawna koreańska współlokatorka. Godzinami gotowała w garnku majtki skalane okresem. A to sprzed dwóch miesięcy, kiedy byłam w telewizji: dziennikarz, mówiąc o dziewczynach, pokazywał okrągłości biustu i bioder. W rewanżu pokazałam atrybuty mężczyzn posuwistym gestem walenia konia. Wycięli, jasne, że wycięli. Tabu myli się w Polsce z zakłamaniem.