Изменить стиль страницы

Nowe, marmurowe sanktuarium nie pasuje ani do krajobrazu, ani do starego kościoła. Lotnisko dla Miłosierdzia, a nie świątynia. Widać tak miało być. Zbudowane z wyroku (boskiego), nie talentu. Święta Faustyna opisała wizję swojej kanonizacji w tym miejscu, szkoda, że wizji nie miał architekt. Po latach upokorzeń, ukrytego kultu Miłosierdzia wyrosło coś takiego, jakby cała pokraczność przeszłości wykluła się na pokaz.

Zastanawiam się, czemu święta Faustyna nie została patronką dyskotek i rave parties. Postanowiła przecież pójść do zakonu, gdy w łódzkiej tancbudzie zamiast tancerza podszedł do niej Chrystus.

Pierwszy wieczór kabaretowy. Wyłażą na scenę chłopaki z Cieszyna, „Łowcy B”. Nonszalancja i genialny debilizm. Łowią mnie natychmiast na tęsknotę za bezczelnym wdziękiem.

Po programie w kanciapie „Rotundy” parada kabaretów czekających na cenzurki od jury. Błędy słowne Tym wychwytuje lepiej niż program korektorski. Poprawność językowa i obyczajowa zawsze ostawały się na kresach. Teraz kresami są tymowskie Suwałki. Drugi juror-Jasiński -widzi teatrem, a Jacek Fedorowicz robi za dobrego ubeka. Dla mnie ich komentarze są najlepszym inteligenckim kabaretem w dawnym stylu, więc niewiele się odzywam.

Po obradach wracam nocą do hotelu przez Planty. Bezpiecznie, oprócz skrzyżowania koło Collegium Novum, gdzie drzewa obsiadły chmary wron i srają dialektycznie na biało ekstraktem swojej czerni.

Kafejki otwarte, słychać z nich pomruk zadowolenia. Mijam najbardziej galicyjski z instytutów, nobliwy budynek oznaczony tabliczką „Instytut Czasu Wolnego”. Tutejszego czasu, skamieniałego w pomniki i bibeloty – domowe pomniczki.

Te same miejsca, gdzie strajkowałam, brałam ślub, głodowałam, magistrzyłam, zdecydowałam się uciec z Polski. Przechodzę przez nie jak duch, w obcym, innym wcieleniu. Żadnej nostalgii, najwyżej reinkarnacyjne deja vu.

11 IV

Musimy chodzić zaułkami, by się nie natknąć na kata pozdrawiającego nas serdecznie toporem. Tuż przy hotelu stoi facet łypiący przyjaźnie spod czarnego kaptura. Reklamuje muzeum tortur w bramie sąsiedniego budynku. Pola dostała obsesji na jego punkcie. Widząc go, wyje gorzej od torturowanych, ale i skrada się do niego z ciekawości. Nazwała go „lalą” i w przed-sennych przekomarzankach uznała się za jego córkę. Pola – córka kata z Floriańskiej.

Na Wawelu idziemy do czakramu rozgrzać sobie zreumatyzowane lenistwem mistyczne punkty. Święte miejsce przy ścianie kaplicy zajęte przez Muńka Staszczyka pocierającego sobie o nie plecy i tyłek. Muniek to mój kat z Floriańskiej. Jest tylu innych piosenkarzy, zespołów, a z każdego kawałka reklamy czy gazety wyziera Muniek w ciemnych okularach. Zaczęłam śledzić jego pojawienia-objawienia, upatrując w tym głębszego sensu wysyłanego do mnie przez strukturę kwantową.

Piotr, widząc nas razem na Wawelu, stwierdził, że czakram leczy chyba seplenienie. Muniek nagle odpadł od ściany, jakby wyczerpały się trzymające go magnesy, i zawołał: „Nie wolno! Nie wolno!” To był chyba tajny przekaz do mnie, żebym nie naruszała tajemnicy, z której pochodzi. Niemożliwe, on z Częstochowy? Jasna Góra nie Alpy, nie oślepia do tego stopnia, że trzeba chodzić ciągle w goglach.

Ziyad jest chyba najlepszym żartem z nacjonalizmów, dlatego kabaretowe jury zwyczajowo u niego podejmuje decyzję, komu przyznać nagrodę. Po studiach w Polsce Ziyad został na podkrakowskiej wsi, ale się nie asymilował, po prostu wrósł w krajobraz odrestaurowanym polskim dworem, a korzenie ma w piwnicy – kurdyjskie. Tam urządził sobie wschodnie komnaty i ściany ozdobił arabskimi napisami ku chwale Allacha.

Robię na obradach za chama. Pytają, czy jestem Kozyra, kiedy mówię, że sztuczny pies – jeden z kabaretowych rekwizytów – byłby bardziej przekonywujący, gdyby miał jęzor na wierzchu. Stanisław Tym naprawdę cierpi, słysząc chociażby aluzję do wypchanego zwierza. Podczas kolacji przepływa wzrokiem nawet nad rybą. Autentyczny święty z Suwałk, patron umęczonej inteligencji, co tydzień w „Rzeczpospolitej” wygłasza homilie w formie felietonu.

Podano ośmiorniczki, sprawdzam, czy dadzą się przyssać do talerza, no bo co mam robić, nie jedząc ich z powodów estetycznych.

Nocą na profesorskim katafalku czytam Życie i logikę o Godłu. Mój postrach ze studiów. Udowodnić jego twierdzeniem sobie samej, że niemożliwe jest możliwe, ale inaczej. Właściwie to mój sposób życia jest gódlowski. Uwielbienie dla paradoksów wyszarpujących nas ze zwyklizny haczykami zdziwienia. Coś jak egipskie wyciąganie mózgu przez nozdrza przed zmumifikowaniem w wieczną codzienność.

12 IV

Wracamy do domu. Skończył się śnieg i zima. Pola – nasz wielkanocny zajączek – skacze wzdłuż i wszerz pociągu. Zagląda podróżnym w oczy i muszą się uśmiechnąć. Słońce.

Dziennik opisuje czas. Podobieństwo dziennika do samego czasu: posuwa się w przód, a to, co ciekawe, jest na poboczach, w didaskaliach chwil.

13 IV

Obłęd od rana. Opryskiwanie kwiatów z robali, odtykanie zapchanych zlewów. Już wszystko się udało, odetkało i wtedy wlałam z powrotem wiadro wody do zlewu, zapominając o nieprzykręconym kolanku. Żrący kwas chciał przegryźć podłogę. Brudna niedziela palmowa.

Pola biczowała w kościele święte figury swoją palemką. Jutro ma urodziny, a my nie mamy czasu. Postanawiamy obchodzić je ruchomo. Skoro przyszła na świat w Wielką Sobotę, to coś znaczy.

Przypominam sobie jej pierwsze dni sprzed dwóch lat. Tuż przed północą o tej samej godzinie, kiedy się urodziła, zaczynała przeraźliwie płakać. Rozszerzały się jej źrenice, jakby ze łzami miał z nich wypłynąć strach.

Ciekawe, czy podobnie rozpaczali Adam z Ewą w rocznicę wyrzucenia z Raju do świata, gdzie zaczęli się bać, więc i myśleć.

14 IV

Poranek Buddy był pierwszym świtem mojej córeczki. Dokładnie dwa lata temu. Porcelanowa figurynka chińskiego Buddy podnoszącego ze śmiechu ręce. Prostowała je nad główką, przeciągając się i uśmiechając. Za nami Długanoc narodzin i Wielkanoc w Sztokholmie. Jej uśmiech był właśnie buddyjski – dobrotliwie nieświadomy. Nieodróżniający dobra od zła, zwierząt od ludzi w świecie oglądanym skośnymi oczami noworodka. Zaplotłam jej warkoczyki, urodziła się z długimi włosami. W czepeczku i kocu przypominała tybetańską księżniczkę opatuloną na podróż. Wieloletnią podróż w tym wcieleniu.

Trzymając ją na ręku – pakunek zawinięty w becik – pomyślałam, że dano nam pod opiekę kawałek wszechświata. Za karę, w nagrodę czy ku przestrodze?

16 IV

Pełnia, na mieście kraksy. Sesja fotograficzna. My i fotograf na czas, reszta w korkach, jakby się pierwszy raz obudzili w Warszawie i nie mieszkali na Usrynowie. Dwudziestoletnia producentka zdjęć ma wrzody trzustki, też miałabym wrzody na sercu w tej branży. Pospieszać krzykiem nie można, bo wszyscy w ekipie artyści. Ustylizowani na własnych dziadków ustawiamy się całą trójką do pamiątkowej fotografii podpisanej fragmentem wywiadu z „Vivy”: „Wyrywając się z kanonu obłudy, zostajesz «skandalistką». Chyba powinnam zrobić sobie zdjęcie w konwencji «świętej dziewiętnastowiecznej rodziny».

17 IV

Nocą urywam się z moją jedyną przyjaciółką – Misiakiem – i zamawiamy sushi. Nasza ekstaza na desce, ale dzisiaj jest przynętą bez smaku. Spowiadamy się sobie z całego tygodnia. Słuchając, widzę pod ufryzowanymi czaszkami ludzi w restauracji, w kolejce do kina zapeklowane mózgi. Dobrze upchnięte szynki krojone potem w plasterki poglądów, uczuć. Może po złożeniu tego byłaby jakaś szara masa spleśniałej wędliny, ale kto rekonstruuje kupioną szynkę?

Full Frontal – kolejny filmik skropiony humanizmem jak sałata octem. Mam lęki w ciemnej sali kinowej, że nie dam rady wrócić wozem, chcę zamówić taksówkę. Wystarczy kontakt z Polakami (ludny tydzień) i zaczynam raczkować ze strachu.

Po powrocie do domu cisza. Przekrzywiła się zawieszona dzisiaj w salonie kopia starożytnego fresku z rzymskiej willi: drzewka pomarańczowe, ptaki. Między naszymi ścianami – Rzymian i podwarszawiaków – dwa tysiące lat różnicy. Dekompresja czasu między tymi dwiema datami wyrównuje poziom zachwytu freskiem.

18 IV

Depresja Piotra – wraca w grymasie ust, wyblakłym spojrzeniu. Czuję, że znowu staje pod ścianą do egzekucji. Nie zdałam sobie sprawy, że to ten sam smutek, który przytargał ze sobą po dzisiejszej wizycie u mamy. W domu rodzinnym zostawiamy pole minowe po naszym dzieciństwie, nie wolno więcej do niego wchodzić.

W księgarni otwieram na chybił trafił Ciorana: „Wrogowie – to jeden podzielony człowiek”.

Mam podejrzenia, z biegiem czasu wręcz pewność, że wbrew Leibnizowi ten świat nie jest najlepszym ze światów. Jest ochłapem rzuconym dla skazanych na życie. Jego istnienie usprawiedliwia tylko dobra akustyka. Kiedy wracając z Warszawy, krążę wokół Lasu Kabackiego, łapię w radiu koncert Bacha rozsadzający wóz, głowę. Dla tego kawałka Bóg stworzył świat i nie ma co się usprawiedliwiać, że zbawi nas wyłącznie dobroć, bez poczucia harmonii.

Pola uwielbia tupać, klaskać, więc w domu słuchamy często flamenco, nazywając je baby-flamenco albo polka-flamenco. Za którymś razem nasza dziewczynka tak się rozpędziła w przytupach, tak rozkręciła, że nie miała jak ugasić tańca (flamenco znaczy chyba płomień). Co by zrobiła dorosła tancerka? Podskoczyła, może opadła w egzaltowanym szpagacie. Pola, miotana muzyką, rzuciła nam bezradne spojrzenie i skoczyła wysoko przed siebie, na ścianę. Wbiła się w nią pazurkami, zjeżdżając na podłogę. To było ekspresyjno-genialne. Nie mogła wymyślić tego sama, jeszcze nie myśli, nie kombinuje. Słucha po prostu muzyki, podszeptów rytmu.

Stoję na skrzyżowaniu, bębniąc po kierownicy w rytm Bacha, i myślę, że lekceważenie sztuki, jej odwagi korzystania z nieskończonej wolności jest nie-godziwością. Obojętne mijanie malarstwa to grzech. Przecież po potopie na znak przebaczenia pojawiła się najdoskonalsza paleta barw: tęcza. Więc jeżeli komuś nigdy z wrażenia nie ugięły się nogi przed oryginałem Rembrandta czy Vermeera, powinien na wszelki wypadek ćwiczyć pływanie. Nie załapał się na boskie przebaczenie i obietnicę, że nigdy więcej nie zaleje go potop brzydoty.